Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi Niewe z miasteczka Wiktorów. Mam przejechane 21566.55 kilometrów w tym 10127.52 w terenie. Jeżdżę z prędkością średnią 19.54 km/h i się wcale nie chwalę.
Więcej o mnie.

baton rowerowy bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy Niewe.bikestats.pl
Wpisy archiwalne w kategorii

PKP

Dystans całkowity:1882.98 km (w terenie 831.50 km; 44.16%)
Czas w ruchu:90:42
Średnia prędkość:20.76 km/h
Maksymalna prędkość:56.70 km/h
Suma podjazdów:2284 m
Suma kalorii:30643 kcal
Liczba aktywności:14
Średnio na aktywność:134.50 km i 6h 28m
Więcej statystyk
Dane wyjazdu:
181.02 km 95.00 km teren
08:31 h 21.25 km/h:
Maks. pr.:48.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:572 m
Kalorie: 6299 kcal

MTBO11 Dłużew

Sobota, 29 września 2012 · dodano: 09.10.2012 | Komentarze 11

Imprezy z cyklu MTBO należą do moich ulubionych. Niby odbywają się na płaskim i „nudnym” Mazowszu, ale to chyba właśnie stanowi o ich uroku. No bo niby nieciekawie, a jednak orgi zawsze potrafią czymś zaskoczyć umieszczając punkty w rozmaitych, często zachwycających miejscówkach.
Niewątpliwą zaletą jest też to, że nie trzeba spędzić doby w aucie żeby je „zaliczyć”.

No to przycukrowałem na początek, czas przejść do sedna :)

Z domu wyjeżdżam jakoś przed siódmą. To zawsze najtrudniejszy etap. Ciężko wyleźć z ciepłej chaty, ciężko się żyje o tej godzinie, no i owoc żywota mojego jeszcze śpi, więc nawet nie ma się jak pożegnać. Ale wylazłem. Twardy jestem taki właśnie :)
Włączam trzecią prędkość kosmiczną i już za całe 35 minut później witam się z Gorem na Bemowie i razem jedziemy na Zachodni po drodze zgarniając Janka. Jeszcze tylko poczekać na właściwy pociąg, spędzić w nim prawie dwie godziny, a potem dojechać na kołach kolejne 17kilo na miejsce startu i jesteśmy. Łącznie 3 godziny, 36km w pedałach, 80km od domu i jakieś 500km od Istebnej ;)
Można zaczynać właściwą część dnia, czyli rejestrację, wstępną integrację i rozglądację :)

Takie tam z chrisEM. Fajne chłopaki jesteśmy to wrzucam :) © Niewe


START

Jeszcze tylko krótka orgów przemowa (w tym zapowiedź jakiejś miłej niespodzianki na mapie) i o 9:57 mapy rzucili!!!
Ani chybi wojna będzie, bo jak ostatni raz mapy byli to tak właśnie było.

Przed rajdem trzeba koniecznie oddać cześć mojemu rowerowi, bo jest po prostu boski. © Niewe


PK3 PUNKT WYSOKOŚCIOWY NA SKRAJU LASU

Jako pierwszy do zaliczenia wybieram PK3. Goro i Janek jakoś się guzdrzą, więc ruszam tylko z ChrisEM. Dojazd na PK3 prowadzi głównie asfaltem, więc już po paru kilometrach dogania nas „asfaltowy Goro” z Jankiem na kole i na skraj lasu dojeżdżamy razem, o ile dobrze pamiętam ,jeszcze z poznaną na miejscu Danką, która jednak potem nie utrzyma naszego tempa i zgubi się gdzieś w drodze na PK4. Punkt odnaleziony właściwie bez problemu.

PK4 KAPLICZKA – BRZÓZKA NAPRZECIWKO WEJŚCIA

Na ten punkt można było wjechać w zasadzie tylko od północy. Od południa dostępu broni mała rzeczka bez mostków. Logiczny byłby zatem powrót „po śladzie” przejechanie ponownie koło startu i już po paru kilometrach punkt byłby zaliczony.
Szkoda tylko, że takie mądry to ja jestem teraz. Wtedy nie byłem i pojechałem na „zachód”, który zresztą okazał się zachodem mocno południowym i ostatecznie straciliśmy prawie godzinę, nadrobiliśmy jakieś 20km i byliśmy nawet poza mapą. A Goro, Janek i Chris pojechali za mną :)

Zdjęcie zrobione przez orga. Wypas, nie? © Niewe


Przy okazji odkrywamy co to za niespodzianka na tej mapie. Chcieliśmy zasięgnąć języka wśród miejscowych gdzie my w zasadzie jesteśmy i okazało się, że to kompletnie nie ma sensu, bo z mapy zostały usunięte nazwy miejscowości. Jak dla mnie pomysł genialny :)

PK 1 SOSNA SPLECIONA Z DĘBEM

W drodze na ten punkt sytuacja zaczęła się klarować. Mam ewidentnie szczyt (za przeproszeniem) formy i mogę napierać naprawdę ostro, Goro coś się nie może rozbujać, Chris ma wątpliwości czy takie tempo da się utrzymać cały czas, a Janek po prostu milczy. Chyba czas na małe rozstanie.

PK2 AMBONA

Wstępnie ustalaliśmy, że z PK1 będziemy jechać dalej na północ, jednak widząc jakie drogi prowadzą w tym kierunku zmieniam zdanie i napieram w kierunku południowo wschodnim na dwójkę. Prawie całość asfaltem, na którym perfekcyjnie odmierzam odległość i we właściwym miejscu odbijam w pole, włażę w jakieś krzaczory i podbijam punkt. Moi towarzysze w tym czasie grasują na północy.

PK7 GRUSZA W KUKURYDZY

Punkt banalny nawigacyjnie, bo przy prostej drodze łączącej dwa asfalty. W dodatku w międzyczasie kukurydza została skoszona (zebrana?) i samotna wierzba sterczy teraz na łysym polu naprawdę nieprzyzwoicie. Napotkani zawodnicy porzucają przy drodze rowery żeby odbić punkt pieszo, ja jednak mam wyraźnie nadwyżkę energii i podjeżdżam przez zaorane pola pod samo drzewo.

