Info
Ten blog rowerowy prowadzi Niewe z miasteczka Wiktorów. Mam przejechane 21566.55 kilometrów w tym 10127.52 w terenie. Jeżdżę z prędkością średnią 19.54 km/h i się wcale nie chwalę.Więcej o mnie.
Wykres roczny
Archiwum bloga
- 2013, Październik1 - 7
- 2013, Wrzesień8 - 7
- 2013, Sierpień3 - 2
- 2013, Czerwiec12 - 57
- 2013, Maj7 - 5
- 2013, Kwiecień10 - 37
- 2013, Marzec12 - 59
- 2013, Luty3 - 19
- 2013, Styczeń1 - 14
- 2012, Grudzień3 - 18
- 2012, Listopad3 - 39
- 2012, Październik8 - 72
- 2012, Wrzesień14 - 98
- 2012, Sierpień6 - 53
- 2012, Lipiec12 - 66
- 2012, Czerwiec11 - 139
- 2012, Maj12 - 152
- 2012, Kwiecień9 - 112
- 2012, Marzec3 - 34
- 2012, Luty9 - 71
- 2012, Styczeń8 - 93
- 2011, Grudzień8 - 78
- 2011, Listopad7 - 80
- 2011, Październik6 - 43
- 2011, Wrzesień11 - 128
- 2011, Sierpień10 - 77
- 2011, Lipiec12 - 103
- 2011, Czerwiec7 - 79
- 2011, Maj17 - 181
- 2011, Kwiecień12 - 176
- 2011, Marzec3 - 3
- 2011, Luty5 - 3
- 2011, Styczeń3 - 19
- 2010, Grudzień3 - 13
- 2010, Listopad4 - 8
- 2010, Październik4 - 13
- 2010, Wrzesień8 - 15
- 2010, Sierpień7 - 2
- 2010, Lipiec9 - 6
- 2010, Czerwiec12 - 28
- 2010, Maj7 - 21
- 2010, Kwiecień11 - 35
- 2010, Marzec3 - 3
- 2010, Luty2 - 1
- 2010, Styczeń6 - 4
- 2009, Grudzień5 - 6
- 2009, Listopad4 - 4
- 2009, Październik4 - 17
- 2009, Wrzesień6 - 19
- 2009, Sierpień10 - 6
- 2009, Lipiec5 - 9
Dane wyjazdu:
65.45 km
35.00 km teren
04:13 h
15.52 km/h:
Maks. pr.:63.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:950 m
Kalorie: kcal
Rower:Kona Caldera
Dżałorki - ostatnie starcie
Niedziela, 24 lipca 2011 · dodano: 11.08.2011 | Komentarze 4
No i o.
Zostaliśmy sami.
Goro i Rooter z przyległościami wyjechali i zostaliśmy tylko my.
Czyli ja, Che i Pani Ela, ale ona prawie nie wychodziła ze swojego pokoju, więc jej nie liczę.
Czyli ja i Che. Tylko tyle i aż tyle.
Dobra, będzie tego przygłupiego wstępu.
Dzień zaczęliśmy tradycyjnie czyli długim śniadaniem dużo lepszym niż u Tiffaniego.
Śniadanie się przedłużało i przedłużało, i przedłużało, i przedłużało, i przedłużało...
tak jak przedłużał się nam opad.
Opad deszczu of kors, wyjaśniam tym, którym już się roi pewnie w ich świńskich głowach jakiś opad sutów, czy jeszcze gorsze rzeczy.
Niezwłocznie po ustanięciu opadu, czy też opadów ;) ubieramy się w obcisłe i ruszamy w stronę Czerwonego Klasztoru po raz kolejny. Tym razem zaatakujemy kolejne pasmo górskie po Słowackiej stronie, takie co tośmy go jeszcze nie atakowali. Bo są takie.
Ale najpierw rzeczony Czerwony Klasztor i kolejny raz Leśnickie Siodło.
Zjechaliśmy do słowackiej wiochy Velky Lipnik według wskazówek supersympatycznego Słowaka serwującego mapy i piwko na Lesnickim Sedle asfaltowym, zniszczonym podjazdem na pasmo Magurskie. No i tu to się już można ładnie pobawić. Dłuuuuuugo, łagodnie pod górę w kierunku chmur. Widoki urywają dupę po raz kolejny, piasty jęczą od lipcopada, browary się trawią, a liście szeleszczą.
