Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi Niewe z miasteczka Wiktorów. Mam przejechane 21566.55 kilometrów w tym 10127.52 w terenie. Jeżdżę z prędkością średnią 19.54 km/h i się wcale nie chwalę.
Więcej o mnie.

baton rowerowy bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy Niewe.bikestats.pl
Wpisy archiwalne w kategorii

RJnO

Dystans całkowity:3576.98 km (w terenie 1847.00 km; 51.64%)
Czas w ruchu:189:42
Średnia prędkość:18.86 km/h
Maksymalna prędkość:65.00 km/h
Suma podjazdów:13560 m
Suma kalorii:78479 kcal
Liczba aktywności:25
Średnio na aktywność:143.08 km i 7h 35m
Więcej statystyk
Dane wyjazdu:
104.12 km 70.00 km teren
05:29 h 18.99 km/h:
Maks. pr.:38.60 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:266 m
Kalorie: 3064 kcal
Rower:Spec Epic

MTBO Wiązowna

Sobota, 5 października 2013 · dodano: 23.10.2013 | Komentarze 7

Pierwsza stówka od dawien dawna.

O samych zawodach napisać mogę raczej niewiele. Teoretycznie zorganizowane jak zwykle wzorcowo, ale z jedną mała wpadką.
Mapa została tak fatalnie przeskalowana, że ciężko było ją odczytać. Ktoś zrobił setkę z pięćdziesiątki i nie powinien robić tego więcej.

Początek trasy z Gorem i Jankiem, potem już tylko z Gorem. Janek gdzieś się tradycyjnie zagubił.

Przyczyną totalnej porażki punktowej, była o dziwo nie moja forma, która okazała się lepsza niż się spodziewałem tylko koszmarne błędy nawigacyjne, z wisienką na torcie w postaci ponad półgodzinnego spóźnienia na metę.

Ale fajowo to było muszę przyznać. Słoneczko, lasy, szutry… brakowało mi tego :)
Kategoria Zawody, RJnO


Dane wyjazdu:
151.85 km 120.00 km teren
08:02 h 18.90 km/h:
Maks. pr.:49.60 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:1322 m
Kalorie: 5132 kcal
Rower:Spec Epic

Mazurskie Tropy - Barczewo

Sobota, 15 czerwca 2013 · dodano: 25.06.2013 | Komentarze 8

Kolejny orient tydzień po tygodniu. Niestety tym razem czuję, że nie mam szans na zdobycie takiego miejsca jak na Bike Oriencie. Po pierwsze silniejsza obsada, po drugie miałem ciężki tydzień, w dodatku w zasadzie bez roweru i po trzecie trasa będzie mocno interwałowa, a to mnie zawsze wykańcza.
Potem okazało się, że jest jeszcze „po czwarte” :)
Budowniczy trasy dał ognia i chwilami było ciężko. Nie bardzo ciężko, ale zdecydowanie ciężej niż tydzień temu.

A do tego jeszcze do bazy dotarliśmy już w piątek, więc zaliczyliśmy jeszcze małą integrację z Grzegorzem Liszką, który jako i ja chyba kilka razy oglądał Pijanego Mistrza z Jackie Chanem ;)

Fajnie została rozwiązana kwestia rozdawania map na starcie. Zazwyczaj jest to przepychanka i wyrywanie sobie arkuszy z rąk. Tutaj organizatorzy ustawili nas w rzędzie jak na rozstrzelanie, mapy położyli na chodniku, a potem dali sygnał, że się można po nie schylać i wszyscy dostali mapy jednocześnie. Klikam, że lubię to.

Nie wiem co mnie bardziej cieszy. To, że tu jestem, czy to, że mapy tak fajnie rozdają © Niewe


Fajny patent zastosowany został także na karcie startowej. Umieszczone zostały na niej powtórzone wszystkie opisy punktów. Zazwyczaj mam z tym problem, bo na pozaginanej w mapniku mapie, gówno widać, a tu przez cały rajd miałem na szyi zalaminowaną, podręczną ściągawkę.

Mapy były dwie. Trochę trwało zanim złożyłem je w całość :) © Niewe


A teraz powinien być opis punkt po punkcie jak zdobywałem (notabene) punkty, ale znowu nie będzie. Pamięć mi szwankuje ostatnio. Albo to Alzheimer, albo alkohol, albo jedno i drugie.
Albo po prostu za dużo mam na głowie.
Albo jedno, drugie i trzecie jednocześnie, czyli tak zwana superpozycja.
Czyli coś jak Kwiat Lotosu, ale bez orgazmu na koniec.
Może tak być.

Generalnie początek miałem niezły. Pierwsze 8 punktów zdobywałem w doborowym towarzystwie czołówki czyli Pawła Brudło i Wojtka Paszkowskiego. Wprawdzie podczas przelotów chłopaki mi trochę odjeżdżali, ale potem dopadałem ich w pobliżu punktów, na szukaniu których trochę się schodziło.
Aż w końcu mi uciekli i więcej ich nie widziałem.
Resztę trasy pokonałem z Mikołajem, który mimo, że chwalił się tytułem Harpagana, to o nawigacji miał pojęcie mniej więcej jak kobieta obracająca mapę w samochodzie.
Podawała mu za to noga konkretnie i był zabawny prawie jak ja ;)

To jedyne zdjęcie z trasy. Normalnie jak w górach © Niewe


Thelego, który miał nie jechać na ten rajd, ale który pojechał po mojej małej prowokacji na fejsie :P spotkałem tradycyjnie jadącego z przeciwka, ale zróżnicowany charakter trasy nie pozwolił mi ocenić kto ma dalej do mety.

A trasa była naprawdę specyficzna. Z jednej strony niby tylko 130km optymalnego przebiegu i aż 12 godzin czasu na to, z drugiej strony aż 23PK do zaliczenia, czyli więcej niż na Harpaganie. I to jakich PK!
Dawno się tak po krzaczorach nie nachodziłem.
Całość zajęła mi szokujące dziesięć i pół godziny co dało mi 11. miejsce open.
Dobrze i niedobrze. Theli był pierwszy. Chyba usunę go ze znajomych na fejsie ;)

Na metę dotarłem naprawdę skonany. Ze 150 kilo, które dzisiaj pokonałem, asfaltu było może ze 30 kilo, do tego przewyższenia jak w górach (1330metrów w pionie) i upał.

Normalnie jak przed WKU tylko w koszulce i z rowerem © Niewe


Na szczęście czekała już na mnie moja, niezawodna Che wyposażona w PPP*, a do tego orgi wydawali po jednym zimnym Carlsbergu na łba.
Z Thelego tylko nie mogłem się ponabijać. Oszust zajął pierwsze miejsce.
Z bólem, ale gratuluję :)

Mazurskie Tropy zaliczam do tego samego katalogu co Bike Orient, MTBO i Izerska Wyrypa czyli „Trzeba Być Chorym, Żeby Się Tu Do Czegoś Przyczepić”


* Plecak Pełen Piwa
Kategoria RJnO, Zawody


Dane wyjazdu:
115.39 km 85.00 km teren
05:53 h 19.61 km/h:
Maks. pr.:38.70 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:265 m
Kalorie: 3383 kcal
Rower:Spec Epic

Bike Orient Szczepocice Rządowe

Sobota, 8 czerwca 2013 · dodano: 21.06.2013 | Komentarze 16

Miał być szczegółowy opis punkt po punkcie jak to bywało na mym blogu drzewiej, ale nie będzie.
Przyczyna jest tego takowa, że siadam do pisania po prawie dwóch tygodniach od rajdu, mając po drodze jeszcze jeden orient.
Czyli zwyczajnie nie pamiętam wszystkiego.

Dobrze natomiast pamiętam, że noga podawała aż miło i że nawigowałem jakbym stamtąd był.

Generalnie spodziewałem się tego, bo tydzień był udany i pojechałem do Szczepocic w dobrej kondycji fizycznej i psychicznej oraz z bojowym nastawieniem ugrania czegoś więcej niż na Harpaganie.

A pojechaliśmy w sobotę rano naszym cygańskim wozem z Ewuncio i Janeczkiem.
Cygański wóz ma tę zaletę, że mieści tyle osobo rowerów ile trzeba, ale i tę wadę, że jak się za późno wyjedzie i nadrabia prędkością to nie ma litości dla sponsorów.
Janeczka chyba to zabolało ;)

Ostatecznie na miejsce docieramy godzinkę przed startem, czyli tyle ile trzeba żeby dopełnić formalności, przyczepić numery i przywitać się z kim trzeba. A było z kim, bo pojawił się Theli, ChrisEM, oba Nowaki, przy czym jeden nawet z dwoma synami, którzy też startują, i była też Kosma z Tomkiem.
Krótko mówiąc, porajdowe ognisko zapowiadało się grubo :)

Przy okazji okazało się, że razem z Jankiem jesteśmy twarzami tego rajdu, z racji czego należą nam się miliony od organizatorów :)

Specjalnie do zdjęcia podłożyłem nadgarstki pod bicepsy © Niewe


I dostaliśmy te miliony.
Miliony much na prawie każdym punkcie :)


A teraz uwaga, bo przechodzę do sedna.