PK6 SOSNA NA SZCZYCIE WZNIESIENIA

Kolejny punkt na który podjeżdżam bezbłędnie po to żeby…
…natychmiast popełnić błąd. Punktu nie widać z miejsca do którego dojechałem, a ja zamiast uparcie przeszukiwać las przemieszczam się na sąsiednią polanę. W międzyczasie dojeżdża z 8 osób, w tym także z północy przybywają Goro, Chris i Janek. Ostatecznie lampion znajduje ten ostatni.
Jakieś 10metrów od miejsca, w które pierwotnie podjechałem sam rowerem :/

PK5 KRZYŻ

Wymieniamy się informacjami i znowu rozjeżdżam się z chłopakami. Oni jadą tak gdzie byłem już ja, ja jadę tam gdzie byli już oni :)

Krzyż musi zostać! Usunięty!! :) © Niewe


PK11 SZCZYT WZGÓRZA

Jedenastka położona jest jakiś kilometr w linii prostej od piątki, ale żeby dostać się tam na kołach trzeba by jechać jakieś 7 kilo naokoło i to po terenie dosyć trudnym nawigacyjnie. Zatem rower na plecy i przedzieram się przez las, a potem przez coś co kiedyś było chyba mokradłem, na azymut w kierunku północno wschodnim. Wychodzę bezbłędnie na pobliskie wzgórze i już za chwilę mam kolejne dziurki na karcie startowej.

PK12 SKRZYŻOWANIE ŚCIEŻEK

Tym razem czeka mnie całkiem długi przelot. Na mapie wygląda to dosyć prosto, niestety droga, którą sobie wybrałem okazuje się być totalną piaskownicą. Odbijam w jakąś leśną dróżkę na południe, która kończy się w polu jakiegoś rolnika. Znowu kawałek do przepchania, mały rów do przeskoczenia i już jestem na asfalcie :) Do punktu prowadzi piękny leśny dukt, na którym tak się rozpędzam, że omijam właściwą przecinkę i muszę skręcić w następną. Dużo jednak nie nadrobiłem i już za chwilę mogę jechać w kierunku PK13

PK13 AMBONA

Do tego punktu w zasadzie cały czas prowadzi szlak rowerowy. Oczywiście przegradzany co chwila szlabanami, jak przystało na prawdziwie polski szlak rowerowy, ale generalnie jedzie się miło i co najważniejsze szybko.

Taka autostrada mi się trafiła w drodze na PK13 © Niewe


Minuta na zajęcia dydaktyczne :) © Niewe


PK14 RESZTKI WIEŻY TRIANGULACYJNEJ

Tak dobrze szło, że musiało się zesr…
W drodze na ten punkt popełniłem chyba wszystkie możliwe błędy. Najpierw idąc na azymut przez las próbowałem ominąć leśne bajorko i odbiłem na południe zamiast zmierzać na wschód. Po ominięciu bagna nie spojrzałem na kompas i nie skorygowałem kierunku, tylko brnąłem dalej nie wiem po co. Ostatecznie dotarłem do innej drogi niż planowałem ,ale z jakiś nieznanych mi powodów uznałem ją za tą właściwą i pojechałem nią jeszcze dalej na południe. A do tego jeszcze po odmierzeniu odległości próbowałem w trzech miejscach wbijać się do lasu „w stronę” PK14. Nie zgadzało się absolutnie nic. Ani topografia, ani granice kultur, ani kierunki, ani nawet nawierzchnia duktu. Szkoda tylko, że ustalenie tego zajęło mi jakieś 40minut :/
Jak już zapłakałem sam nad sobą, wróciłem do najbliżej poprzecznej drogi, pojechałem gdzie należało i zaliczyłem ten banalny nawigacyjnie punkt. Porażka żenująca.

PK15 KĘPA DĘBÓW

Opisanie wtopy na PK14 tam mnie zdołowało, że o PK15 szerzej rozpruwać się nie będę. Były dęby i było łatwo :)

PK8 ZWYŻKA NA OLSZY

Do położonej niedaleko na zachodzie ósemki prowadzi polna wyboista droga. Mi jest ciężko, dlatego z podziwem patrzę na spotkanego Marcina jadącego na zdezelowanym mieszczuchu z koszyczkiem na kierownicy wypełnionym podskakującymi rozmaitościami :) Wśród nich była butla z wodą, którą zostałem poratowany. Nie mam już nic w bukłaku i zaczynam odczuwać odwodnienie organizmu.

PK9 SOSNA – WOKÓŁ MŁODE BRZOZY

Na ten punkt ruszamy początkowo z Marcinem. Żeby dostać się z powrotem do asfaltu dwa razy przekraczamy elektryczne pastuchy. We dwóch łatwiej zadbać o to żeby nie usmażyć sobie jajec :)
Asfaltu jest jednak niewiele i za chwilę wjeżdżamy w piaszczyste drogi, na których, co zrozumiałe, mój kompan zaczyna pozostawać w tyle. Na punkcie spotykam Gora, Janka i Chrisa. Wybraliśmy różne warianty, ale ostatecznie mamy za sobą te same punkty i porównywalny przebieg.

PK16 KĘPA OLCH

W drodze na PK16 podejmuję strategiczną decyzję i zatrzymuję się w sklepie. Uzupełniam płyny i chwilę potem znowu doganiam te trzy fujary tuż przed punktem. Mówiłem, że mam dzisiaj moc w nogach :)

PK17 WIERZBA NA BAGNIE

Nie pamiętam nic z drogi na PK17, więc jeden obraz zamiast tysiąca słów :)

Niby nadąża, ale tak naprawde ledwo ledwo :) © Niewe


PK10 OLCHA NA S OD SKRZYŻOWANIA ROWÓW

Z czasem jest już naprawdę krucho, a jednak postanawiamy zaatakować dziesiątkę, która jest mocno „po drodze”. Na asfalcie za lokomotywę jak zwykle robi Goro, a reszta, w tym ja, szczurzy :)
Odnajdujemy jeden, a potem drugi mostek, trochę za wcześnie zjeżdżamy w łąki i rozbiegamy się w poszukiwaniu właściwej olchy.
Aleśmy się pięknie rozbiegli! © Niewe

Tym razem najlepszy okazał się Chris.
Łapiemy z Jankiem po dwie pyszne papierówy z rosnącej nad kanałkiem jabłonki i wydostajemy się na asfalt.

