Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi Niewe z miasteczka Wiktorów. Mam przejechane 21566.55 kilometrów w tym 10127.52 w terenie. Jeżdżę z prędkością średnią 19.54 km/h i się wcale nie chwalę.
Więcej o mnie.

baton rowerowy bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy Niewe.bikestats.pl
Wpisy archiwalne w kategorii

Zawody

Dystans całkowity:3275.71 km (w terenie 2352.90 km; 71.83%)
Czas w ruchu:175:26
Średnia prędkość:18.67 km/h
Maksymalna prędkość:65.40 km/h
Suma podjazdów:14661 m
Suma kalorii:72696 kcal
Liczba aktywności:40
Średnio na aktywność:81.89 km i 4h 23m
Więcej statystyk
Dane wyjazdu:
104.12 km 70.00 km teren
05:29 h 18.99 km/h:
Maks. pr.:38.60 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:266 m
Kalorie: 3064 kcal
Rower:Spec Epic

MTBO Wiązowna

Sobota, 5 października 2013 · dodano: 23.10.2013 | Komentarze 7

Pierwsza stówka od dawien dawna.

O samych zawodach napisać mogę raczej niewiele. Teoretycznie zorganizowane jak zwykle wzorcowo, ale z jedną mała wpadką.
Mapa została tak fatalnie przeskalowana, że ciężko było ją odczytać. Ktoś zrobił setkę z pięćdziesiątki i nie powinien robić tego więcej.

Początek trasy z Gorem i Jankiem, potem już tylko z Gorem. Janek gdzieś się tradycyjnie zagubił.

Przyczyną totalnej porażki punktowej, była o dziwo nie moja forma, która okazała się lepsza niż się spodziewałem tylko koszmarne błędy nawigacyjne, z wisienką na torcie w postaci ponad półgodzinnego spóźnienia na metę.

Ale fajowo to było muszę przyznać. Słoneczko, lasy, szutry… brakowało mi tego :)
Kategoria Zawody, RJnO


Dane wyjazdu:
151.85 km 120.00 km teren
08:02 h 18.90 km/h:
Maks. pr.:49.60 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:1322 m
Kalorie: 5132 kcal
Rower:Spec Epic

Mazurskie Tropy - Barczewo

Sobota, 15 czerwca 2013 · dodano: 25.06.2013 | Komentarze 8

Kolejny orient tydzień po tygodniu. Niestety tym razem czuję, że nie mam szans na zdobycie takiego miejsca jak na Bike Oriencie. Po pierwsze silniejsza obsada, po drugie miałem ciężki tydzień, w dodatku w zasadzie bez roweru i po trzecie trasa będzie mocno interwałowa, a to mnie zawsze wykańcza.
Potem okazało się, że jest jeszcze „po czwarte” :)
Budowniczy trasy dał ognia i chwilami było ciężko. Nie bardzo ciężko, ale zdecydowanie ciężej niż tydzień temu.

A do tego jeszcze do bazy dotarliśmy już w piątek, więc zaliczyliśmy jeszcze małą integrację z Grzegorzem Liszką, który jako i ja chyba kilka razy oglądał Pijanego Mistrza z Jackie Chanem ;)

Fajnie została rozwiązana kwestia rozdawania map na starcie. Zazwyczaj jest to przepychanka i wyrywanie sobie arkuszy z rąk. Tutaj organizatorzy ustawili nas w rzędzie jak na rozstrzelanie, mapy położyli na chodniku, a potem dali sygnał, że się można po nie schylać i wszyscy dostali mapy jednocześnie. Klikam, że lubię to.

Nie wiem co mnie bardziej cieszy. To, że tu jestem, czy to, że mapy tak fajnie rozdają © Niewe


Fajny patent zastosowany został także na karcie startowej. Umieszczone zostały na niej powtórzone wszystkie opisy punktów. Zazwyczaj mam z tym problem, bo na pozaginanej w mapniku mapie, gówno widać, a tu przez cały rajd miałem na szyi zalaminowaną, podręczną ściągawkę.

Mapy były dwie. Trochę trwało zanim złożyłem je w całość :) © Niewe


A teraz powinien być opis punkt po punkcie jak zdobywałem (notabene) punkty, ale znowu nie będzie. Pamięć mi szwankuje ostatnio. Albo to Alzheimer, albo alkohol, albo jedno i drugie.
Albo po prostu za dużo mam na głowie.
Albo jedno, drugie i trzecie jednocześnie, czyli tak zwana superpozycja.
Czyli coś jak Kwiat Lotosu, ale bez orgazmu na koniec.
Może tak być.

Generalnie początek miałem niezły. Pierwsze 8 punktów zdobywałem w doborowym towarzystwie czołówki czyli Pawła Brudło i Wojtka Paszkowskiego. Wprawdzie podczas przelotów chłopaki mi trochę odjeżdżali, ale potem dopadałem ich w pobliżu punktów, na szukaniu których trochę się schodziło.
Aż w końcu mi uciekli i więcej ich nie widziałem.
Resztę trasy pokonałem z Mikołajem, który mimo, że chwalił się tytułem Harpagana, to o nawigacji miał pojęcie mniej więcej jak kobieta obracająca mapę w samochodzie.
Podawała mu za to noga konkretnie i był zabawny prawie jak ja ;)

To jedyne zdjęcie z trasy. Normalnie jak w górach © Niewe


Thelego, który miał nie jechać na ten rajd, ale który pojechał po mojej małej prowokacji na fejsie :P spotkałem tradycyjnie jadącego z przeciwka, ale zróżnicowany charakter trasy nie pozwolił mi ocenić kto ma dalej do mety.