Start o 10:00 rano. Rozdanie map, chwila na rozkminkę i jedziemy.

Czyżbym zapomniał roweru? © Niewe


Wybrałem wariant odwrotnie do ruchu wskazówek zegara, takoż wybrał też Janek i ChrisEM, w związku z czym ruszamy razem.
Od razu od bramy narzucam szybkie tempo. Czuję, że mogę sobie na to pozwolić gdyż moc jest ze mną, a poza tym trasa jest płaska i krótka, bo zakładany wariant optymalny ma pucharowe minimum czyli 100km. Tyle, że punktów na nim upchanych 20, jak na Harpaganie, więc przeloty będą krótsze.
Do pierwszego punktu (PK6) dolatujemy błyskawicznie. Leciutko przestrzelamy i objeżdżamy go dookoła, ale pierwszy punkt jest dla mnie zawsze najtrudniejszy, więc generalnie uważam, że wyszło nieźle.
Pierwsze koty za płoty. Jak zwykle na takich rajdach powoli zaczynam „integrować” się z mapą, czuję już skalę i zapominam o wszystkim innym skupiając się tylko na jechaniu.

Generalnie to kocham ten stan :)

We trzech zdobywamy kolejno punkty 10, 3, 7, 9, i 17 jednak moi towarzysze są dzisiaj wyraźnie słabsi i z każdą chwilą zostawiam ich coraz bardziej z tyłu. Drogę na PK12 pokonuję już sam.

A tak fajnie były położone punkty © Niewe


Spotykam ich ponownie przed bagnistym PK15 jednak ja już po drodze zdobyłem „trzynastkę”, którą oni ominęli. Czyli jest dobrze :)

PK15 to mordęga. Trzeba ciągnąc rowery po podmokłej łące, ale to jeszcze nic. Prawdziwy hardcore zaczął się później kiedy zamiast wrócić po swoich śladach poczłapaliśmy z Chrisem dalej wzdłuż kanału. Najpierw robiło się coraz głębiej, a potem pojawiły się osty i pokrzywy sięgające mi powyżej pasa. Ciągnąłem rower i kląłem na samego siebie, że dałem się przekonać do tego wariantu.
A na koniec zapadłem się w rowie po pas :)

Niech przeklęte będzie to miejsce ;) © Niewe


Na kolejny punkt (PK16) jedziemy z ChrisEm razem, jednak na wyjeździe z niego się rozdzielamy, po to by spotkać się ponownie z przeciwka na dojeździe do PK14. Pojawia się też Theli, który robi trasę w drugą stronę i który jest dzisiaj moim najważniejszym rywalem ;)
Na czternastkę wpadamy wszyscy razem. To znaczy ja, Theli, ChrisEm, dwóch zawodników, z którymi potem będę tasował się do samego końca i ok. 40 tryliardów much, gzów i innych wielkich, gryzących, niezidentyfikowanych obiektów latających.

Po podbiciu punktu wszyscy jak na komendę rozjeżdżają się po lesie i znowu jadę sam.
I tak już jest generalnie do końca, poza rzeczonymi dwoma zawodnikami, których spotykam za każdym razem tuż przed punktami, a których usilnie próbuję zostawić w tyle.
Przedostatnim punktem jest dla mnie PK5, po którym nareszcie urywam się rywalom.
Na PK8 docieram już sam. Wjeżdżam singlem w lesie, jakbym stamtąd był i napieram do mety. Siły cały czas nie brakuje.

Na mecie małe rozczarowanie.
Spóźnialski Theli tym razem całe 3 minuty przede mną. Jak sam przyznał, finiszował na zmiany z innym zawodnikiem i to dało im przewagę.
Ostatecznie zajmuję siódme miejsce, czyli jak na Harpie :)

Czas odpalić piwka, wziąć lodowaty prysznic, omówić inne warianty trasy i zintegrować się porządnie.

I ja, rozumiesz brachu, pojechałem tędy © Niewe


Nowak Krishna © Niewe



Tak się zintegrowaliśmy, że rano byłem mocno zdziwiony budząc się w namiocie, którego raczej nie rozstawiałem.
Czyli Bike Orientowa klasyka :)

A tak fajnie było następnego dnia. Bo BO to także kajakowy spływ Wartą :) © Niewe
Kategoria RJnO, Zawody


Dane wyjazdu:
201.70 km 45.00 km teren
10:03 h 20.07 km/h:
Maks. pr.:47.30 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:1786 m
Kalorie: 7319 kcal
Rower:Spec Epic

Harpagan 45 - Kolbudy

Sobota, 20 kwietnia 2013 · dodano: 26.04.2013 | Komentarze 9

Będzie nietypowo, bo bez dokładnego opisu trasy i punktów oraz prawie bez zdjęć.

A to dlatego, że:
1. Trasa była tak mało widowiskowa, że na dobrą sprawę nie było czego fotografować,
2. Tak napieraliśmy, że nawet gdyby było co fotografować to nie byłoby na to czasu :)

A teraz do rzeczy.
Do tego Harpagana postanowiliśmy podejść trochę poważniej niż do poprzednich. Nie wiem skąd się to postanowienie wzięło, ale wiem, że się ulotniło zaraz potem jak nasz skład podstawowy (Ja, Ewa i Janek) powiększył się o Radka i Julię.
Powiem tylko, że poszliśmy spać tylko dlatego, że w okolicach setnego piwka Julia wstała, przeodziała się i uderzyła w kimę. A że pokój wspólny , nie było innego wyjścia jak tylko też się kimnąć.
Po jakiś czterech godzinach wstępnego trzeźwienia zwanego roboczo snem rozdzwoniły się budziki. Trzy budziki, w jednym pokoju. Musiało zadziałać.
Pożeramy co kto ma, poprawiamy herbatką, uzgadniamy garderobę, zostawiamy dziewczynom w pokoju kamerki oraz parę gadżetów i lecimy na szkolne boisko po mapy.
Uzgadniamy wariant odwrotny do ruchu wskazówek zegara i 6:31 ruszamy na północ. Początkowo we trzech czyli Radek, Janek i Ja. Tempo nadajemy naprawdę ostre. Na tyle ostre, że gdzieś w okolicach 45 kilometra odpada Janek. Same punkty wpadają nam naprawdę tak łatwo, że nie ma o czym pisać. Szybkie asfaltowe przeloty, wjazd w teren, podbicie punktu i powrót na asfalt. Cały czas tasujemy się ze ścisłą czołówką czyli Thelim, Danielem Śmieją i Pawłem Brudło. Po wjechaniu w teren widać jednak różnicę i wyraźnie zostajemy w tyle.

Dwóch mądrych ludzi rozkminia mapę © Niewe


W okolicach 70.km mamy pierwszy poważny kryzys. Chyba spaliliśmy do reszty wczorajsze browarki, a to zawsze duży dyskomfort dla organizmu. Podejmujemy zatem strategiczną decyzję o zjechaniu do GieeSu i uzupełnieniu przynajmniej częściowo promilażu. W czasie konsumpcji wyprzedza nas Theli i zajeżdża Janek. Buk kazał się dzielić, więc dostaje parę grzdyli i jedzie dalej. Dajemy mu fory, dopijamy piwka, przegryzamy bułą i całe 15 minut później dopadamy go w drodze do kolejnego punktu :)

Staramy się trzymać maksymalnie dużo asfaltu mimo, że wieje jak umarłemu w dupie. Na teren jesteśmy jednak za słabi, a na asfalcie dajemy sobie krótkie mocne zmiany i jakoś idzie. Z małymi kryzysami, ale idzie. Janek tradycyjnie gdzieś się zgubił.
Generalnie jedziemy punkt po punkcie omijając tylko PK6. Na ostatni nasz punkt (PK13) nad jeziorem docieramy ciągnąc rowery po błocie, przez rzeczkę i po stromych wydmach naprawdę ostatkiem sił. Obaj mamy totalnego zgona i mało czasu do limitu. Po drodze zostały nam jeszcze tylko dwa punkty, ale wiemy, że już ich dzisiaj nie zaliczymy. Radek zatem wyciąga jakieś tajemnicze żelki, aby przygotować nas na nieunikniony finisz i rozpoczynamy burzę mózgów. Radek obstawia wariant krótszy o jakieś 5km, ale prowadzący terenem nad jeziorem, ja optuję za dłuższym asfaltowym wariantem. Tracimy ponad minutę na dyskusję, ale ostatecznie udaje mi się go przekonać i ruszamy w stronę asfaltu.