META – CZYLI CHWILA CHWAŁY DLA GORA :)

Zaczyna się prawdziwa walka z czasem. Prowadzi Goro, mnie pieką uda tuż za nim, Chris dyszy, sapie i ponuro odmierza minuty, a Janek nadal milczy. Pewnie jeszcze przeżuwa jabłka.
Prędkość właściwie nawet na chwilę nie spada poniżej 37km/h, a często jest grubo powyżej czterdziestki.
Opony wyją coraz głośniej, uda palą coraz bardziej, dyszenie Chrisa przeszło w charczenie, milczenie Janka zbywam milczeniem. Na chwilę daję odetchnąć Gorowi i wychodzę na zmianę, reszta się jednak nie kwapi do współpracy. Ostatecznie tuż przed metą Goro atakuje jak rasowy szosowiec i stając na pedałach rozrywa nasz peleton. Ja się utrzymuję, Chris i Janek zostają w tyle. Bez Gora na przedzie ich prędkość wyraźnie maleje i ostatecznie my z Gorem zajmujemy pozycję dwunastą w open, a oni czternastą. Trzynastej nie ma, bo jest pechowa :)

Czas na grochówę, browar i ognicho czyli to co w tym rajdzie najlepsze :)

Jeszcze tylko mięsna wkładka i można wydawać zupę © Niewe


META METĄ, ALE DO DOMU JAKOŚ WRÓCIĆ TRZEBA

W planach mieliśmy krótką nasiadówę przy ognichu, potem sprint do pociągu i powrót koleją. Krótka nasiadówa przerodziła się jednak w nasiadówę długą, a nawet bardzo długą. Wynikło to z tego, że oprócz Chrisa i Thelego, którego ani razu zresztą nie spotkałem na trasie pojawiły się też oba Nowaki z Gerrapa, a że się dawno nie widzieliśmy to i zabrakło browarów :)
Ostatecznie po ciemaku ładujemy się z Gorem na pakę do ciężarówki Piotrka i leżąc na paczkach z foliówkami oraz sącząc piwko, którego zakup musieliśmy wymusić łomocząc w przegrodę przedziału pasażerskiego, w komfortowych warunkach, jak zwierzęta :) zostajemy odstawieni do Warszawy.

Co mi osobiście nie załatwia sprawy, bo ja tam nie mieszkam :)
Odpalam zatem swoje chińskie 1200 lumenów i już po godzince snucia się przez Kampinos docieram do ciepłego domku, z którego tak lekkomyślnie wybyłem jakieś 15 godzin temu.
Jak zwykle było rewelacyjnie i już odmierzam dni do wiosennej edycji.
Kategoria PKP, RJnO


Dane wyjazdu:
34.44 km 3.50 km teren
01:41 h 20.46 km/h:
Maks. pr.:31.10 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: 69 m
Kalorie: 1062 kcal

Bardziej kajakowo niż rowerowo

Niedziela, 10 czerwca 2012 · dodano: 14.06.2012 | Komentarze 10

Po wczorajszym wysiłku głównie integracyjnym nowy dzień witam oczywiście wielkimi haustami w namiocie (jak ja się tu w ogóle znalazłem?) i strasznie zmęczony. W planach na dzisiaj miał być spływ kajakowy Rawką, a potem powrót do domu na kołach, jednak już czuję, że trzeba będzie znowu skorzystać z pomocy kolei.
Zatem jeżdżenia dzisiaj mało, ale spływ bardzo udany :)

ChrisEM i Bartman w trakcie wyrównywania potencjałów. Jak się dobrze człowiek napełni to mu się woda nie naleje. © Niewe


Theli odwdzięcza się Sylwi za wczoraj pozwalająć jej swobodnie wiosłować :) © Niewe


Próbowałem tak też z Jankiem, ale sie zbuntował © Niewe


Po spływie ChrisEM odprowadza nas przez Skierniewice na obiad w pysznym towarzystwie Sylwii i Radka, a potem gładko ładujemy się do TLK i w „komfortowych” warunkach za „atrakcyjną cenę” wracamy do Stolycy :)
Z samego dworca snuję się już do siebie pożarówką przez Kampinos w deszczu, pocie i znoju. Osiągnięta prędkość maksymalna wiele mówi :)

Zmęczyłem się jak cholera, ale łikend był naprawdę rewelacyjny.
Kategoria Na luzie, PKP, Użytkowo


Dane wyjazdu:
136.00 km 80.00 km teren
07:20 h 18.55 km/h:
Maks. pr.:39.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:191 m
Kalorie: 4050 kcal

Bike Orient Budy Grabskie

Sobota, 9 czerwca 2012 · dodano: 13.06.2012 | Komentarze 24

Na tegoroczny Bike Orient znowu jadę z Jankiem. Już raz z nim na BO jechałem stąd właśnie rzeczone ZNOWU. Tym razem jednak wybieramy opcję MAX i jedziemy transportem rowerowo-kolejowym na całe dwa dni łącznie z niedzielnym spływem kajakowym.
A to oznacza konieczność wyruszenia z domu tak zwanym bladym świtem, po zaledwie kilku godzinach snu.
Niewe-cień wyrusza na spotkanie przygody :) © Niewe