A trasa była naprawdę specyficzna. Z jednej strony niby tylko 130km optymalnego przebiegu i aż 12 godzin czasu na to, z drugiej strony aż 23PK do zaliczenia, czyli więcej niż na Harpaganie. I to jakich PK!
Dawno się tak po krzaczorach nie nachodziłem.
Całość zajęła mi szokujące dziesięć i pół godziny co dało mi 11. miejsce open.
Dobrze i niedobrze. Theli był pierwszy. Chyba usunę go ze znajomych na fejsie ;)

Na metę dotarłem naprawdę skonany. Ze 150 kilo, które dzisiaj pokonałem, asfaltu było może ze 30 kilo, do tego przewyższenia jak w górach (1330metrów w pionie) i upał.

Normalnie jak przed WKU tylko w koszulce i z rowerem © Niewe


Na szczęście czekała już na mnie moja, niezawodna Che wyposażona w PPP*, a do tego orgi wydawali po jednym zimnym Carlsbergu na łba.
Z Thelego tylko nie mogłem się ponabijać. Oszust zajął pierwsze miejsce.
Z bólem, ale gratuluję :)

Mazurskie Tropy zaliczam do tego samego katalogu co Bike Orient, MTBO i Izerska Wyrypa czyli „Trzeba Być Chorym, Żeby Się Tu Do Czegoś Przyczepić”


* Plecak Pełen Piwa
Kategoria RJnO, Zawody


Dane wyjazdu:
115.39 km 85.00 km teren
05:53 h 19.61 km/h:
Maks. pr.:38.70 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:265 m
Kalorie: 3383 kcal
Rower:Spec Epic

Bike Orient Szczepocice Rządowe

Sobota, 8 czerwca 2013 · dodano: 21.06.2013 | Komentarze 16

Miał być szczegółowy opis punkt po punkcie jak to bywało na mym blogu drzewiej, ale nie będzie.
Przyczyna jest tego takowa, że siadam do pisania po prawie dwóch tygodniach od rajdu, mając po drodze jeszcze jeden orient.
Czyli zwyczajnie nie pamiętam wszystkiego.

Dobrze natomiast pamiętam, że noga podawała aż miło i że nawigowałem jakbym stamtąd był.

Generalnie spodziewałem się tego, bo tydzień był udany i pojechałem do Szczepocic w dobrej kondycji fizycznej i psychicznej oraz z bojowym nastawieniem ugrania czegoś więcej niż na Harpaganie.

A pojechaliśmy w sobotę rano naszym cygańskim wozem z Ewuncio i Janeczkiem.
Cygański wóz ma tę zaletę, że mieści tyle osobo rowerów ile trzeba, ale i tę wadę, że jak się za późno wyjedzie i nadrabia prędkością to nie ma litości dla sponsorów.
Janeczka chyba to zabolało ;)

Ostatecznie na miejsce docieramy godzinkę przed startem, czyli tyle ile trzeba żeby dopełnić formalności, przyczepić numery i przywitać się z kim trzeba. A było z kim, bo pojawił się Theli, ChrisEM, oba Nowaki, przy czym jeden nawet z dwoma synami, którzy też startują, i była też Kosma z Tomkiem.
Krótko mówiąc, porajdowe ognisko zapowiadało się grubo :)

Przy okazji okazało się, że razem z Jankiem jesteśmy twarzami tego rajdu, z racji czego należą nam się miliony od organizatorów :)

Specjalnie do zdjęcia podłożyłem nadgarstki pod bicepsy © Niewe


I dostaliśmy te miliony.
Miliony much na prawie każdym punkcie :)


A teraz uwaga, bo przechodzę do sedna.

Start o 10:00 rano. Rozdanie map, chwila na rozkminkę i jedziemy.

Czyżbym zapomniał roweru? © Niewe


Wybrałem wariant odwrotnie do ruchu wskazówek zegara, takoż wybrał też Janek i ChrisEM, w związku z czym ruszamy razem.
Od razu od bramy narzucam szybkie tempo. Czuję, że mogę sobie na to pozwolić gdyż moc jest ze mną, a poza tym trasa jest płaska i krótka, bo zakładany wariant optymalny ma pucharowe minimum czyli 100km. Tyle, że punktów na nim upchanych 20, jak na Harpaganie, więc przeloty będą krótsze.
Do pierwszego punktu (PK6) dolatujemy błyskawicznie. Leciutko przestrzelamy i objeżdżamy go dookoła, ale pierwszy punkt jest dla mnie zawsze najtrudniejszy, więc generalnie uważam, że wyszło nieźle.
Pierwsze koty za płoty. Jak zwykle na takich rajdach powoli zaczynam „integrować” się z mapą, czuję już skalę i zapominam o wszystkim innym skupiając się tylko na jechaniu.

Generalnie to kocham ten stan :)

We trzech zdobywamy kolejno punkty 10, 3, 7, 9, i 17 jednak moi towarzysze są dzisiaj wyraźnie słabsi i z każdą chwilą zostawiam ich coraz bardziej z tyłu. Drogę na PK12 pokonuję już sam.

A tak fajnie były położone punkty © Niewe


Spotykam ich ponownie przed bagnistym PK15 jednak ja już po drodze zdobyłem „trzynastkę”, którą oni ominęli. Czyli jest dobrze :)

PK15 to mordęga. Trzeba ciągnąc rowery po podmokłej łące, ale to jeszcze nic. Prawdziwy hardcore zaczął się później kiedy zamiast wrócić po swoich śladach poczłapaliśmy z Chrisem dalej wzdłuż kanału. Najpierw robiło się coraz głębiej, a potem pojawiły się osty i pokrzywy sięgające mi powyżej pasa. Ciągnąłem rower i kląłem na samego siebie, że dałem się przekonać do tego wariantu.
A na koniec zapadłem się w rowie po pas :)

Niech przeklęte będzie to miejsce ;) © Niewe


Na kolejny punkt (PK16) jedziemy z ChrisEm razem, jednak na wyjeździe z niego się rozdzielamy, po to by spotkać się ponownie z przeciwka na dojeździe do PK14. Pojawia się też Theli, który robi trasę w drugą stronę i który jest dzisiaj moim najważniejszym rywalem ;)
Na czternastkę wpadamy wszyscy razem. To znaczy ja, Theli, ChrisEm, dwóch zawodników, z którymi potem będę tasował się do samego końca i ok. 40 tryliardów much, gzów i innych wielkich, gryzących, niezidentyfikowanych obiektów latających.