No i teraz to się dopiero zaczęło dziać… :)

Tajemniczy drops/żelek pokazał swą moc. Jak to mawia Radek – o budziły się dziki :)

Generalnie na naszym asfaltowym finiszu nie zdarzyło się chyba, żebyśmy zeszli poniżej 35km/h. Łyknęliśmy po drodze ok. 20 rowerzystów i nikt nawet nie spróbował wskoczyć nam na koło.
Udało się nawet wyprzedzić jeden samochód :) Przez Kolbudy przelecieliśmy na tak, że dopiero następnego dnia dowiedziałem się, że jest tam Tesco. Wtedy tego nie dostrzegłem z nad kierownicy. Ale jak się leci kiela czterdziestki pod górkę to generalnie mało co się widzi.
Wybrany przez nas wariant asfaltowy okazał się bardzo trafny, bo na metę docieramy 15 minut przed limitem i prawie 17 minut przed Thelim, który z PK13 wyjechał jakieś 5 minut przed nami. Wiem, że próbował chyba jeszcze atakować po drodze jakiś punkt, ale wiem też, że zgodnie z moimi obawami utknął w okolicach PK 13 na bagnach i wzgórzach.

200km za nami, a na gębach banany. To pewnie od tych dropsów. © Niewe


A teraz POSUMOWANIE:
Zajęliśmy miejsca 7. i 8. Dobry początek orientów w tym roku :)
Kategoria RJnO, Zawody


Dane wyjazdu:
171.00 km 65.00 km teren
08:56 h 19.14 km/h:
Maks. pr.:48.70 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:1082 m
Kalorie: 5670 kcal

Harpagan 44 - Redzikowo

Sobota, 20 października 2012 · dodano: 02.11.2012 | Komentarze 5

Na początku był chaos.
Chaos był logiczną konsekwencją tego, że udało nam się spakować pięć osobo rowerów w jedno auto, co oznacza cztery osoby pijące i jednego kierowcę.
Tym kierowcą byłem ja, więc tylko ja pamiętam jaki był chaos i gdzie z grubsza odbywał się Harpagan :)

Mistrzem drugiego planu została tym razem Radka była teściowa ;) © Niewe


Po dopełnieniu formalności zakwaterowaliśmy się w naszym luksusowym hotelu pod Słupskiem i już godzinkę po tym jak portier zwrócił nam uwagę, że w hotelu przebywają też tacy dziwni ludzie co to w nocy chcą spać sami zapadliśmy w kimę.
Poranek to jak zwykle mały horror. Ciemno, zimno, obca okolica, a do startu mamy jakieś 6 kilo szosą. Nic specjalnie przyjemnego.

6:27 rozdanie map, 6:30 start i tradycyjnie nikt prawie nie rusza, bo każdy siedzi nad mapą. Ja sobie jednak odpuszczam szczegółowe planowanie, bo o tej porze i po ciemku i tak nic mądrego nie wymyślę, formujemy grupę w składzie Che, Goro, Janek i ja, i ruszamy w tę ponurą ciemną rzeczywistość. Radek zdążył się już gdzieś tradycyjnie zapodziać.

Zaczynamy zgodnie z numeracją od PK1 i od razu po kilkukilometrowej rozgrzewce na szosie błądzimy razem z resztą uczestników ciągnąc rowery przez błotnisty las. O dziwo idąc na szagę udaje nam się w końcu dojść do właściwej drogi, utaplać się w jeszcze kilku błotkach i podbić pierwszy punkt.
Z jedynki jedziemy dalej na południe, robimy zwrot i resztę trasy pokonujemy odwrotnie do ruchu wskazówek zegara czyli nie tak jakby sugerował to nasz początek, czym mam nadzieję kompletnie zaskoczyliśmy naszych rywali ;)

W międzyczasie robi się jasno, ciepło i przyjemnie co niniejszym uwieczniam na kliszy w formacie 10 na 15

10 na 15, na błyszczącym papierze © Niewe


Jest fajnie, ale jednak nie tak fajnie jak to bywa na Kaszubskich edycjach Harpa czy nawet w Elblągu. Teren jest zdecydowanie bardziej płaski i dużo bardziej zurbanizowany. Nie ma szans na takie zadupia jak na przykład spotkaliśmy w Lipnicy.
Tempo mamy raczej słabe. Mnie i Che od Odysei toczy cały czas jakaś choroba (i nie mam tu na myśli choroby alkoholowej), Goro jakiś taki nierozjeżdżony, a Janek to Janek :)

W dodatku tradycyjnie już nieaktualna Harpaganowa mapa tym razem jest nieaktualna w sposób wyjątkowy i ma naprawdę niewiele wspólnego z rzeczywistością w związku z czym dużo czasu tracimy na takie konsylia:

Może być i pięciu do jednej mapy, ale nic tak to nie da jak mapa jest z Marsa © Niewe


Sporo tracimy też na wizytach w lokalnych GieeSach na żarciu bułek, parówek i piciu browarków.
Na długim asfaltowym przelocie w kierunku PK14 Che mamy pierwszą awarię. Che poluzował się blok w bucie i nawala ją kolano. Zatrzymujemy się żeby coś temu zaradzić i wtedy orientujemy się (w końcu to rajd na orientację), że nie ma z nami Janka. Okazuje się, że nie wytrzymał jednak tempa i odbił na północ od razu w kierunku PK20, który my sobie zostawiliśmy na później. I w sumie dobrze na tym wyszedł.
Che pomóc się nie dało, więc jeszcze wolniej niż przedtem przemieszczamy się w kierunku PK14.
O pozostałych awariach, które dręczyły świeżutko odebrany z serwisu rower Che celowo nie wspominam, bo mam przeczucie, że w swojej relacji rozpruje się o tym ona sama dość obszernie i wulgarnie. Ja tylko nadmienię, że jak ktoś chce sobie przygotować rower do startu przed zawodami, na których mu zależy niech zachodzi do Airbika, z którym to z kompletnie niezrozumiałych dla mnie powodów Che nadal współpracuje.

Na zgodność położenia PK14 z mapą też spuszczam litościwie zasłonę milczenia. Po Harpaganowych orgach pojechałem już ostatnio, nie będę się powtarzał.
Udaje nam się jeszcze zaliczyć ominięty wcześniej PK20 oraz wigwam na PK6,

Okolice Słupska to w zasadzie kolebka pomorskich Indian. © Niewe


po którym to wpadamy do kolejnego GieeSu na małe szybkie, a lokalsi nam uzmysławiają jakie hektar drogi mamy jeszcze do Słupska. Uświadomieni, że dzisiaj już nie powalczymy ruszamy najkrótszą drogą w stronę bazy rajdu pamiętając, żeby nie wjechać na obwodnicę Słupska, bo grozi to dyskwalifikacją o czym orgi były łaskawe powiadomić słownie przed startem, ale czego nie chciało im się już zaznaczyć na mapie jak to jest powszechnie przyjęte na takich rajdach.
Przynajmniej na metę udaje nam się dotrzeć bezbłędnie :) i kilkanaście minut przed limitem czasu.

Jemy, integrujemy się nieco ze Skierniewicami, a potem pokonujemy znowu w kompletnych ciemnościach te nasze nieszczęsne sześć kilometrów do hotelu, żeby wieczorem znowu wrócić do bazy, ale tym razem już taksówką jak jakieś burżuje :) na losowanie nagród oraz występ lokalnych radnych, którzy próbowali się znaleźć na absolutnie każdym zdjęciu w nadziei, że w przyszłości będą z tego mieć jakieś profity.
Szlajanie się w nocy po Słupsku w poszukiwaniu szamy pamiętam już średnio, więc sobie daruje opis :)

[wstaw]http://gps.bikebrother.com/mapa.aspx?trasa=20604[wstaw]
Kategoria RJnO


Dane wyjazdu:
52.38 km 27.00 km teren
03:26 h 15.26 km/h:
Maks. pr.:55.40 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:754 m
Kalorie: 2153 kcal

Odyseja Jurajska, dzień 2.

Niedziela, 7 października 2012 · dodano: 17.10.2012 | Komentarze 5

Opis z dnia drugiego będzie dużo bardziej lakoniczny :)

Lało od rano. Najpierw niby tylko siąpiło, potem siąpiło jakby bardziej, a potem lało tak, że po przejściu przez rzekę nie poczuliśmy w butach żadnej różnicy.
W związku z pogodą trasa została skrócona. Odpadły wszystkie punkty położone na południe od drogi numer 780, a limit czasu został zmniejszony o godzinę. Na oko wyglądało na to, że to co zostało czyli 9 punktów do zaliczenia będzie banalne do zrobienia w pięć godzin.

Niestety tylko wyglądało. Największe, nomen omen, wtopy :) zaliczyliśmy na PK3, którego długo szukaliśmy w błocie o jedną polanę za wcześnie, na PK7 gdzie złaziliśmy cały las i skały przy autostradzie, aż w końcu punkt kawałek dalej znalazła Che oraz na PK8 gdzie spędziliśmy dobre pół godziny brodząc w błocie i kilkakrotnie przekraczając strumień.