6:30 loguję się na dworcu w Pruszkowie, a tam EURO w toku. Najpierw widzę jak dwóch gości zostaje wyrzuconych ze stojącego pociągu przez konduktora, po czym jeden z nich zaczyna widowiskowo rzygać na peron, a drugi próbuję zatrzymać ruszający pociąg wczepiając palce w uszczelki okien. Na szczęście kolej teraz jest coraz nowocześniejsza, osiągi coraz większe, silniki coraz silniejsze, więc pociąg z trudem, ale odjeżdża.
Nie chcąc być obrzyganym przenoszę się do drugiej części peronu, tylko po to żeby napotkać wytatuowanego kolesia w spodniach zakrwawionych do kolan.
Zakrwawiony też nie chcę być, więc przenoszę się jeszcze dalej i wtapiam w tłum otwierając zimny browarek nabyty po drodze. Wreszcie przyjeżdża pociąg, w pociągu Janek i jeszcze trochę innych nieznanych mi z imienia i nazwiska rowerzystów, którzy ewidentnie jadą w tym samym celu co my.
Na miejsce docieramy jakoś godzinę przed startem. Zrzucamy plecaki (to znaczy ja zrzucam plecak, bo Janek dzisiaj testuje swoją przyczepkę, co na moje oko spokojnie dwie kratki browaru targnąć może) i przygotowujemy się do startu.
W tak zwanym między czasie przybywają miejscowi. Na początek Sylwia, z którą ustalam menu na punkcie żywieniowym (Sylwia się dzisiaj nie ściga tylko obija na PK6), następnie ChrisEM, Bartman i Theli, dzisiejszy faworyt, który to sobie sprawił jakiś kosmiczny rower i coraz ostrzej wytapia se łydy, a poza tym utrzymuje nieformalne kontakty pozasportowe z Sylwią, więc na bank ma już mapę od wczoraj, albo w ogóle skasowaną całą kartę startową i tylko posiedzi ze 4 godziny gdzieś w krzakach dla niepoznaki.
Następuje rozdanie map ( ja swoją muszę wyrwać Sylwii na siłę, bo kitra wszystko najpierw dla miejscowych, wiadomo, lokalna sitwa, układy i układziki) i już za chwilę ruszamy.
Wybieramy z Jankiem wariant z grubsza zgodny z ruchem wskazówek zegara, aczkolwiek dosyć nietypowo zaczynamy od PK 2 – skrzyżowanie drogi i strumienia.
Na tyle nietypowo, że na punkcie jesteśmy pierwsi i dopiero jak z niego wyjeżdżamy to spotykamy nadjeżdżających Batmana i Chrisa. Thelego nie spotykamy, bo jak już wspominałem siedzi gdzieś w krzunach i liczy czas ;)
W miarę dobrym tempem zaliczamy kolejno PK 1, 3, 10, 17, 11 i 14 napotykając trudności jedynie na PK 11, do którego „droga” prowadziła tylko z jednej strony, a większość okolicznych dróg przejeżdżała przez prywatne działki, często pozamykane. Dziwna okolica.

PK11 - pagórek, jedyny punkt po tej stronie rzeki, który sprawił nam problemy © Niewe


Gdzieś na trasie - foto skradzione Paulinie Mioduszewskiej. Dzięki :) © Niewe


Do zaliczenia pozostały nam teraz punkty na wschód od Rawki, którą planujemy przekroczyć w okolicy zbiornika Joachimów. Na mapie nic tam za bardzo nie widać, ale zarówno Theli jak i ChrisEM twierdzili, że jest tam kładka. Wiarygodność ich zeznań została precyzyjnie zdefiniowana na majowym wyjeździe, więc jadąc na północ mam duże obawy czy kładka rzeczywiście tam będzie i czy nie nadrobię więcej niż 5 km ;)
Na szczęście chłopaki nie mataczyli i kładka była, ale żeby do niej dotrzeć trzeba było podpytać o drogę okolicznych mieszkańców, bo do kładki nie prowadziła żadna droga tylko ścieżka przez teren prywatny.
Ta kładka naprawdę istnieje. Mimo, że nią przejechałem i mam to na zdjęciu, nadal mam wątpliwości :) © Niewe


Zaliczanie „wschodnich” punktów zaczynamy od PK4 – prawy brzeg rzeki, a potem bez problemu docieramy na żywieniowy PK6 – miejsce biwakowe. Niestety o ile jeszcze wspomniana kładka rzeczywiście istniała, o tyle obiecane przez Sylwię schabowe z mizerią już nie i musieliśmy poprzestać na pomarańczach i arbuzach.
Opuszczamy punkt i kierujemy się na północ w stronę PK5 – dawny cmentarz spotykając jadącego szybko z przeciwka Radka. Trzy godziny siedział w krzakach, a Sylwia mu zanosiła pewnie moje schabowe, to teraz ma siłę i może markować ściganie.
Na PK5 teoretycznie prowadzi prosta droga. Teoretycznie, bo nagle droga się zwęża, zwęża i zwęża i już za chwilę przedzieramy się przez gęsty las. Przyglądam się dokładnie mapie i dostrzegam, że kółko oznaczające punkt przechodzi przez puste miejsce i droga rzeczywiście urywa się w lesie.
Czyli trafiliśmy dobrze, ale co z tego :)
Błądzimy po tym cholernym lesie chyba ze 40 minut, w międzyczasie spotykając po raz kolejny Barta i Chrisa. W końcu w oddali, za lasem dostrzegamy ekrany akustyczne autostrady. To nam pozwala się mniej więcej zorientować na jakiej wysokości mapy jesteśmy i po jeszcze paru minutach parzenia nóg pokrzywami i rozdzierania skóry przez jerzyny docieramy na punkt.
Wydostajemy się stamtąd już w bardziej cywilizowany sposób, wzdłuż płotu autostrady i robimy kolejno PK 13, 20, 15, 18, 19, 12 i 16. Aktualna mapa w skali 1:50 tys z warstwą turystyczną powoduje, że znowu jedziemy w zasadzie bez problemów nawigacyjnych, a jedyne czego nam brakuje to mocy w nogach. Te punkty nas tak rozleniwiły, że ostatnie trzy tj. 9, 8 i 7 kwalifikujemy jako „łeeee, banalne” i zamiast się skupić, pilnować dystansu i kierunku to pierdzielimy o przysłowiowej dupie Maryni (jak znajdę adekwatną fotkę to wstawię). Efekt tego jest oczywisty, przewidywalny i powtarzalny. Na każdym z trzech punktów tracimy masę czasu, z każdym razem „przestrzeliwując” właściwy skręt i błądząc po okolicznych dróżkach.