Po podbiciu punktu wszyscy jak na komendę rozjeżdżają się po lesie i znowu jadę sam.
I tak już jest generalnie do końca, poza rzeczonymi dwoma zawodnikami, których spotykam za każdym razem tuż przed punktami, a których usilnie próbuję zostawić w tyle.
Przedostatnim punktem jest dla mnie PK5, po którym nareszcie urywam się rywalom.
Na PK8 docieram już sam. Wjeżdżam singlem w lesie, jakbym stamtąd był i napieram do mety. Siły cały czas nie brakuje.

Na mecie małe rozczarowanie.
Spóźnialski Theli tym razem całe 3 minuty przede mną. Jak sam przyznał, finiszował na zmiany z innym zawodnikiem i to dało im przewagę.
Ostatecznie zajmuję siódme miejsce, czyli jak na Harpie :)

Czas odpalić piwka, wziąć lodowaty prysznic, omówić inne warianty trasy i zintegrować się porządnie.

I ja, rozumiesz brachu, pojechałem tędy © Niewe


Nowak Krishna © Niewe



Tak się zintegrowaliśmy, że rano byłem mocno zdziwiony budząc się w namiocie, którego raczej nie rozstawiałem.
Czyli Bike Orientowa klasyka :)

A tak fajnie było następnego dnia. Bo BO to także kajakowy spływ Wartą :) © Niewe
Kategoria RJnO, Zawody


Dane wyjazdu:
201.70 km 45.00 km teren
10:03 h 20.07 km/h:
Maks. pr.:47.30 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:1786 m
Kalorie: 7319 kcal
Rower:Spec Epic

Harpagan 45 - Kolbudy

Sobota, 20 kwietnia 2013 · dodano: 26.04.2013 | Komentarze 9

Będzie nietypowo, bo bez dokładnego opisu trasy i punktów oraz prawie bez zdjęć.

A to dlatego, że:
1. Trasa była tak mało widowiskowa, że na dobrą sprawę nie było czego fotografować,
2. Tak napieraliśmy, że nawet gdyby było co fotografować to nie byłoby na to czasu :)

A teraz do rzeczy.
Do tego Harpagana postanowiliśmy podejść trochę poważniej niż do poprzednich. Nie wiem skąd się to postanowienie wzięło, ale wiem, że się ulotniło zaraz potem jak nasz skład podstawowy (Ja, Ewa i Janek) powiększył się o Radka i Julię.
Powiem tylko, że poszliśmy spać tylko dlatego, że w okolicach setnego piwka Julia wstała, przeodziała się i uderzyła w kimę. A że pokój wspólny , nie było innego wyjścia jak tylko też się kimnąć.
Po jakiś czterech godzinach wstępnego trzeźwienia zwanego roboczo snem rozdzwoniły się budziki. Trzy budziki, w jednym pokoju. Musiało zadziałać.
Pożeramy co kto ma, poprawiamy herbatką, uzgadniamy garderobę, zostawiamy dziewczynom w pokoju kamerki oraz parę gadżetów i lecimy na szkolne boisko po mapy.
Uzgadniamy wariant odwrotny do ruchu wskazówek zegara i 6:31 ruszamy na północ. Początkowo we trzech czyli Radek, Janek i Ja. Tempo nadajemy naprawdę ostre. Na tyle ostre, że gdzieś w okolicach 45 kilometra odpada Janek. Same punkty wpadają nam naprawdę tak łatwo, że nie ma o czym pisać. Szybkie asfaltowe przeloty, wjazd w teren, podbicie punktu i powrót na asfalt. Cały czas tasujemy się ze ścisłą czołówką czyli Thelim, Danielem Śmieją i Pawłem Brudło. Po wjechaniu w teren widać jednak różnicę i wyraźnie zostajemy w tyle.

Dwóch mądrych ludzi rozkminia mapę © Niewe


W okolicach 70.km mamy pierwszy poważny kryzys. Chyba spaliliśmy do reszty wczorajsze browarki, a to zawsze duży dyskomfort dla organizmu. Podejmujemy zatem strategiczną decyzję o zjechaniu do GieeSu i uzupełnieniu przynajmniej częściowo promilażu. W czasie konsumpcji wyprzedza nas Theli i zajeżdża Janek. Buk kazał się dzielić, więc dostaje parę grzdyli i jedzie dalej. Dajemy mu fory, dopijamy piwka, przegryzamy bułą i całe 15 minut później dopadamy go w drodze do kolejnego punktu :)

Staramy się trzymać maksymalnie dużo asfaltu mimo, że wieje jak umarłemu w dupie. Na teren jesteśmy jednak za słabi, a na asfalcie dajemy sobie krótkie mocne zmiany i jakoś idzie. Z małymi kryzysami, ale idzie. Janek tradycyjnie gdzieś się zgubił.
Generalnie jedziemy punkt po punkcie omijając tylko PK6. Na ostatni nasz punkt (PK13) nad jeziorem docieramy ciągnąc rowery po błocie, przez rzeczkę i po stromych wydmach naprawdę ostatkiem sił. Obaj mamy totalnego zgona i mało czasu do limitu. Po drodze zostały nam jeszcze tylko dwa punkty, ale wiemy, że już ich dzisiaj nie zaliczymy. Radek zatem wyciąga jakieś tajemnicze żelki, aby przygotować nas na nieunikniony finisz i rozpoczynamy burzę mózgów. Radek obstawia wariant krótszy o jakieś 5km, ale prowadzący terenem nad jeziorem, ja optuję za dłuższym asfaltowym wariantem. Tracimy ponad minutę na dyskusję, ale ostatecznie udaje mi się go przekonać i ruszamy w stronę asfaltu.