Ładnie znaczy się było bardzo i przyjemnie.
W planach mieliśmy następnie przejazd wzdłuż pasma górskiego szlakiem niebieskim, niestety wziął on i zbiesił, a w dodatku pojawiły się rozbieżności miedzy tym co na mapie, tym co w GPSie, a tym co w terenie, więc podejmujemy decyzję o odwrocie i przemienieniu zajebistego podjazdy, który pokonaliśmy chwilę temu w zajebisty zjazd. Jest już po prostu późno, a pogoda raczej nieustalona, a nie uśmiecha nam się wizja noclegu w górach.
Zjazd zaczynamy w chmurach i zaczyna go Che :)
I przez Słowację wracamy do znudzenia przez Czerwony Klasztor i dolinę Dunajca do Jaworek.
Plan na jutro mamy napięty jak baranie jajca, więc rezygnujemy z zatrzymywania się i browarzenia w Szczawnicy czy na mijanym redyku i napieramy prosto do bazy, aby przeprowadzić codzienny rytuał mycia rowerów w Kasztelanie i pojenia się wodą ze strumyka.
Albo odwrotnie.
Tak, raczej odwrotnie.
Fajnie było :)
Zostaliśmy sami.
Goro i Rooter z przyległościami wyjechali i zostaliśmy tylko my.
Czyli ja, Che i Pani Ela, ale ona prawie nie wychodziła ze swojego pokoju, więc jej nie liczę.
Czyli ja i Che. Tylko tyle i aż tyle.
Dobra, będzie tego przygłupiego wstępu.
Dzień zaczęliśmy tradycyjnie czyli długim śniadaniem dużo lepszym niż u Tiffaniego.
Śniadanie miszczów© Niewe
Śniadanie się przedłużało i przedłużało, i przedłużało, i przedłużało, i przedłużało...
tak jak przedłużał się nam opad.
Opad deszczu of kors, wyjaśniam tym, którym już się roi pewnie w ich świńskich głowach jakiś opad sutów, czy jeszcze gorsze rzeczy.
Niezwłocznie po ustanięciu opadu, czy też opadów ;) ubieramy się w obcisłe i ruszamy w stronę Czerwonego Klasztoru po raz kolejny. Tym razem zaatakujemy kolejne pasmo górskie po Słowackiej stronie, takie co tośmy go jeszcze nie atakowali. Bo są takie.
Ale najpierw rzeczony Czerwony Klasztor i kolejny raz Leśnickie Siodło.
Zjechaliśmy do słowackiej wiochy Velky Lipnik według wskazówek supersympatycznego Słowaka serwującego mapy i piwko na Lesnickim Sedle asfaltowym, zniszczonym podjazdem na pasmo Magurskie. No i tu to się już można ładnie pobawić. Dłuuuuuugo, łagodnie pod górę w kierunku chmur. Widoki urywają dupę po raz kolejny, piasty jęczą od lipcopada, browary się trawią, a liście szeleszczą.
Ładnie znaczy się było bardzo i przyjemnie.
W planach mieliśmy następnie przejazd wzdłuż pasma górskiego szlakiem niebieskim, niestety wziął on i zbiesił, a w dodatku pojawiły się rozbieżności miedzy tym co na mapie, tym co w GPSie, a tym co w terenie, więc podejmujemy decyzję o odwrocie i przemienieniu zajebistego podjazdy, który pokonaliśmy chwilę temu w zajebisty zjazd. Jest już po prostu późno, a pogoda raczej nieustalona, a nie uśmiecha nam się wizja noclegu w górach.
Zjazd zaczynamy w chmurach i zaczyna go Che :)
I przez Słowację wracamy do znudzenia przez Czerwony Klasztor i dolinę Dunajca do Jaworek.
Plan na jutro mamy napięty jak baranie jajca, więc rezygnujemy z zatrzymywania się i browarzenia w Szczawnicy czy na mijanym redyku i napieramy prosto do bazy, aby przeprowadzić codzienny rytuał mycia rowerów w Kasztelanie i pojenia się wodą ze strumyka.
Albo odwrotnie.
Tak, raczej odwrotnie.
Fajnie było :)