PK7 - ruiny budynku. To było naprawdę banalne, ale popełniliśmy wszystkie błędy jakie tylko można popełnić w nawigacji © Niewe

Ostatecznie na metę docieramy prawię godzinę po Barcie i Chrisie, z którymi jeszcze przed chwilą jechaliśmy porównywalnie.
Zajmujemy słabiutkie 21. miejsce i rozpoczynamy regenerację i integrację.

Nie wiem co Bart robi Sylwi, ale chyba coś fajnego © Niewe


Wybaczam Thelemu te drobne oszustwo jakiego się dzisiaj dopuścił. Wynik jest najważniejszy ;) © Niewe


I w sumie to jest w tym wszystkim najfajniejsze. Dzięki takim zawodom można objeździć „zadupia”, na które nigdy by się nie wjechało samemu i poznać tam jeszcze masę naprawdę fajnych ludzi.

Przycukrowałem na koniec :)
Kategoria RJnO, PKP


Dane wyjazdu:
148.00 km 80.00 km teren
06:59 h 21.19 km/h:
Maks. pr.:38.50 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:198 m
Kalorie: 3823 kcal

Do Łodzi. Albo jednak nie. Do Skierniewic na razie musi wystarczyć.

Wtorek, 1 maja 2012 · dodano: 09.05.2012 | Komentarze 26

Goro zrobił się strasznie multimedialny i stworzył na Facebooku wydarzenie „Rowerowa wycieczka do Łodzi zahaczająca o Bolimowski Park Krajobrazowy, żeby ładniej było”
Aż 9 osób kliknęło, że JADZIE, więc nie było odwrotu. Cza było jechać, nawet jak się rano wstać nie chciało :) Śmignąłem więc sobie sam z rańca do Pruszkowa dokąd od strony Warszawy nadjechała pierwsza część naszego dzisiejszego składu czyli Che, Ania, Maciek i Goro.
Goro jako doskonały nawigator zdążył już przeciągnąć towarzystwo przez jakieś łąki i błota, więc humory dopisywały. Ruszamy wzdłuż torów.

Ruszamy wzdłuż torów. Czy ja niewyraźnie piszę? © Niewe


Jest jednak tak kurewsko gorąco, że postój na pierwszy browarek robimy chwilę później w pobliskiej Podkowie, gdzie Maćka urzeka pasący się za siatką konik. Ja chyba nawet wiem dlaczego ;)

Idzie burza, bo mu sie wydłuża © Niewe


Chyba naprawdę poczuli do siebie miętę :)

Zaczekaj, wrócę po Ciebie i Cię uwolnię. Przysięgam. © Niewe


No ale nie ma wyjścia. Trzeba jechać dalej. Kręcąc się z grubsza wzdłuż torów, a potem przez wiochy docieramy wreszcie do puszczy Bolimowskiej gdzie natychmiast urządzamy kolejny popas.

No co? Ciepło jest, to trzeba się częściej zatrzymywać. © Niewe


A tym czasem Goro staje na straży i wypatruję nadejścia (a właściwie nadjechania ekipy Skierniewicko-Łodzkiej z przewagą Skierniewickiej.

Co on paczy? © Niewe


Paczał, paczał i wypaczał. Sylanarowerze, Theli, chrisEM i bartman. Teraz mamy komplet.

Jadą od lewej do prawej czyli prawidłowo. © Niewe


Szybka integracja, podzielenie się tym co mamy (Buk kazał się dzielić) i możemy ruszać w komplecie.

Rowerzyści komplet. Promocja: 8 szt + 1 z Łodzi gratis ;) © Niewe


A jak się ma za przewodników miejscowych to można śmigać i takimi fajnymi drogami.

Jaaaaaaaaka ładna droga © Niewe


I tak od sklepu, do sklepu…

25 km to maksymalny dystans pomiędzy sklepami w tak upalny dzień © Niewe


...turlaliśmy się w kierunku knajpy, do której ponoć było pięć kilometrów, zahaczając o Rawkę (którą mam nadzieję już 10 czerwca spłynę kajakiem)….

Co ja skaczę? © Niewe


…i zahaczając co 20km do sklepu dotarliśmy do knajpy, w której miał być browar z kija, miało być ładnie, a barmanka miała mieć wyeksponowany bufet.

Do tego miejsca mieliśmy tylko 5km :) © Niewe


Teoretycznie wszystko się zgodziło, ale barmanek było dużo i pewnie dlatego na żarcie czekaliśmy jakieś cztery jednostki piwne na głowę.

Co my czekamy © Niewe


Jak się pije to się i sika

Maciek sprawdza czemu biały konik nie zrobił na mnie takiego wrażenia jak na nim ;) © Niewe


W wyniku oczekiwania niektórzy do baru poruszali się już jak konwoje na Atlantyku czyli zygzakując, a inni łapali fochy podczas burzliwych dyskusji o powrocie, o Łowiczu, o Łodzi i o Skierniewicach, ale koniec końców nażarliśmy się i całkiem sprawnie teleportowaliśmy się do Skierniewic, gdzie pod czujnym okiem kamer

Obiekt monitorowany © Niewe


Cały czas jesteśmy monitorowani © Niewe


I witani z sympatią przez miejscową młodzież…

Przybywam w pokoju. © Niewe


Spożywamy tyle na ile nam tylko pozwalają nasze bandziochy, bo nie wiadomo kiedy znów będzie okazja spotkać się w tak zacnym gronie :)
Robimy sobie też fotkę na czołgu. Ale to chyba nawet przed spożyciem. Nie pamiętam :)

Ja nie wiem co ja na tym zdjęciu robie, ale to przypadek ;) © Niewe


I żegnani ze łzami w oczach ładujemy się do pociągu smutno sącząc ostatnie piwka :)

Nie płacz, kiedy odjadę... © Niewe


Wnioski jakie wyciągnąłem z tego pouczającego dnia są następujące.
Świat jest mały – wszędzie mamy tylko 5km.
Mimo tego, ze świat jest mały i do Łodzi pewnie też jest tylko z 5km to żeby do niej dotrzeć należy omijać Skierniewice szerokim łukiem :)