I ona zaczyna go widzieć. Tego punkta. © Niewe


Reasumując nawigacyjnie słabo to wyszło. Zaliczyliśmy 6 punktów. Czwórkę, piatkę i jedynkę z żalem ominęliśmy w drodze do mety, ale ryzyko spóźnienia było za duże. Regulamin tego rajdu jest o tyle specyficzny, że spóźnienie się drugiego dnia na metę równa się całkowitej dyskwalifikacji.
Utrzymaliśmy też naszą mocną, siódmą pozycję w rankingu drużynowym :)

Jadą dwa jeźdżcy, jadą. © Niewe


Ale i tak było rewelacyjnie, a samotne chwile w dolince na końcu świata, w strugach prawdziwego potopu z nieba zaliczam do katalogu „ulubione” :)
Kategoria RJnO


Dane wyjazdu:
105.02 km 40.00 km teren
06:30 h 16.16 km/h:
Maks. pr.:54.50 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:1835 m
Kalorie: 4581 kcal

Odyseja Jurajska

Sobota, 6 października 2012 · dodano: 17.10.2012 | Komentarze 12

Tym razem coś zupełnie nowego, bo startujemy w zespole dwuosobowym. Na te dwie osoby składają się kolejno:
1. Che,
2. Ja.
Razem stanowimy zespół o nazwie WPISZ NAZWĘ DRUŻYNY.
Taki zespół mieści się w kategorii mix i jest klasyfikowany oddzielnie.
Takeśmy to sobie sprytnie wymyślili.

Plan na łikend mamy prosty: integracja, jeżdżenie, integracja, jeżdżenie :)
Zaczynamy towarzysko, bo ekipę Skierniewicką spotykamy już w Częstochowie w takim korku, że jest kupa czasu na pogaduchy, nawet jeśli wymaga to darcia ryja przez okno samochodu :)
Na miejscu jest tylko lepiej. Spotykamy DJK71 i Amigę (też jadą w miksie ;) oraz kilka innych ciekawych postaci, nawiedzamy lokalny bar i doprowadzamy się do stanu warzywnego. Jest to o tyle wygodne, że nocując w sali z większą ilością osób występuje problem chrapania. Problem ten oczywiście występuje zawsze u innych, a nie u nas, ale rozwiązać go można na dwa sposoby.

Rozwiązanie nr 1: Zasnąć jako pierwszy i liczyć na swój kiepski słuch.
Rozwiązanie nr 2: Nie tyle zasnąć, co paść w trybie warzywnym i ocknąć się rano.

Którą opcję wybraliśmy napisałem powyżej, powtarzać nie będę.
Nocleg w sali do języka niemieckiego też zrobił swoje. Zamiast na start, rano udajemy się na sztart ;)

SZTART :)
Organizacyjnie ciężko się do czegoś przyczepić. Nie jest to ten rozmach co na MTBO, ale nie ma też żadnych wpadek, jest zajebista atmosfera, zajebiste towarzystwo, zajebista pogoda i nasza drużyna też jest zajebista.
I ma zajebistą nazwę.
Chyba polubiłem słowo zajebistość.

PK24 Droga leśna
Zaraz po starcie ustalamy z ChrisEM, że jedziemy razem. Ten układ zesrał się jakieś 2 minuty później, kiedy to okazało się, że Chris z sobie znanych tylko powodów z nami nie wyruszył.
Droga do PK24 to męka. Niby asfalt, ale ostro pod górę i kręci się ciężko. Ewidentnie zaszkodziła nam zarówno tocząca nas od tygodnia grypa jak i trudy integracji. Nawigacyjnie wyszło nieźle. Odbijamy we właściwą przecinkę, podziwiamy widok na kopalnię odkrywkową i rozdziewiczamy kartę startową.

Fajnie, ale kopalnia w Bełchatowie fajniejsza. © Niewe


PK25 Krzyż
Na każdym oriencie musi być jakiś krzyż albo i kilka. Taka moda. Z poprzedniego punktu zjeżdżamy trochę na rympał przez ruiny jakiegoś sanktuarium i przekraczając jakiś strumyk. Potem trochę asfaltu i za chwilę znowu oramy polną drogą pod górę.

Gdzie jest krzyż? © Niewe


Paradoksalnie z tego punktu trudniej było zjechać w stronę następnego niż do niego dotrzeć.

PK21 Skrzyżowanie dróg
Nie pamiętam, więc nie będę się wysilał :)

PK20 Skrzyżowanie dróg
Jak widać powyżej punkty nie mają specjalnie oryginalnych opisów :) Na ten punkt dotrzeć było o tyle łatwo, że położony był przy zielonym szlaku pieszym, a mapa miała naniesioną warstwę turystyczną. Po drodze fajny widok na kościół położony na wysokim wzgórzu pośrodku wsi. Niestety zdjęcie wyszło słabo, więc pozostaje pamięciówa ;

PK19 Źródło
Choć trochę innymi drogami niż na mapie to w okolice samego punktu udało nam się dostać zadziwiająco łatwo. Niestety na miejscu jest już trudniej. Porzucamy rowery i schodzimy nad potok znaleźć lampion, który okazał się schowany sprytnie za drzewem na zboczu. Na tyle sprytnie, że zeszło nam się z 10 minut na spacery wzdłuż i w poprzek potoku.

PK18 Skrzyżowanie dróg
Znowu skrzyżowanie tym razem dla odmiany na dawnej pustyni Starczynowskiej. Pustynia może i dawna, ale piach aktualny.

Nasza karawana idzie dalej. © Niewe


Nawigacyjnie punkt banalny. Tylko łapa trochę boli, bo po drodze przygrzałem w brzózkę i zaliczyłem lot przez kierę co niezwykle ubawiło Che :).

PK17 Skrzyżowanie drogi i przecinki
Powoli zaczyna do nas docierać, że lekko to dzisiaj nie będzie. Niby Jura to nie są prawdziwe góry, ale interwałowy charakter trasy potrafi dać w dupę. Na PK17 rowery, na przykład, pchamy. I nie jest lekko. Z przeciwka nadjeżdża Marcin, którego poznałem w zeszłym tygodniu. Po trekkingu z koszyczkiem nie ma śladu. Teraz jest piękny KTM i odpowiednio do tego dobrany strój. Jazda na orientację wciąga :)

PK22 Skraj lasu
Zjeżdżamy do wsi o wdzięcznej nazwie Gorenice i zawijamy do sklepu na mały popas. Kończy nam się picie, jesteśmy głodni i mamy coś na kształt kaca. Wysłana po zakupy Che najpierw dopytuje się czy mają w asortymencie małe piwka, a potem wraca z Żubrem pojemności 0,66l. W sumie jak na żubra to rzeczywiście mały :)
W międzyczasie sklep nawiedza też jak zwykle zadowolona z życia Syla. Mamy czas na pogaduchy i afirmację życia. Za płotem, po szosie co jakiś czas przemykają ci, którzy takich chwil nie doceniają :)
Wszystko co dobre jednak musi w końcu jednak zostać zastąpione czymś jeszcze lepszym i ostatecznie nażarci i napojeni ruszamy na wschód odbić prawie, że banalny nawigacyjnie punkt numer 22. „Prawie że” bo początkowo szukaliśmy go jakieś 50 metrów za wcześnie i straciliśmy na to całe 6 minut :)
PK23 Skała, Pd. Podnóże
Na ten punkt zgodnie z mapą prowadzi prosta droga od północy z wymienionej już wcześniej wsi Gorenice. Na tą prostą drogą nie jest jednak łatwo trafić. Trochę krążymy po asfalcie aż w końcu wbijamy się między gospodarstwa tylko po to by za chwilę utknąć na ugorze. Droga się skończyła, a odległość za duża na to żeby iść na azymut. Wracamy zatem do wsi i postanawiamy zaatakować punkt od wschodu. Teoretycznie najeżdżamy na miejsce całkiem sprawnie, ale na miejscu skał w cholerę i trzeba biegać bez roweru. Chwilę to trwa, ale ostatecznie znajduję punkt troszkę poniżej miejsca, w którym porzuciliśmy rowery.

PK16 Skrzyżowanie ścieżek
Chyba mam jakieś uczulenie na słowo „skrzyżowanie”, bo znowu nie za bardzo pamiętam co tam się działo po drodze. Ale to chyba w tej właśnie okolicy napotkaliśmy taki fajny widok.
Na żywo robiło to dużo większe wrażenie. Poważka. © Niewe


PK15 Róg młodnika
Gdzieś w drodze na ten punkt spotkaliśmy Chrisa. Tego co to miał jechać z nami. Z zemsty, że go zostawiliśmy postanowił mi rozjechać moją ulubioną Che.