No i teraz to się dopiero zaczęło dziać… :)

Tajemniczy drops/żelek pokazał swą moc. Jak to mawia Radek – o budziły się dziki :)

Generalnie na naszym asfaltowym finiszu nie zdarzyło się chyba, żebyśmy zeszli poniżej 35km/h. Łyknęliśmy po drodze ok. 20 rowerzystów i nikt nawet nie spróbował wskoczyć nam na koło.
Udało się nawet wyprzedzić jeden samochód :) Przez Kolbudy przelecieliśmy na tak, że dopiero następnego dnia dowiedziałem się, że jest tam Tesco. Wtedy tego nie dostrzegłem z nad kierownicy. Ale jak się leci kiela czterdziestki pod górkę to generalnie mało co się widzi.
Wybrany przez nas wariant asfaltowy okazał się bardzo trafny, bo na metę docieramy 15 minut przed limitem i prawie 17 minut przed Thelim, który z PK13 wyjechał jakieś 5 minut przed nami. Wiem, że próbował chyba jeszcze atakować po drodze jakiś punkt, ale wiem też, że zgodnie z moimi obawami utknął w okolicach PK 13 na bagnach i wzgórzach.

200km za nami, a na gębach banany. To pewnie od tych dropsów. © Niewe


A teraz POSUMOWANIE:
Zajęliśmy miejsca 7. i 8. Dobry początek orientów w tym roku :)
Kategoria RJnO, Zawody


Dane wyjazdu:
77.00 km 60.00 km teren
03:34 h 21.59 km/h:
Maks. pr.:45.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:624 m
Kalorie: 2907 kcal

Mazovia Rawa Maz

Niedziela, 23 września 2012 · dodano: 26.09.2012 | Komentarze 10

Całą sobotę zastanawiałem się jaką kreację wybrać na ostatnią moją w tym roku Mazovię. Przeczytałem od deski do deski Logo, Men’s Health oraz Playboya, ale nadal się wahałem czy utrzymać jeszcze styl wiosenny, czy może jednak wdziać coś zgodnego z jesiennymi trendami. Ostatecznie zdecydowałem się wykreować coś pomiędzy i na górę założyłem gustowną bluzeczkę z dominującym kolorem białym, a na dół krótkie czarne spodenki. Do tego szary kask i żeby zachować jakąś spójność kompozycji szarą potówkę, której rękawy wystawały spod koszulki. Buty też czarno szare. Długo wahałem się czy takie dodatki jak skarpety i rękawiczki dobierać pod kolor futerału od aparatu, czy raczej pod kolor kasku i rękawków. Nie byłem jednak pewien czy wezmę aparat, więc ostatecznie zdecydowałem się na szare skarpetki i czarno szare rękawiczki. Przy okazji wspaniale komponowały się delikatne czerwone akcenty na koszulce z drobnymi czerwonymi akcentami na skarpetkach. Te ostatnie dodatkowo skupiały uwagę i kierowały wzrok na moje niezwykle zgrabne i zadbane łydki.

Wyglądałem genialnie i tak też jechałem.

Wyglądam po prostu szałowo i ciężko z tym w ogóle dyskutować © Niewe


I pewnie byłbym pierwszy gdyby nie to, że zatrzymałem się pożyczyć Dżerremu skuwacz i wyprzedziły mnie 43 osoby, a potem jeszcze zdrapywałem z podłoża Grzegorza z Airbajka gdzie wyprzedziło mnie kolejne 40 osób ;)

Za te postoje dostałem szałową, czerwoną kieckę © Niewe


I znowu jak w Ciechanowie byłem pierwszy ze swojego sektora oraz podskoczyłem o jeden wyżej czyli do czwartego, co pewnie jak zwykle stracę nie startując na wiosnę od początku :)

W tym wszystkim najważniejsze jest jednak to, że miałem tylko minutę straty do Che, z którą to już niedługo będę jechał cały dzień razem, więc wysoce wskazane jest abyśmy potrafili jechać równo.
Wygląda na to, że potrafimy :)
Kategoria Zawody


Dane wyjazdu:
70.00 km 55.00 km teren
03:12 h 21.88 km/h:
Maks. pr.:42.20 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:408 m
Kalorie: 2466 kcal

Mazovia Ciechanów

Niedziela, 9 września 2012 · dodano: 13.09.2012 | Komentarze 4

Przed tym maratonem powróciłem do swojego zwyczajnego sposobu przygotowywania się do takich imprez. Cały ten rok kombinowałem i próbowałem coś zmieniać, a efekty tego były takie, że nadal kiblowałem w siódmym sektorze zamiast w czwartym bądź piątym jak w zeszłym roku.

Zatem wracamy do korzeni: nawilżanie i niedospanie :)

No i się sprawdziło, bo jechało mi się zajebiście, a już na 20km. dogoniłem startującego z 5. sektora Gora i chwilę później byłem już poza jego zasięgiem. Do tego zaraz po skręceniu na Giga w oddali dostrzegłem pewien jakże miły memu oku kształt.
Dogonienie Che jeszcze mi się nigdy nie udało. Doszedłem ją, za przeproszeniem, pierwszy raz :P
Do mety jechaliśmy już razem, bo liczyłem na jakąś widowiskową fotkę ze wspólnego finiszu, ale niestety jak na złość nie było żadnego fotografa :/

Brak fotek z finiszu zrekompensowaliśmy sobie dziwaczną fotką Pijącego Mleko :)

Nie do końca pamiętam czemu służyć miał ten prerfomers :) © Niewe


Z nowym plecakiem jestem wyraźnie szybszy :)

I pewnie cieszyłoby mnie to jeszcze bardziej gdybym nie wiedział, że to chwilowe, bo tak naprawdę to Che nie służy moja forma przygotowania przedstartowego, a Goru nie służą wyjazdy integracyjne.