Dane wyjazdu:
147.13 km 85.00 km teren
08:00 h 18.39 km/h:
Maks. pr.:40.90 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:352 m
Kalorie: 4635 kcal

MTBO10 - dawniej PreHarp

Sobota, 14 kwietnia 2012 · dodano: 19.04.2012 | Komentarze 15

Dzisiaj pierwszy dłuższy i poważniejszy wypad od czasu kontuzji. Mam trochę obaw jak będzie z moją kondycją, ale mimo to na dojazd wybieram wariant z pociągiem. Jest to tyle istotny wybór, że na dworzec mam jakieś 24 kilo, które muszę doliczyć razy dwa do planowanego dystansu.
Jednak albo z kondycją nie jest źle, albo miałem wiatr w zad, bo na miejsce spotkania docieram z miłą średnią ponad 27km/h.
Spotykam się z Gorem, dołącza Janek i razem lecimy na Zachodni.
O ile w pociągu jest sucho i ciepło, to na zewnątrz im bliżej Otwocka, tym słabiej to wygląda.
Zimno i mokro. Pierwsze chwilę po wyjściu z pociągu to dramat.
Docieramy na miejsce, szybkie formalności, powitanka, montaż numerów, mazaki w dłoń i stoimy gotowi do odebrania map.

START
Mapa ma skalę 1:70000 co jest słabe do przeliczania sobie odległości. Ale poza tym jest czytelna i chyba dosyć aktualna. Kreślimy ambitną trasę zrobienia całości, co potem okaże się błędem. Tutaj, w przeciwieństwie do Harpagana najwyżej wyceniane są punkty w pobliżu bazy, ale nie bierzemy tego pod uwagę, bo jak już zaznaczyłem, nastawiamy się na komplet :)
bojowo ;) © Goro


PK4 (3) – jar
Zaczynamy od jaru na północny wschód od startu. Szybki przelot asfaltem na rozgrzewkę i już widzę, że różowo nie będzie. Tego, że nie utrzymam tempa zadanego przez Radka to się spodziewałem, ale tego, że za szybcy będą dla mnie także Janek i Goro to już nie. Nie próbuję jednak nawet ich gonić. Przede mną cały dzień, a mając takie zaległości w jeździe muszę się oszczędzać żeby nie odpaść potem zupełnie. Jar odnajdujemy w zasadzie bez problemu.

PK3 (3) – skrzyżowanie
Powrót na południową stronę szosy, trochę offrołdu pod linią wysokiego napięcia i za chwilkę mamy kolejny tłusty punkcik. Na razie jeszcze jedziemy w komplecie, ale pojawia się już pierwsza różnica zdań.

PK2 (3) – drabina, na wzniesieniu
Radek chce jechać przez wieś, a ja wzdłuż szlaku rowerowego. Ostatecznie daję się przekonać i uderzamy w kierunku Gliny. Gdzieś przy kolejnych skrzyżowaniach rozchodzą się jednak nasze drogi. Radek atakuje punkt bardziej od południa, Janek gubi się nie wiem gdzie, a my z Gorem ostatecznie docieramy do czerwonego rowerowego, ale jednak nie zauważamy odpowiedniej przecinki i musimy nadrabiać drogi. Przez chwilę tracę orientację, ale na szczęście pomaga ukształtowanie terenu i widoczni na wydmie rowerzyści. Na punkcie spotykamy moich ulubionych Nowaków z Gerappa, z którymi to rywalizacja na orientach zawsze mnie cieszy. Podobnie zresztą jak i integracje po :)
Rywalizacją, rywalizacją, ale dostajemy od nich jakże cenną wskazówkę jak NIE JECHAĆ do PK1
Radek wpada na punkt chwilę po nas, Janka nie widać.
Goro odhacza drabinę na wzniesieniu © Niewe


PK1 (3) – polana
Jedziemy na azymut znowu szukając czerwonego szlaku. Wypadamy na prawdziwą leśną szutrostradę gdzie stoi cała grupka szukających drogi zawodników. Na chwilę tracę orientację, bo pytająca mnie o drogę rowerzystka, ma rude włosy, kucyki i taki uśmiech, że…
…że tracę na chwilę orientację gdzie północ, gdzie południe ;)
No to jedziemy na zachód. Zgodnie ze wskazówkami Nowaków omijamy pierwszą drogę, która wydawałby się najprostszą do PK1 i jedziemy do kanałku. Po skręcie mam przez chwilę obawy czy Nowaki nas jednak po koleżeńsku nie wkręcili, bo bagno jest po osie i chwilami trzeba prowadzić, ostatecznie docieramy jednak na punkt. W międzyczasie z lewej strony wyjeżdża z lasu Radek, a z prawej dobiega bez roweru Janek. Z relacji Janka wynika, że jednak Nowaki dobrze nam podpowiedzieli. Przykro mi, że w nich zwątpiłem przez chwilę :)

PK15 (1) – przepust
Kontynuujemy naszą wędrówkę w dół mapy (czy też na południe, dla tych co mapę, o zgrozo, obracają) szukając przepustu. Nie wiadomo kiedy tworzy się większa grupka i razem wpadamy na teren jakiegoś zakładu. Tamtejszym psom się to średnio podoba, ale jednak w kupie siła i burki muszą ograniczyć się tylko do ujadania. Wypadamy drugą bramą, wszyscy skręcają w lewo…, a my z Gorem w prawo :) Mam inną koncepcję najazdu na ten punkt . Jedziemy wzdłuż jeziora podziwiając widoki, odbijamy w pole i się zaczyna.
Zaczęło się... © Niewe

Musimy się zatrzymać i patykami wygarnąć błoto, bo przednie koła stanęły na amen. Sam punkt odnajdujemy jednak bez problemów nawigacyjnych.

PK10 (2) – przepust
Od przepustu przy PK15 w kierunku szosy i PK10 nie prowadzi żadna droga. Można wracać przez błota tak jak przyjechaliśmy, można wracać drogami, które wybrali pozostali zawodnicy, ale patrząc na ich rowery nie mieli lżej, albo można cisnąc polami na azymut. Wybieramy trzeci wariant.