To nie do końca to zdjęcie, ale nie chce mi się już ładować kolejnego. © Niewe


Nie zająłem się nim tylko dlatego, że skupiłem się na podziwianiu krajobrazu.
Jest tak pięknie, że aż wrzucam zdjęcie Barta, który może i nie umie zrobić śniadania, ale za to robi zajebiste zdjęcia ;)

O w mordę, jak pięknie. © Niewe


PK26 Pomnik
Z poprzedniego punktu rowery sprowadzamy na plecach. Przesadziliśmy ze skrótem i tak wyszło. Najważniejsze, że dotarliśmy tam gdzie chcieliśmy, straciliśmy wysokość i możemy znowu zacząć się wspinać :)
Na punkcie pełen wypas. Woda, ciastka i bachory ujeżdżające quada. Huczy i jebie spalinami. Do tego kretyńsko uśmiechnięty ojciec jednego z dzieciaków patrzący na to wszystko. Niby członek ekipy obsługującej rajd, a debil. No ale tak bywa.

PK14 Skrzyżowanie dróg
Ten punkt to akademicki przykład tego czego na rajdach na orientację należy się wystrzegać. Czyli przede wszystkim nie patrzeć na innych, nie słuchać co mówią, nie patrzeć gdzie jadą.
Na początek odjeżdża nam Chris. My skręcamy w prawy i zamierzamy atakować punkt od strony doliny Będowskiej, on chyba zamierza zaatakować go z góry. Jak już zjeżamy w dolinę i skręcamy w „odpowiednią” przecinkę spotykamy pierwszego zawodnika, który twierdzi, że „to nie może być tu, bo był i na górze i na dole i nic tu nie ma”. Niezrażeni wjeżdżamy wyżej po to by spotkać kolejnych zawodników przekonanych, że „coś tu się nie zgadza, bo nie ma ani punktu, ani nawet drogi jak na mapie”. Ich też olewamy i jedziemy dalej. Wyjeżdżamy na polanę, określamy naszą pozycję, odbijamy na południe i wjeżdżamy prosto na punkt :)

Trochę gorzej było ze zjazdem z niego, bo wybraliśmy ścieżkę, która się nagle skończyła i trzeba było znowu zjeżdżać na dupach między drzewami z rowerami w łapach, ale po pierwsze nie tylko my tak pojechaliśmy, po drugie wyszło rzeczywiście „na skróty” :)

PK13 Zagłębienie terenu
Nie jest dobrze. Albo zaliczamy trzynastkę albo mieścimy się w limicie czasu. Innej opcji nie ma. Ponieważ na Odysei jest dość specyficzna punktacja zgodnie, z którą za każdy nie zaliczony punkt naliczana jest określona na karcie startowej kara czasowa, obliczamy sobie, że bardziej nam się opłaca zaliczyć trzynastkę i dostać karę niż ją ominąć. Trzynastkę, nie karę, of kors. Podjeżdżamy zatem po raz setny dzisiaj pod kolejną górę i szukamy zagłębienia terenu. Znajdujemy ich kilka, a w jednym znajdujemy nawet całkiem ładną lodówkę, ale cały czas to nie jest to właściwe zagłębienie. Poświęcamy na poszukiwania jakieś 15 minut, aż w końcu przełykamy gorycz porażki i ruszamy w stronę mety.

PK27 Drzewo przy strumyku
Tak naprawdę to nie jedziemy na ten punkt tylko do mety drogą, przy której ten punkt kiedyś był. Limit czasu dla tego PK to 17:30, czyli mniej więcej ta godzina, o której ruszyliśmy z PK13. Normalnie aż boli. Mamy opóźnienie i drugi niezaliczony punkt z karą czasową. Do tego jeszcze chwilę błądzimy, robi się ciemno i zimno.

META
Na metę docieramy 14 minut po limicie czasu. Kara za dwa niezaliczone punkty i jeszcze to spóźnienie powodują, że zajmujemy 7. pozycję na 10 klasyfikowanych drużyn. Czyli dosyć słabo. No ale to w końcu nasz pierwszy drużynowy start, więc dopiero się uczymy. Za to jeśli chodzi o regenerację i integrację po wyścigu…
Nie mam żadnych wątpliwości. Jesteśmy najlepsi ;)
Kategoria RJnO


Dane wyjazdu:
181.02 km 95.00 km teren
08:31 h 21.25 km/h:
Maks. pr.:48.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:572 m
Kalorie: 6299 kcal

MTBO11 Dłużew

Sobota, 29 września 2012 · dodano: 09.10.2012 | Komentarze 11

Imprezy z cyklu MTBO należą do moich ulubionych. Niby odbywają się na płaskim i „nudnym” Mazowszu, ale to chyba właśnie stanowi o ich uroku. No bo niby nieciekawie, a jednak orgi zawsze potrafią czymś zaskoczyć umieszczając punkty w rozmaitych, często zachwycających miejscówkach.
Niewątpliwą zaletą jest też to, że nie trzeba spędzić doby w aucie żeby je „zaliczyć”.

No to przycukrowałem na początek, czas przejść do sedna :)

Z domu wyjeżdżam jakoś przed siódmą. To zawsze najtrudniejszy etap. Ciężko wyleźć z ciepłej chaty, ciężko się żyje o tej godzinie, no i owoc żywota mojego jeszcze śpi, więc nawet nie ma się jak pożegnać. Ale wylazłem. Twardy jestem taki właśnie :)
Włączam trzecią prędkość kosmiczną i już za całe 35 minut później witam się z Gorem na Bemowie i razem jedziemy na Zachodni po drodze zgarniając Janka. Jeszcze tylko poczekać na właściwy pociąg, spędzić w nim prawie dwie godziny, a potem dojechać na kołach kolejne 17kilo na miejsce startu i jesteśmy. Łącznie 3 godziny, 36km w pedałach, 80km od domu i jakieś 500km od Istebnej ;)
Można zaczynać właściwą część dnia, czyli rejestrację, wstępną integrację i rozglądację :)

Takie tam z chrisEM. Fajne chłopaki jesteśmy to wrzucam :) © Niewe


START

Jeszcze tylko krótka orgów przemowa (w tym zapowiedź jakiejś miłej niespodzianki na mapie) i o 9:57 mapy rzucili!!!
Ani chybi wojna będzie, bo jak ostatni raz mapy byli to tak właśnie było.

Przed rajdem trzeba koniecznie oddać cześć mojemu rowerowi, bo jest po prostu boski. © Niewe


PK3 PUNKT WYSOKOŚCIOWY NA SKRAJU LASU

Jako pierwszy do zaliczenia wybieram PK3. Goro i Janek jakoś się guzdrzą, więc ruszam tylko z ChrisEM. Dojazd na PK3 prowadzi głównie asfaltem, więc już po paru kilometrach dogania nas „asfaltowy Goro” z Jankiem na kole i na skraj lasu dojeżdżamy razem, o ile dobrze pamiętam ,jeszcze z poznaną na miejscu Danką, która jednak potem nie utrzyma naszego tempa i zgubi się gdzieś w drodze na PK4. Punkt odnaleziony właściwie bez problemu.

PK4 KAPLICZKA – BRZÓZKA NAPRZECIWKO WEJŚCIA

Na ten punkt można było wjechać w zasadzie tylko od północy. Od południa dostępu broni mała rzeczka bez mostków. Logiczny byłby zatem powrót „po śladzie” przejechanie ponownie koło startu i już po paru kilometrach punkt byłby zaliczony.
Szkoda tylko, że takie mądry to ja jestem teraz. Wtedy nie byłem i pojechałem na „zachód”, który zresztą okazał się zachodem mocno południowym i ostatecznie straciliśmy prawie godzinę, nadrobiliśmy jakieś 20km i byliśmy nawet poza mapą. A Goro, Janek i Chris pojechali za mną :)

Zdjęcie zrobione przez orga. Wypas, nie? © Niewe


Przy okazji odkrywamy co to za niespodzianka na tej mapie. Chcieliśmy zasięgnąć języka wśród miejscowych gdzie my w zasadzie jesteśmy i okazało się, że to kompletnie nie ma sensu, bo z mapy zostały usunięte nazwy miejscowości. Jak dla mnie pomysł genialny :)

PK 1 SOSNA SPLECIONA Z DĘBEM

W drodze na ten punkt sytuacja zaczęła się klarować. Mam ewidentnie szczyt (za przeproszeniem) formy i mogę napierać naprawdę ostro, Goro coś się nie może rozbujać, Chris ma wątpliwości czy takie tempo da się utrzymać cały czas, a Janek po prostu milczy. Chyba czas na małe rozstanie.

PK2 AMBONA

Wstępnie ustalaliśmy, że z PK1 będziemy jechać dalej na północ, jednak widząc jakie drogi prowadzą w tym kierunku zmieniam zdanie i napieram w kierunku południowo wschodnim na dwójkę. Prawie całość asfaltem, na którym perfekcyjnie odmierzam odległość i we właściwym miejscu odbijam w pole, włażę w jakieś krzaczory i podbijam punkt. Moi towarzysze w tym czasie grasują na północy.