W Rawie znowu dostanę w dupę :)
Kategoria Zawody


Dane wyjazdu:
138.05 km 80.00 km teren
08:51 h 15.60 km/h:
Maks. pr.:65.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:2548 m
Kalorie: 5234 kcal

Wielka Izerska Wyrypa

Sobota, 18 sierpnia 2012 · dodano: 27.08.2012 | Komentarze 12

Czyli o tym jak wybrać wariant możliwie daleki od optymalnego :)

No bo tak, że tak zacznę po polsku… z grubsza połowa punktów była położona wysoko w górach, a połowa niżej na przedgórzu. Ponieważ z góry zakładaliśmy, że nie nastawiamy się na komplet rozsądnie by było wyczesać na rozgrzewkę kilka górskich, a potem same łatwiejsze. Ciężko jednak zachować rozsądek gdy na co dzień śmiga się po płaskim Mazowszu. Bardzo ciężko.
Reasumując, choć chyba jeszcze nie czas na podsumowania, bo dopiero zaczynam tę denną relację, większość dnia spędziliśmy pokonując kolejne wzniesienia i walcząc z awariami :)

To teraz jakby bardziej chronologicznie będzie.
Izerska Wielka Wyrypa odbywa się po raz czeci. Pierwszy raz się zaczęła, ale nie skończyła, bo zmyła ją powódź, drugi raz nie wiem czemu ją przeoczyłem, a trzeci jest właśnie dziś. Oczywiście umownie dziś, bo relację smaruję jak zwykle z opóźnieniem. Kto bystry to sam to zauważył, a Paweł i tak dopyta przez chat.

Wracając do meritum. Na start o 5:30 rano zajeżdżam z…..
…………(pełne napięcia werble)……….
…z Che, którą udało mi się namówić na udział w oriencie.

Ma się ten dar przekonywania :)

Na miejscu jest też ekipa Łódzko Skierniewicka czyli Syla, Theli i ChrisEM.
Syla idzie dzisiaj na orient z buta, Theli będzie doginał, a ChrisEM zamierza spędzić uroczy dzień w naszym zajebistym towarzystwie. Znaczy się w troje pojedziemy.

Odprawa trwa całe pół godziny, potem ruszamy za wozem technicznym na miejsce rozdania map. Te pierwsze parę minut to jak zwykle mordęga, bo oddech mam krótki, a w głowie jeszcze huczy. Wczoraj bowiem najpierw przygotowywaliśmy pół dnia rowery (a to jakieś 4 browary), potem witaliśmy się z ChrisEM (a to jakieś 3 kolejne browary), a wieczorem dojechał do nas Radek. Ponieważ spał z nami w pokoju głupio było się tak od razu położyć, nie? (czyli jeszcze ze 2).
Ale do map docieramy i się zaczyna :)

Jak narysować coś mazakiem na zalaminowanej mapie? © Niewe


Ostatnie pozowanko fotoreporterom © Niewe


Iiiii pooooszli!! © Niewe


Tak to ma z grubsza wyglądać przez cały dzień. © Niewe


Jako rzekłem już na wstępie gardzimy punktami na przedgórzu i wbijamy się w Izery właściwe. Tereny do takich zabaw są po prostu idealne. Pełno twardych szutrów, stosunkowo łagodne zbocza, lasy, piękne widoki, słoneczko i cały dzień przed nami. A do tego można sobie wybierać rowery ;)

Do wyboru, do koloru :) © Niewe


Punkty było rozmieszczone w takim stylu jak na Bike Orientach. Czyli niby przy drodze, ale zawsze na koniec trzeba uderzyć gdzieś w krzaczory. Osobiście bardzo to lubię, bo wymusza to precyzyjną nawigację, a nie sprowadza się tylko do gnania przed siebie jak ostatnimi czasy ma to miejsce na Harpaganach.

Rowery porzucone, uderzamy w krzaczory. A właściwie w skałory. © Niewe


I widoki. Czy wspominałem już o widokach? © Niewe


Kilka punktów było jednocześnie wypasionymi bufetami z zapewnioną profesjonalną sesją foto. Bezwzględnie to wykorzystujemy i prężymy torsy w nadziei na dobre fotki.

Jadą trzej jeźdźcy, jadą !!! © Niewe


To ja jestem murzyn od nawigowania, kiedy inni ię bawią ;) © Niewe


W okolicach Izerskiego Stogu zaczyna się nasza seria problemów. Najpierw moja przednia przerzutka odmawia posłuszeństwa. W pierwszej chwili myślałem, że to tylko kwestia rozregulowania, ale bliższe oględziny pozwalają zlokalizować poważniejszy problem. Pękła cała prowadnica i nic z niej już nie będzie. Najbliższe miasteczko to Świeradów Zdrój i generalnie cały czas w dół, więc tam właśnie się udajemy. Bez przodu to ja po górach nie powalczę. Objeżdżamy całe miasteczko, ale niestety stwierdzamy absolutne zero sklepów i serwisów rowerowych. W końcu studiujemy tablicę ogłoszeń i z pomocą lokalnego beja dowiadujemy się, że „tam na dole” gościu prowadzi parking, ma też wypożyczalnie rowerów i potrafi je naprawiać. Zjeżdżamy zatem „tam na dół” tylko po to by się dowiedzieć, że gościa nie ma. Próbujemy ściągnąć go telefonicznie, ale jest poza zasięgiem. W tej sytuacji pozostaje nam tylko jedno, ostateczne, ale zawsze niezawodne rozwiązanie..
Pójść na browar i posiedzieć, a problem na pewno sam się jakoś rozwiąże.