Wariant czeci :) © Niewe

Początkowo w miarę twarde bagienko zamienia się w „w ogóle nie twarde bagienko” :) i do szosy docieramy przemoczeni prawie do kolan. Przejeżdżamy przez wioskę o uroczej nazwie CAŁOWANIE i za chwilę zdobywamy kolejny przepust.

PK14 (1) – przy kominku, skraj polany
Od drogi na ten punkt zaczyna się mój zgon. Na prostej równej drodze jeszcze jakoś jadę. Do PK 14 prowadzi jednak albo piach, albo kamienie i nierówności. Nie jestem w stanie utrzymać tempa i odpadam Gorowi coraz bardziej. PK14 odnaleziony na niewielkim wzniesieniu, jednak okupione jest to potwornym zmęczeniem. Wciągam jakieś batony, ale niewiele to pomaga

PK9 (2) –przepust
Od pewnego czasu jedziemy z jeszcze innymi dwoma rowerzystami. Początkowo planowałem najechać na PK9 od północy jednak będąc strasznie zmęczonym pozwalam sobie na chwilę dekoncentracji i atakujemy od południa prowadzeni przez tych dwóch. Znowu woda po osie i znowu chodzenie po bagnach. Odbijamy punkt i aby nie wracać po tym bagnie do szlaku próbujemy wrócić tak jak planowaliśmy to pierwotnie czyli na północ. A tu jest jeszcze głębiej :)

PK8 (2) – ambona
Przed nami jeden z dłuższych przelotów między punktami. Zaczynamy powrót w górę mapy czyli na północ ;) Po drodze Goro łapie gumę. Mamy dętki, łatki, pompki, nie mamy jednak najważniejszego.
Nie mamy browaru!
Na szczęście dziura jest na tyle mała, że kawałek da się jeszcze przejechać, a reklama na poboczu pokazuje, że do spożywczego mamy 1400m. Wprawdzie nie do końca po drodze, ale awaria to awaria. Jedziemy. Na miejscu okazuje się, że sklep jest już zamknięty i Goro musi zmieniać dętkę na sucho. No cóż. W końcu orienty to dosyć ekstremalna zabawa.
Pod sklepem siedzą dwie zawodniczki i sączą (zgroza!!!) Reddsa. W pierwszej chwili mnie odrzuciło, ale że dziewczyny ładne to się przełamuję i podchodzę pogadać. Lepszy jednak taki widok, niż Goro pompujący gumę, nie? ;)
PK8 zdobywamy jadąc po drewnianych kładkach wzdłuż rezerwatu na bagnach. Ładnie tu jak cholera i trzeba będzie kiedyś wrócić bardziej krajoznawczo.
Mówiłem, że ładnie, to ładnie. Oto poszlaka. © Niewe


PK7 (2) – paśnik
Robimy mały przegląd punktów do zaliczenia i wychodzi nam, że mamy szansę jeszcze co najwyżej na trzy. Ruszamy w stronę paśnika przy PK7 po drodze spotykając Janka, który z uwagą obczaja jakąś inną ambonę w lesie :D
Ja już mam totalnego zgona. Zgasłem jak świeczka na wietrze i jadę siła woli, próbując jakoś tam utrzymać się Gora. Kompletnie straciłem też koncentrację i w efekcie omijamy paśnik i chwilę kręcimy się po lesie. Jak w końcu odnajdujemy PK to na miejscu jest już Janek

PK13 (1) – paśnik
Jak już mamy fazę na paśniki to postanawiamy zaliczyć jeszcze ten przy PK13. Już wiemy, że na dwunastkę nie ma szans i nawet ta trzynastka jest bardzo ryzykowna, na szczęście w miarę sprawnie udaje się ją odnaleźć.
Obrzuca pole gównem jak mnie przełożeni na zebraniu ;) © Niewe


META
Ja optuję za jazdą na południowy wschód najkrótszą drogą do mety, Goro forsuje wariant dłuższy, ale na oko po lepszych drogach i łatwiejszy nawigacyjnie. Ponieważ ciężko mi się już nawet myśli nie upieram się przy swoim i jedziemy w stronę Kruszowca zgodnie z koncepcją Gora. Niestety okazuje się, że w miarę dobra, piaskowa droga, po deszczu ciągnie niemiłosiernie i z trudem utrzymuję 20km/h. Goro musi na mnie czekać, a cenne sekundy uciekają. Czasu mamy naprawdę na styk.
Docieramy do asfaltu w Woli Karczewskiej i tu 15 minut absolutnej chwały dla Gora!
Asfalt to zdecydowanie jego żywioł. Prędkość właściwie nie spada poniżej 35-37km/h. Zaciskam zęby, widzę właściwie tylko jego tylne koło, opony wyją, a ja modlę się żeby to się wreszcie skończyło.
Na metę wjeżdżamy 54 sekundy przed limitem.
To się nazywa dobrze wykorzystany czas :)
A na mecie jak przystało już na tę imprezę pełen wypas. Pyszna zupka, pomarańcze, ognicho, kiełbachy, ogóry, rewelacyjne towarzystwo i zajebista atmosfera. Tak jak już wspomniałem na forum ta impreza to wzór dla innych imprez tego typu i powinna leżeć w gablocie, w Sevres, zaraz obok wzorca metra i kilograma.
Tak powinna wyglądać meta na każdym rajdzie © Niewe


PODSUMOWANKO
Po przeliczeniu punktów wychodzi na to, że zdobywamy miejsca 28 i 29. Słabiutko w porównaniu z wynikiem jesiennym, ale nadal jedno miejsce przed Nowakami :)
Po zjedzeniu tego co było do zjedzenia i wypiciu tego co było do wypicia spadamy do pociągu i w dobrym towarzystwie wracamy zuruck nach Hause. Ja tylko jeszcze muszę dotrzeć z dworca do domu, ale to już zaledwie godzinka kręcenia, więc żaden problem :)
Janek robi fotę a'la dziubek na NK :) © Niewe