PK7 GRUSZA W KUKURYDZY

Punkt banalny nawigacyjnie, bo przy prostej drodze łączącej dwa asfalty. W dodatku w międzyczasie kukurydza została skoszona (zebrana?) i samotna wierzba sterczy teraz na łysym polu naprawdę nieprzyzwoicie. Napotkani zawodnicy porzucają przy drodze rowery żeby odbić punkt pieszo, ja jednak mam wyraźnie nadwyżkę energii i podjeżdżam przez zaorane pola pod samo drzewo.

PK6 SOSNA NA SZCZYCIE WZNIESIENIA

Kolejny punkt na który podjeżdżam bezbłędnie po to żeby…
…natychmiast popełnić błąd. Punktu nie widać z miejsca do którego dojechałem, a ja zamiast uparcie przeszukiwać las przemieszczam się na sąsiednią polanę. W międzyczasie dojeżdża z 8 osób, w tym także z północy przybywają Goro, Chris i Janek. Ostatecznie lampion znajduje ten ostatni.
Jakieś 10metrów od miejsca, w które pierwotnie podjechałem sam rowerem :/

PK5 KRZYŻ

Wymieniamy się informacjami i znowu rozjeżdżam się z chłopakami. Oni jadą tak gdzie byłem już ja, ja jadę tam gdzie byli już oni :)

Krzyż musi zostać! Usunięty!! :) © Niewe


PK11 SZCZYT WZGÓRZA

Jedenastka położona jest jakiś kilometr w linii prostej od piątki, ale żeby dostać się tam na kołach trzeba by jechać jakieś 7 kilo naokoło i to po terenie dosyć trudnym nawigacyjnie. Zatem rower na plecy i przedzieram się przez las, a potem przez coś co kiedyś było chyba mokradłem, na azymut w kierunku północno wschodnim. Wychodzę bezbłędnie na pobliskie wzgórze i już za chwilę mam kolejne dziurki na karcie startowej.

PK12 SKRZYŻOWANIE ŚCIEŻEK

Tym razem czeka mnie całkiem długi przelot. Na mapie wygląda to dosyć prosto, niestety droga, którą sobie wybrałem okazuje się być totalną piaskownicą. Odbijam w jakąś leśną dróżkę na południe, która kończy się w polu jakiegoś rolnika. Znowu kawałek do przepchania, mały rów do przeskoczenia i już jestem na asfalcie :) Do punktu prowadzi piękny leśny dukt, na którym tak się rozpędzam, że omijam właściwą przecinkę i muszę skręcić w następną. Dużo jednak nie nadrobiłem i już za chwilę mogę jechać w kierunku PK13

PK13 AMBONA

Do tego punktu w zasadzie cały czas prowadzi szlak rowerowy. Oczywiście przegradzany co chwila szlabanami, jak przystało na prawdziwie polski szlak rowerowy, ale generalnie jedzie się miło i co najważniejsze szybko.

Taka autostrada mi się trafiła w drodze na PK13 © Niewe


Minuta na zajęcia dydaktyczne :) © Niewe


PK14 RESZTKI WIEŻY TRIANGULACYJNEJ

Tak dobrze szło, że musiało się zesr…
W drodze na ten punkt popełniłem chyba wszystkie możliwe błędy. Najpierw idąc na azymut przez las próbowałem ominąć leśne bajorko i odbiłem na południe zamiast zmierzać na wschód. Po ominięciu bagna nie spojrzałem na kompas i nie skorygowałem kierunku, tylko brnąłem dalej nie wiem po co. Ostatecznie dotarłem do innej drogi niż planowałem ,ale z jakiś nieznanych mi powodów uznałem ją za tą właściwą i pojechałem nią jeszcze dalej na południe. A do tego jeszcze po odmierzeniu odległości próbowałem w trzech miejscach wbijać się do lasu „w stronę” PK14. Nie zgadzało się absolutnie nic. Ani topografia, ani granice kultur, ani kierunki, ani nawet nawierzchnia duktu. Szkoda tylko, że ustalenie tego zajęło mi jakieś 40minut :/
Jak już zapłakałem sam nad sobą, wróciłem do najbliżej poprzecznej drogi, pojechałem gdzie należało i zaliczyłem ten banalny nawigacyjnie punkt. Porażka żenująca.

PK15 KĘPA DĘBÓW

Opisanie wtopy na PK14 tam mnie zdołowało, że o PK15 szerzej rozpruwać się nie będę. Były dęby i było łatwo :)

PK8 ZWYŻKA NA OLSZY

Do położonej niedaleko na zachodzie ósemki prowadzi polna wyboista droga. Mi jest ciężko, dlatego z podziwem patrzę na spotkanego Marcina jadącego na zdezelowanym mieszczuchu z koszyczkiem na kierownicy wypełnionym podskakującymi rozmaitościami :) Wśród nich była butla z wodą, którą zostałem poratowany. Nie mam już nic w bukłaku i zaczynam odczuwać odwodnienie organizmu.

PK9 SOSNA – WOKÓŁ MŁODE BRZOZY

Na ten punkt ruszamy początkowo z Marcinem. Żeby dostać się z powrotem do asfaltu dwa razy przekraczamy elektryczne pastuchy. We dwóch łatwiej zadbać o to żeby nie usmażyć sobie jajec :)
Asfaltu jest jednak niewiele i za chwilę wjeżdżamy w piaszczyste drogi, na których, co zrozumiałe, mój kompan zaczyna pozostawać w tyle. Na punkcie spotykam Gora, Janka i Chrisa. Wybraliśmy różne warianty, ale ostatecznie mamy za sobą te same punkty i porównywalny przebieg.

PK16 KĘPA OLCH

W drodze na PK16 podejmuję strategiczną decyzję i zatrzymuję się w sklepie. Uzupełniam płyny i chwilę potem znowu doganiam te trzy fujary tuż przed punktem. Mówiłem, że mam dzisiaj moc w nogach :)

PK17 WIERZBA NA BAGNIE

Nie pamiętam nic z drogi na PK17, więc jeden obraz zamiast tysiąca słów :)

Niby nadąża, ale tak naprawde ledwo ledwo :) © Niewe


PK10 OLCHA NA S OD SKRZYŻOWANIA ROWÓW

Z czasem jest już naprawdę krucho, a jednak postanawiamy zaatakować dziesiątkę, która jest mocno „po drodze”. Na asfalcie za lokomotywę jak zwykle robi Goro, a reszta, w tym ja, szczurzy :)
Odnajdujemy jeden, a potem drugi mostek, trochę za wcześnie zjeżdżamy w łąki i rozbiegamy się w poszukiwaniu właściwej olchy.
Aleśmy się pięknie rozbiegli! © Niewe

Tym razem najlepszy okazał się Chris.
Łapiemy z Jankiem po dwie pyszne papierówy z rosnącej nad kanałkiem jabłonki i wydostajemy się na asfalt.

META – CZYLI CHWILA CHWAŁY DLA GORA :)

Zaczyna się prawdziwa walka z czasem. Prowadzi Goro, mnie pieką uda tuż za nim, Chris dyszy, sapie i ponuro odmierza minuty, a Janek nadal milczy. Pewnie jeszcze przeżuwa jabłka.
Prędkość właściwie nawet na chwilę nie spada poniżej 37km/h, a często jest grubo powyżej czterdziestki.
Opony wyją coraz głośniej, uda palą coraz bardziej, dyszenie Chrisa przeszło w charczenie, milczenie Janka zbywam milczeniem. Na chwilę daję odetchnąć Gorowi i wychodzę na zmianę, reszta się jednak nie kwapi do współpracy. Ostatecznie tuż przed metą Goro atakuje jak rasowy szosowiec i stając na pedałach rozrywa nasz peleton. Ja się utrzymuję, Chris i Janek zostają w tyle. Bez Gora na przedzie ich prędkość wyraźnie maleje i ostatecznie my z Gorem zajmujemy pozycję dwunastą w open, a oni czternastą. Trzynastej nie ma, bo jest pechowa :)

Czas na grochówę, browar i ognicho czyli to co w tym rajdzie najlepsze :)

Jeszcze tylko mięsna wkładka i można wydawać zupę © Niewe


META METĄ, ALE DO DOMU JAKOŚ WRÓCIĆ TRZEBA

W planach mieliśmy krótką nasiadówę przy ognichu, potem sprint do pociągu i powrót koleją. Krótka nasiadówa przerodziła się jednak w nasiadówę długą, a nawet bardzo długą. Wynikło to z tego, że oprócz Chrisa i Thelego, którego ani razu zresztą nie spotkałem na trasie pojawiły się też oba Nowaki z Gerrapa, a że się dawno nie widzieliśmy to i zabrakło browarów :)
Ostatecznie po ciemaku ładujemy się z Gorem na pakę do ciężarówki Piotrka i leżąc na paczkach z foliówkami oraz sącząc piwko, którego zakup musieliśmy wymusić łomocząc w przegrodę przedziału pasażerskiego, w komfortowych warunkach, jak zwierzęta :) zostajemy odstawieni do Warszawy.