Jak pomysleliśmy tak zrobiliśmy. © Niewe


I jak zawsze okazało się, że ta taktyka jest 100% skuteczna, bo już w okolicach drugiego piwa przywołany wcześniej mechanik oddzwonił i powiedział, że będzie za 10 minut. Pozostało nam tylko zamówić kolejne piwka, a potem zostawiłem biesiadujących Che i Chrisa, a sam podskoczyłem na sąsiednią posesję gdzie gościu całkiem sprawnie wymontował używaną przerzutkę z jakiegoś makrokesza i przełożył ją do mojej Kony.

Wróciłem do mocno już rozbawionego towarzystwa, poprawiliśmy jeszcze żurkiem i ruszyliśmy dalej.
Nie na długo. Zaraz po tym bowiem, jak Che oddała swoją dętkę spotkanemu Radkowi sama złapała gumę.

Guma to dopiero początek jednak © Niewe


A jak ją wymieniła i ruszyła to natychmiast zerwała się linka dla odmiany tylnej przerzutki. Z pomocą narzędzi wypożyczonych z pobliskiego serwisu quadów i pod światłym przewodnictwem Chrisa, linka, a także pancerz zostają skrócone i możemy znowu jechać dalej, aczkolwiek bez kilku przełożeń.

Jedziemy dalej i dalej i dalej... © Niewe


Czas nas goni, więc powoli zaczynamy wracać na wschód w kierunku mety i cywilizacji, która jak wiadomo kwitnie właśnie na wschodzie.

Po drodze zaliczamy kolejne widokowe punkty oczywiście © Niewe


Ponieważ nieubłaganie nadchodzi zmierzch i ostatnie punkty będziemy robić już po ciemku zapodajemy sobie jeszcze coś na odwagę.

Kończy się kasa, więc jak licealiści kupujemy dwa browary na troje :) © Niewe


I jako rzekłem ostatnie punkty podbijamy już po ciemku, bo dzień zmarnowaliśmy na łojenie :)

Czoło mu się świeci. Temu Chrisu. © Niewe


Do mety docieramy jakoś przed dwudziestą drugą robiąc jeszcze po drodze zakupy w lokalnym sklepiku. Plasujemy się jakoś tak w okolicach połowy stawki, co nas, a przynajmniej mnie całkowicie satysfakcjonuje. Poza rozgrzewką w Karkonoszach, nie siedziałem na rowerze dwa tygodnie, więc jestem zadowolony, że bez problemy dałem radę snuć się łącznie prawie 16 godzin po górach. Zrobiliśmy coś koło 136km i jakieś 2,5 kilo w górę, więc było gdzie się zmęczyć.
Pora na integrację i omówienie co, kto, komu i gdzie urwał :)

Pacz, ja na przykład tak pojechałem. Uhm. © Niewe


Tańce też byli, a Izerska Wyrypa wchodzi na stałe do kalendarza w zakładce MUST BE, bo impreza jest zacna, okolica rewelacyjna, a od organizatorów mogłoby się wielu innych całkiem sporo nauczyć.
Kategoria RJnO, Zawody


Dane wyjazdu:
53.00 km 47.00 km teren
02:58 h 17.87 km/h:
Maks. pr.:46.80 km/h
Temperatura:75.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:589 m
Kalorie: 1912 kcal

Mazowia Supraśl

Niedziela, 29 lipca 2012 · dodano: 02.08.2012 | Komentarze 6

Do tego maratonu przygotowałem się zupełnie jak nie ja. Normalnie bowiem zaniedbuję wszystko co tylko można zaniedbać, a tym razem zaniedbałem nie wszystko ;)
Bo na przykład pojadłem. Był wungiel na obiad w sobotę, były wungle na kolację wieczorkiem. Sam bym na to nie wpadł, ale mnie Che pogoniła.
Zupełnie już tradycyjnie natomiast nie zaniedbałem nawadniania i parę piwek też poszło. W końcu hamulec sam się nie zmieni, a przerzutka sama się nie wyreguluje.

Rano zgarnęliśmy Radka i naszym cygańskim wozem teleportowaliśmy się do Supraśla. Na miejscu wrażenie to samo co w Lublinie. Wyjście z klimatyzowanego samochodu na zewnątrz to SZOK. Powietrze jak kisiel, upał i żarówa. DRAMAT.
Za stary jestem na taką pogodę.

Ustawiamy się w sektorach, spływamy potem i za chwilę start.
I tu niespodzianka. Pierwsze 30 kilo znowu jechałem jak nie ja. Już na pierwszych kilku kilometrach doszedłem sektor przez sobą i jechałem w jego czubie. Dociskałem na prostych, na luzie podjeżdżałem niewielkie, ale jednak wzniesienia i w ogóle fajno było. Cały czas czułem jednak, jak potwornie mi jest gorąco.
W okolicy 30km nastąpił kryzys nad kryzysami. NAGLE ZROBIŁO MI SIĘ ZIMNO. Normalnie gęsia skóra, trzęsianka, żałowałem, że nie mam czegoś do ubrania. Myślałem, że to chwilowe, ale mimo, że ciągnąłem z bukłaka izotonik litrami nic nie pomagało. Pociągnąłem też izo z bufetu, ale gorący niebieski płyn jeszcze tylko pogorszył moją sytuację. Teraz nie tylko mnie trzęsło, nie tylko nie miałem siły jechać, ale jeszcze chciało mi się rzygać.
Z tego co widziałem nie tylko mnie jednego wykończył ten upał. Bufety wyglądały normalnie jak u Golonki. Pełno siedzących i półleżących ludzi niespiesznie popijających i zajadających. Poza bufetami też trafiała się czasem na takich co zaniemogli.