Co mi osobiście nie załatwia sprawy, bo ja tam nie mieszkam :)
Odpalam zatem swoje chińskie 1200 lumenów i już po godzince snucia się przez Kampinos docieram do ciepłego domku, z którego tak lekkomyślnie wybyłem jakieś 15 godzin temu.
Jak zwykle było rewelacyjnie i już odmierzam dni do wiosennej edycji.
Kategoria PKP, RJnO


Dane wyjazdu:
138.05 km 80.00 km teren
08:51 h 15.60 km/h:
Maks. pr.:65.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:2548 m
Kalorie: 5234 kcal

Wielka Izerska Wyrypa

Sobota, 18 sierpnia 2012 · dodano: 27.08.2012 | Komentarze 12

Czyli o tym jak wybrać wariant możliwie daleki od optymalnego :)

No bo tak, że tak zacznę po polsku… z grubsza połowa punktów była położona wysoko w górach, a połowa niżej na przedgórzu. Ponieważ z góry zakładaliśmy, że nie nastawiamy się na komplet rozsądnie by było wyczesać na rozgrzewkę kilka górskich, a potem same łatwiejsze. Ciężko jednak zachować rozsądek gdy na co dzień śmiga się po płaskim Mazowszu. Bardzo ciężko.
Reasumując, choć chyba jeszcze nie czas na podsumowania, bo dopiero zaczynam tę denną relację, większość dnia spędziliśmy pokonując kolejne wzniesienia i walcząc z awariami :)

To teraz jakby bardziej chronologicznie będzie.
Izerska Wielka Wyrypa odbywa się po raz czeci. Pierwszy raz się zaczęła, ale nie skończyła, bo zmyła ją powódź, drugi raz nie wiem czemu ją przeoczyłem, a trzeci jest właśnie dziś. Oczywiście umownie dziś, bo relację smaruję jak zwykle z opóźnieniem. Kto bystry to sam to zauważył, a Paweł i tak dopyta przez chat.

Wracając do meritum. Na start o 5:30 rano zajeżdżam z…..
…………(pełne napięcia werble)……….
…z Che, którą udało mi się namówić na udział w oriencie.

Ma się ten dar przekonywania :)

Na miejscu jest też ekipa Łódzko Skierniewicka czyli Syla, Theli i ChrisEM.
Syla idzie dzisiaj na orient z buta, Theli będzie doginał, a ChrisEM zamierza spędzić uroczy dzień w naszym zajebistym towarzystwie. Znaczy się w troje pojedziemy.

Odprawa trwa całe pół godziny, potem ruszamy za wozem technicznym na miejsce rozdania map. Te pierwsze parę minut to jak zwykle mordęga, bo oddech mam krótki, a w głowie jeszcze huczy. Wczoraj bowiem najpierw przygotowywaliśmy pół dnia rowery (a to jakieś 4 browary), potem witaliśmy się z ChrisEM (a to jakieś 3 kolejne browary), a wieczorem dojechał do nas Radek. Ponieważ spał z nami w pokoju głupio było się tak od razu położyć, nie? (czyli jeszcze ze 2).
Ale do map docieramy i się zaczyna :)

Jak narysować coś mazakiem na zalaminowanej mapie? © Niewe


Ostatnie pozowanko fotoreporterom © Niewe


Iiiii pooooszli!! © Niewe


Tak to ma z grubsza wyglądać przez cały dzień. © Niewe


Jako rzekłem już na wstępie gardzimy punktami na przedgórzu i wbijamy się w Izery właściwe. Tereny do takich zabaw są po prostu idealne. Pełno twardych szutrów, stosunkowo łagodne zbocza, lasy, piękne widoki, słoneczko i cały dzień przed nami. A do tego można sobie wybierać rowery ;)

Do wyboru, do koloru :) © Niewe


Punkty było rozmieszczone w takim stylu jak na Bike Orientach. Czyli niby przy drodze, ale zawsze na koniec trzeba uderzyć gdzieś w krzaczory. Osobiście bardzo to lubię, bo wymusza to precyzyjną nawigację, a nie sprowadza się tylko do gnania przed siebie jak ostatnimi czasy ma to miejsce na Harpaganach.

Rowery porzucone, uderzamy w krzaczory. A właściwie w skałory. © Niewe


I widoki. Czy wspominałem już o widokach? © Niewe


Kilka punktów było jednocześnie wypasionymi bufetami z zapewnioną profesjonalną sesją foto. Bezwzględnie to wykorzystujemy i prężymy torsy w nadziei na dobre fotki.

Jadą trzej jeźdźcy, jadą !!! © Niewe


To ja jestem murzyn od nawigowania, kiedy inni ię bawią ;) © Niewe


W okolicach Izerskiego Stogu zaczyna się nasza seria problemów. Najpierw moja przednia przerzutka odmawia posłuszeństwa. W pierwszej chwili myślałem, że to tylko kwestia rozregulowania, ale bliższe oględziny pozwalają zlokalizować poważniejszy problem. Pękła cała prowadnica i nic z niej już nie będzie. Najbliższe miasteczko to Świeradów Zdrój i generalnie cały czas w dół, więc tam właśnie się udajemy. Bez przodu to ja po górach nie powalczę. Objeżdżamy całe miasteczko, ale niestety stwierdzamy absolutne zero sklepów i serwisów rowerowych. W końcu studiujemy tablicę ogłoszeń i z pomocą lokalnego beja dowiadujemy się, że „tam na dole” gościu prowadzi parking, ma też wypożyczalnie rowerów i potrafi je naprawiać. Zjeżdżamy zatem „tam na dół” tylko po to by się dowiedzieć, że gościa nie ma. Próbujemy ściągnąć go telefonicznie, ale jest poza zasięgiem. W tej sytuacji pozostaje nam tylko jedno, ostateczne, ale zawsze niezawodne rozwiązanie..
Pójść na browar i posiedzieć, a problem na pewno sam się jakoś rozwiąże.

Jak pomysleliśmy tak zrobiliśmy. © Niewe


I jak zawsze okazało się, że ta taktyka jest 100% skuteczna, bo już w okolicach drugiego piwa przywołany wcześniej mechanik oddzwonił i powiedział, że będzie za 10 minut. Pozostało nam tylko zamówić kolejne piwka, a potem zostawiłem biesiadujących Che i Chrisa, a sam podskoczyłem na sąsiednią posesję gdzie gościu całkiem sprawnie wymontował używaną przerzutkę z jakiegoś makrokesza i przełożył ją do mojej Kony.

Wróciłem do mocno już rozbawionego towarzystwa, poprawiliśmy jeszcze żurkiem i ruszyliśmy dalej.
Nie na długo. Zaraz po tym bowiem, jak Che oddała swoją dętkę spotkanemu Radkowi sama złapała gumę.

Guma to dopiero początek jednak © Niewe


A jak ją wymieniła i ruszyła to natychmiast zerwała się linka dla odmiany tylnej przerzutki. Z pomocą narzędzi wypożyczonych z pobliskiego serwisu quadów i pod światłym przewodnictwem Chrisa, linka, a także pancerz zostają skrócone i możemy znowu jechać dalej, aczkolwiek bez kilku przełożeń.

Jedziemy dalej i dalej i dalej... © Niewe


Czas nas goni, więc powoli zaczynamy wracać na wschód w kierunku mety i cywilizacji, która jak wiadomo kwitnie właśnie na wschodzie.

Po drodze zaliczamy kolejne widokowe punkty oczywiście © Niewe


Ponieważ nieubłaganie nadchodzi zmierzch i ostatnie punkty będziemy robić już po ciemku zapodajemy sobie jeszcze coś na odwagę.

Kończy się kasa, więc jak licealiści kupujemy dwa browary na troje :) © Niewe


I jako rzekłem ostatnie punkty podbijamy już po ciemku, bo dzień zmarnowaliśmy na łojenie :)

Czoło mu się świeci. Temu Chrisu. © Niewe


Do mety docieramy jakoś przed dwudziestą drugą robiąc jeszcze po drodze zakupy w lokalnym sklepiku. Plasujemy się jakoś tak w okolicach połowy stawki, co nas, a przynajmniej mnie całkowicie satysfakcjonuje. Poza rozgrzewką w Karkonoszach, nie siedziałem na rowerze dwa tygodnie, więc jestem zadowolony, że bez problemy dałem radę snuć się łącznie prawie 16 godzin po górach. Zrobiliśmy coś koło 136km i jakieś 2,5 kilo w górę, więc było gdzie się zmęczyć.
Pora na integrację i omówienie co, kto, komu i gdzie urwał :)

Pacz, ja na przykład tak pojechałem. Uhm. © Niewe


Tańce też byli, a Izerska Wyrypa wchodzi na stałe do kalendarza w zakładce MUST BE, bo impreza jest zacna, okolica rewelacyjna, a od organizatorów mogłoby się wielu innych całkiem sporo nauczyć.
Kategoria RJnO, Zawody


Dane wyjazdu:
136.00 km 80.00 km teren
07:20 h 18.55 km/h:
Maks. pr.:39.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:191 m
Kalorie: 4050 kcal

Bike Orient Budy Grabskie

Sobota, 9 czerwca 2012 · dodano: 13.06.2012 | Komentarze 24

Na tegoroczny Bike Orient znowu jadę z Jankiem. Już raz z nim na BO jechałem stąd właśnie rzeczone ZNOWU. Tym razem jednak wybieramy opcję MAX i jedziemy transportem rowerowo-kolejowym na całe dwa dni łącznie z niedzielnym spływem kajakowym.
A to oznacza konieczność wyruszenia z domu tak zwanym bladym świtem, po zaledwie kilku godzinach snu.
Niewe-cień wyrusza na spotkanie przygody :) © Niewe


6:30 loguję się na dworcu w Pruszkowie, a tam EURO w toku. Najpierw widzę jak dwóch gości zostaje wyrzuconych ze stojącego pociągu przez konduktora, po czym jeden z nich zaczyna widowiskowo rzygać na peron, a drugi próbuję zatrzymać ruszający pociąg wczepiając palce w uszczelki okien. Na szczęście kolej teraz jest coraz nowocześniejsza, osiągi coraz większe, silniki coraz silniejsze, więc pociąg z trudem, ale odjeżdża.
Nie chcąc być obrzyganym przenoszę się do drugiej części peronu, tylko po to żeby napotkać wytatuowanego kolesia w spodniach zakrwawionych do kolan.
Zakrwawiony też nie chcę być, więc przenoszę się jeszcze dalej i wtapiam w tłum otwierając zimny browarek nabyty po drodze. Wreszcie przyjeżdża pociąg, w pociągu Janek i jeszcze trochę innych nieznanych mi z imienia i nazwiska rowerzystów, którzy ewidentnie jadą w tym samym celu co my.
Na miejsce docieramy jakoś godzinę przed startem. Zrzucamy plecaki (to znaczy ja zrzucam plecak, bo Janek dzisiaj testuje swoją przyczepkę, co na moje oko spokojnie dwie kratki browaru targnąć może) i przygotowujemy się do startu.
W tak zwanym między czasie przybywają miejscowi. Na początek Sylwia, z którą ustalam menu na punkcie żywieniowym (Sylwia się dzisiaj nie ściga tylko obija na PK6), następnie ChrisEM, Bartman i Theli, dzisiejszy faworyt, który to sobie sprawił jakiś kosmiczny rower i coraz ostrzej wytapia se łydy, a poza tym utrzymuje nieformalne kontakty pozasportowe z Sylwią, więc na bank ma już mapę od wczoraj, albo w ogóle skasowaną całą kartę startową i tylko posiedzi ze 4 godziny gdzieś w krzakach dla niepoznaki.
Następuje rozdanie map ( ja swoją muszę wyrwać Sylwii na siłę, bo kitra wszystko najpierw dla miejscowych, wiadomo, lokalna sitwa, układy i układziki) i już za chwilę ruszamy.
Wybieramy z Jankiem wariant z grubsza zgodny z ruchem wskazówek zegara, aczkolwiek dosyć nietypowo zaczynamy od PK 2 – skrzyżowanie drogi i strumienia.
Na tyle nietypowo, że na punkcie jesteśmy pierwsi i dopiero jak z niego wyjeżdżamy to spotykamy nadjeżdżających Batmana i Chrisa. Thelego nie spotykamy, bo jak już wspominałem siedzi gdzieś w krzunach i liczy czas ;)
W miarę dobrym tempem zaliczamy kolejno PK 1, 3, 10, 17, 11 i 14 napotykając trudności jedynie na PK 11, do którego „droga” prowadziła tylko z jednej strony, a większość okolicznych dróg przejeżdżała przez prywatne działki, często pozamykane. Dziwna okolica.

PK11 - pagórek, jedyny punkt po tej stronie rzeki, który sprawił nam problemy © Niewe


Gdzieś na trasie - foto skradzione Paulinie Mioduszewskiej. Dzięki :) © Niewe


Do zaliczenia pozostały nam teraz punkty na wschód od Rawki, którą planujemy przekroczyć w okolicy zbiornika Joachimów. Na mapie nic tam za bardzo nie widać, ale zarówno Theli jak i ChrisEM twierdzili, że jest tam kładka. Wiarygodność ich zeznań została precyzyjnie zdefiniowana na majowym wyjeździe, więc jadąc na północ mam duże obawy czy kładka rzeczywiście tam będzie i czy nie nadrobię więcej niż 5 km ;)
Na szczęście chłopaki nie mataczyli i kładka była, ale żeby do niej dotrzeć trzeba było podpytać o drogę okolicznych mieszkańców, bo do kładki nie prowadziła żadna droga tylko ścieżka przez teren prywatny.
Ta kładka naprawdę istnieje. Mimo, że nią przejechałem i mam to na zdjęciu, nadal mam wątpliwości :) © Niewe


Zaliczanie „wschodnich” punktów zaczynamy od PK4 – prawy brzeg rzeki, a potem bez problemu docieramy na żywieniowy PK6 – miejsce biwakowe. Niestety o ile jeszcze wspomniana kładka rzeczywiście istniała, o tyle obiecane przez Sylwię schabowe z mizerią już nie i musieliśmy poprzestać na pomarańczach i arbuzach.
Opuszczamy punkt i kierujemy się na północ w stronę PK5 – dawny cmentarz spotykając jadącego szybko z przeciwka Radka. Trzy godziny siedział w krzakach, a Sylwia mu zanosiła pewnie moje schabowe, to teraz ma siłę i może markować ściganie.
Na PK5 teoretycznie prowadzi prosta droga. Teoretycznie, bo nagle droga się zwęża, zwęża i zwęża i już za chwilę przedzieramy się przez gęsty las. Przyglądam się dokładnie mapie i dostrzegam, że kółko oznaczające punkt przechodzi przez puste miejsce i droga rzeczywiście urywa się w lesie.
Czyli trafiliśmy dobrze, ale co z tego :)
Błądzimy po tym cholernym lesie chyba ze 40 minut, w międzyczasie spotykając po raz kolejny Barta i Chrisa. W końcu w oddali, za lasem dostrzegamy ekrany akustyczne autostrady. To nam pozwala się mniej więcej zorientować na jakiej wysokości mapy jesteśmy i po jeszcze paru minutach parzenia nóg pokrzywami i rozdzierania skóry przez jerzyny docieramy na punkt.
Wydostajemy się stamtąd już w bardziej cywilizowany sposób, wzdłuż płotu autostrady i robimy kolejno PK 13, 20, 15, 18, 19, 12 i 16. Aktualna mapa w skali 1:50 tys z warstwą turystyczną powoduje, że znowu jedziemy w zasadzie bez problemów nawigacyjnych, a jedyne czego nam brakuje to mocy w nogach. Te punkty nas tak rozleniwiły, że ostatnie trzy tj. 9, 8 i 7 kwalifikujemy jako „łeeee, banalne” i zamiast się skupić, pilnować dystansu i kierunku to pierdzielimy o przysłowiowej dupie Maryni (jak znajdę adekwatną fotkę to wstawię). Efekt tego jest oczywisty, przewidywalny i powtarzalny. Na każdym z trzech punktów tracimy masę czasu, z każdym razem „przestrzeliwując” właściwy skręt i błądząc po okolicznych dróżkach.

PK7 - ruiny budynku. To było naprawdę banalne, ale popełniliśmy wszystkie błędy jakie tylko można popełnić w nawigacji © Niewe

Ostatecznie na metę docieramy prawię godzinę po Barcie i Chrisie, z którymi jeszcze przed chwilą jechaliśmy porównywalnie.
Zajmujemy słabiutkie 21. miejsce i rozpoczynamy regenerację i integrację.

Nie wiem co Bart robi Sylwi, ale chyba coś fajnego © Niewe


Wybaczam Thelemu te drobne oszustwo jakiego się dzisiaj dopuścił. Wynik jest najważniejszy ;) © Niewe


I w sumie to jest w tym wszystkim najfajniejsze. Dzięki takim zawodom można objeździć „zadupia”, na które nigdy by się nie wjechało samemu i poznać tam jeszcze masę naprawdę fajnych ludzi.

Przycukrowałem na koniec :)
Kategoria RJnO, PKP


stat4u