Jakby tych dwóch niewyraźnych panów miało browar nawet i po dwie dychy to bym wziął. No chyba, że Żywiec. To bym się targował. © Niewe


Od tego momentu wiedziałem już, że nie dam rady dzisiaj skręcić na Giga. I tak się snułem przez lasy i pola, bez energii, bez oddechu aż do rozjazdu mega/giga. Popatrzyłem z żalem w prawo i skręciłem w lewo :/

I pewnie bym długo żałował gdyby nie to, że minutę później dostałem dosyć treściwego sms-a od Che

- Pojechałam mega i chlam piwo, dołączaj!

Dokonałem w głowie szybkich obliczeń. Radek na Giga, żarcie, jeziorko, czyli do wyjazdu mam jakieś 3 godziny. Zatem stać mnie na jedno piwo!
Od tej pory do mety już nie zszedłem w zasadzie poniżej 30km/h.
Co znaczy odpowiednia motywacja w sporcie :)

Dobra i kałuża gdy się komuś wydłuża. © Niewe


Na koniec coś dla czytelników/widzów o bardzo mocnych nerwach. Coś czego nikt nigdy nie widział jeszcze. Foto z powrotu. Oni z piwem, a ja bez. Uwaga na oczy.

Tylko dla dorosłych! © Niewe
Kategoria Zawody


Dane wyjazdu:
67.00 km 63.00 km teren
03:18 h 20.30 km/h:
Maks. pr.:50.10 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:461 m
Kalorie: 2410 kcal

Mazovia Lublin

Niedziela, 17 czerwca 2012 · dodano: 21.06.2012 | Komentarze 13

Do Lublina pojechaliśmy w dość nietypowym składzie. Zabrałem bowiem dwoje dzieci i babcię. Czyli kolejno owoc żywota mojego - Hannę, Che i rzeczoną babcię ;) Baza startowa zlokalizowana została nad Zalewem Zemborzyckim, więc niech się dzieciaki popluskają w czasie maratonu :)

Na miejscu pierwszy szok przeżywamy po wyjściu z samochodu. Od prawie trzech godzin siedzieliśmy w Klimie i zapomniało się jakie piekło jest na zewnątrz. Na oko milion stopni i nie ma czym oddychać.

Jesteśmy w lekkim tak zwanym niedoczasie, więc instaluję Hannę z babcią w odpowiednim miejscu, a sam lecę do Airbike’a gdzie dzięki Wojtkowi czeka na mnie nowiutki chip Mazowii za cale 20 zł. Bym wiedział, że tak tanio to bym poprosił o więcej i mógł je nonszalancko i niedbale mocować ;) Krótka rozgrzewka, oznaczenie terytorium i można się ustawiać w blokach.
Dobrze, że chociaż sektory zostały ustawione w zacienionej alejce to dało się jakoś wytrzymać oczekiwanie.
Początek trasy to ciemny las, błoto i głębokie kałuże. Jest też na tyle wąsko, że w zasadzie nie da się wyprzedzać. Więc nie wyprzedzam :)
Po kilku kilometrach opuszczamy las i wyjeżdżamy na piękne, leciutko pofałdowane pola i łąki.

Jak dla mnie taka trasa to rewelacja © Niewe


Jest tak pusto, że jak łapię gumę to jadę jeszcze ok. 5 kilometrów żeby znaleźć jakiś kawałek cienia, bo na wymianę dętki na takiej patelni absolutnie się nie zgadzam. W końcu znajduję jakieś samotne drzewo, zjeżdżam z trasy i tracę całe 3 minuty na serwis. Wracam i od razu czuję, że powietrze z tylnego koła znowu schodzi. Powoli, ale schodzi. Jak nic od BO mam coś drobnego w oponie co kaleczy dętki na tyle delikatnie, że bez obciążenia w wiaderku z wodą nawet nie widać miejsca wycieku. Jadę i się wkurzam, bo tylna opona ma naprawdę wysoki profil i „nabita” do całego jednego Bara irytująco się wygina powodując „pływanie” całego tyłu zwłaszcza w zakrętach. Aż się przez chwile waham czy nie odbić na mega. Dodatkowo dręczą mnie obawy czy:
- Hanka się nie nudzi
- czy nie jest za długo na słońcu
- czy nie jest głodna
- czy wszystko w porządku generalnie
Takie tam rozterki rodzica :)

Na szczęście telefonicznie dostaję informację, że jest grejt, super i w ogóle aj waj, a Hanka kategorycznie odmawia wyjścia z wody, więc uspokojony odbijam na Giga, zresztą jako jeden z ostatnich, bo tuż przed limitem wjazdu.

Długo się jednak tym giga nie nacieszyłem. Parę kilo dalej strażak pilnujący przejazdu zdecydowanie kieruje mnie w prawo. Skręcam zgodnie ze wskazówkami i po paru minutach dogania mnie czołówka GIGA. Już wiem, że pan strażnik skierował mnie na łącznik dystansu FAN i teraz zapitalam w ścisłej czołówce :)
Nawet przez chwile rozważałem czy nie zawrócić do rozjazdu, ale dwie gumy, upał i ta pomylona trasa mnie zniechęcają.

W ten sposób właśnie objeżdżam absolutnie całą trasę dzisiejszego maratonu.
No co? Fajna była to objechałem :)

Tak właśnie nieciekawie i zupełnie nie widowiskowo finishuję © Niewe


Ostatecznie zajmuję 9 miejsce w w open na dystansie GIGA co powoduje straszną konsternację u Radka, który dojechał długo po mnie i u Pawła :)
I nawet wymieniają mnie w mtbnews :D :D

Się jeździ, się ma wyniki :)
Kategoria Zawody


Dane wyjazdu:
88.00 km 75.00 km teren
04:27 h 19.78 km/h:
Maks. pr.:48.60 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:469 m
Kalorie: 2935 kcal

Mazovia w Toruniu, a sushi w Lublinie

Niedziela, 27 maja 2012 · dodano: 29.05.2012 | Komentarze 12

Maraton jak to maraton - rutyna.
Za to dojazd na niego to już prawdziwa męska przygoda (zwłaszcza dla Zosi z Velmaru, która się nasłuchała myśliwskich opowieści).
A zaczęło się tak:

Za górami, za lasami (najlepiej dojechać tam pożarówką numer 51, ewentualnie traktem Królewskim) mieszkał Rooter z dzieciakami…
I tenże Rooter punktualnie o 6:47 do drzwi mi załomotał, że już czas, już czas, już czas.

O dziwo, byłem na to przygotowany. Razem ruszyliśmy w kierunku najważniejszego węzła komunikacyjnego w naszej okolicy czyli „Borzęcin, przy kościele” gdzie czekał już nas nasz tytułowy trolejbus marki Lublin, Radek i Zosia z Velmaru.

Już przygody zacząć czas, już czas, już czas. © Niewe


Rozpoczęliśmy skomplikowaną procedurę załadunku, a w tym czasie dołączyli Goro i Janek.
Sześć osób na tak małej przestrzeni to musi wytworzyć pewną patologię. I generalnie wytworzyło, ale opis sobie daruję, bo po prostu brak mi słów :)
Ekskluzywne wnętrze naszego trolejbusa spowodowało, że na przedmaratonowy posiłek nie mogłem wybrać nic innego niż sushi. W Lublinie jeszcze sushi nie jadłem :)

Sushi w Lublinie, naprawdę dobre © Niewe


W dobrym towarzystwie czas szybko minął i już kiela dziesiątej zalogowaliśmy się pod motoareną w Toruniu

Wyłazić z trojlejbusu, gnoje, parobasy! Nie przyjechaliście tu do nas na wczasy! © Niewe


Z ukrycia podpatrujemy jak Che przygotowuje się do udziału w Puky Race

Moim zdaniem ma naprawde sporo szanse na podium © Niewe


I udajemy się na piaszczystą rozgrzewkę. Trasa poprowadzona jest dokładnie tak samo jak w zeszłym roku (przynajmniej na początku) więc spodziewam się zatoru na pierwszym kilometrze. W tej sytuacji inaczej niż zazwyczaj udajemy się do sektorów dosyć wcześnie, żeby zająć pole position i piaski pokonać w czubie „peletonu” Ostatecznie i tak nie uniknąłem przestoju, ale tragedii nie było.
W kwestii samego maratonu ciężko mi się rozpisywać. Jechałem swoim tempem, dbałem o kręgosłup i czekałem na rozjazd na giga, gdzie planowałem dopiero trochę przycisnąć. Nie dałem się sprowokować do wyścigów od razu po starcie i dzięki temu do rozjazdu dotarłem w jako takiej formie.

Żeby nie było, że mnie tam nie było. © Niewe


Nowością było dla mnie to, że po skręcie na Giga miałem przed sobą w zasięgi wzroku trzech zawodników i za sobą jednego. Zazwyczaj jadę zupełnie sam. Od razu się lepiej poczułem mając kogo gonić. Wykonałem sobie na poboczu kilka prostych ćwiczeń ratujących kręgosłup i przystąpiłem do ataku. Kilometr po kilometrze przybliżałem się, a potem łykałem tych trzech widzianych na rozjeździe, tego za mną straciłem z zasięgu wzroku. Jeden z tych trzech chyba poczuł zew rywalizacji, bo tasowaliśmy się już do końca wyścigu. Na arenę wjechaliśmy jeden za drugim, ale finisz wygrałem ja o pół koła.
Biorąc pod uwagę, że gość startował z piątego sektora to wyprzedziłem go o dwie minuty i ½ z 26 cali :)
Generalnie ukończyłem maraton zadowolony chociaż z analizy w cyklopedii wynika, że wykręciłem średnią niższą o ponad 1km/h niż w zeszłym roku. Nadal też kibluję w siódmym sektorze.
Na wysokości zadania stanął moim zdaniem organizator, który mimo, że zgubiłem swojego chipa już przed pierwszą matą (potem meldowałem się obsłudze na każdym checkpoincie paszczowo) elegancko mnie wynotował, ujął w wynikach i nawet dostałem SMSa o ukończeniu maratonu z realnym czasem.

Taka bieda, że we czterech przy jednym browarze siedzimy © Niewe


Na wysokości zadania nie stanął za to Arek z APSu dostarczając do swojego bufetu piwo lekko tylko zimne, a w dodatku skończył mu się Kasztelan. Tak nie powinno się postępować.
Pozostało nam się tylko zapakować do naszego trolejbusa i ruszyć przez Polskę odwiedzając wszystkie sklepy po drodze.
Aaaa, udało nam się jeszcze na drogę powrotną dopchać (za przeproszeniem) Che, co oczywiście jeszcze bardziej uatrakcyjniło podróż. To chyba logiczne, nie? :)

Tradycyjny już heej-nał, heeej-nał!! :) © Niewe


Integrujemy się z lokalsami:

Pani sklepowa była bardzo bezpośednia :) © Niewe


..do tego stopnia, że niektórzy musieli potem spać na kanapie, a inni mieli trudności z pokonaniem 600 metrów jakie pozostały im do domu.
To tak, żeby nie tracić renomy :)
Kategoria Zawody


stat4u