No :)
Kategoria PKP, RJnO, Zawody


Dane wyjazdu:
123.57 km 58.00 km teren
06:33 h 18.87 km/h:
Maks. pr.:41.40 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:591 m
Kalorie: 4065 kcal

Mazowia Mrozy i mały rozjazd :)

Niedziela, 4 marca 2012 · dodano: 05.03.2012 | Komentarze 5

Ze względów różnych kojarzy mi się dobrze :) Ta Mazowia i te Mrozy. W końcu to tu w zeszłym roku o mało nie wygrałem zupełnie niepotrzebnego mi roweru :P

W tym roku pogoda nastroiła mnie na dłuższą jazdę. Od dawna już nie spędziłem całego dnia na rowerze i najwyższa na to pora. Umawiam się zatem z Gorem, że podejmie mnie swoim kombi bez cupholderów o 8:09 w Saint Babice, ubieram się w obcisłe i wycałowany na drogę jak tylko się da wycałować człowieka w kominiarce przez owoc żywota mojego – Hannę, ruszam na spotkanie zajebistego dnia :)
Słońce jak w Saint Tropez, pusty, suchy asfalt, wiatr w plecy i perspektywa 10 godzin na rowerze. Czego więcej chcieć?
No wiadomo. Browarku.
Ale jako rzekłem, resztę drogi planowałem pokonać w aucie Gora, więc i na to znalazła się chwila.
Dojeżdżamy na miejsce, zajmujemy parking na błotnistym polu, wysiadamy i pierwszy szok.
Kurde, mówiąc językiem ulicy: PIŻDZI.
U mnie na wiosce tak nie piździło.
Ubieramy co kto ma i jedziemy na mały obczaing. Początek trasy to asfalt, ale zaraz po wjeździe do lasu widać, że lekko dzisiaj nie będzie. Błoto, zamarznięte błoto, kopny śnieg, lód, woda. To wszystko spotykamy na raptem pierwszych pięciu kilometrach. Potem się okaże, że to trasa dystansu HOBBY, ale fakt jest faktem. Warunki w lesie są „urozmaicone”.
W sumie Lubię To :)

Goro spotyka swojego ziomka z fabryki, potem nadziewamy się (bez skojarzeń) na Obcego, a w sektorze stoi (znowu bez skojarzeń proszę) już Radek. Po drodze jednak mała wpadka. Idąca z przeciwka dupencja przyciąga uwagę Gora. Ma mini, kozaczki i czarne rajtuzy. Oczywiste jest, że każdy normalny, zdrowy heteroseksualny lub biseksualny mężczyzna się obejrzy, obejrzał się i Goro. Pech chciał, że akurat jak się obejrzał to natrafił przednim kołem krawężnik.
Matko jedyna, jak przyciąganie ziemskie jest bezwzględne.
Jak on pizdnął o glebę!
Myślałem, że już po zawodach na dzisiaj i resztę dnia spędzimy w pobliskim szpitalu, ale nie. Ale nie :)
Ładnie się pozbierał i poszliśmy zając miejsca w sektorach. Każdy w swoim.
Spuszczam jeszcze (za przeproszeniem) trochę powietrza z kół i można startować.

Początek, jak napisałem już wcześniej to kilka kaemów po asfalcie. Niestety startuję z sektora piątego połączonego z szóstym i siódmym. Tempo nie jest za wysokie, sporo ludzi, którzy kiedyś musieli pływać w konwojach po oceanach (czyli zygzakują w obawie przed atakiem torpedowym), więc z troski o swoje szlachetne zdrowie nie napieram i nie wyprzedzam za bardzo. Będzie jeszcze na to czas.

Po wjeździe do lasu sytuacja się klaruje. Dla wielu osób lód jest totalnym zaskoczeniem i walą na glebę jak Obcy gruchę, że się tak poetycko zaparaleluję :)
Nie wiem czemu ja się tak do tego Marcina przypiąłem. Może dlatego, że po raz kolejny nie wziął udziału w naszej integracji i się zmył jak Puchaty w Faścikowie?
Tak, chyba właśnie dlatego :)

W każdym razie charakter trasy daje mi nadzieję, że Goro nie dołoży mi tak dużo jak zwykle. Jest cholernie nierówno, sporo wąskich, korzenistych singli, grząskie błoto itp. Wiem, że on tego nie lubi. Do Radka nawet nie próbuję równać, bo ten oszust od dwóch tygodni wdrożył dietę niskoalkoholową i katuje trenażer. To nie moja liga :)

Kręgosłup mi dokucza, ale nie tak tragicznie jak w Karczewie i ogólnie jest fajnie. Trasa pagórkowata, ciekawa widokowo i o dystansie takim jak zapowiadano, co nie jest oczywiste u Zamany. Jest po prostu fajnie. Kusi mnie żeby strzelić parę fotek, ale czuję na plecach lepki oddech Marcina i wiem, że mogą nas dzielić zaledwie sekundy, więc nie odpuszczam.
I słusznie się okazało na koniec, bo wsadziłem mu (za przeproszeniem znowu) zaledwie niecałą minutę. Cholerny trenażerowiec. Goro też był niecałą minutę przede mną, Radek był przed nami jakieś sześć do ośmiu godzin – cholerny oszust.
Na mecie czekała też we własnej zrytej osobie Che.
Chyba na mnie czekała :)
Klikam, że Lubię To :)
Mam dwie poszlaki, które by na to wskazywały. Obie były zimne, w butelkach, niepasteryzowane i wymagały otwieracza, który w swoim zestawie rowerowym akurat przypadkiem mam.
Extra.

Poznaję też quarteza, które przywiodła tu ohydna, kapitalistyczna żądza zysku i ubrany niemalże po cywilnemu zabezpiecza końcowy odcinek trasy, a właściwie nawet metę.
Byłbym nie poznał, jakoś na blogu inaczej wyglądasz :)

Ale do rzeczy. Robimy po piwku i udajemy się na grochówę. Szybka integracja, chłopaki pakują się do aut, a my z Che ruszamy na rowerkach w stronę Otwocka. Chyba przesadziłem przy wyznaczaniu trasy w unikaniu głównych dróg, bo trochę grzęźniemy w błocie, trochę prowadzimy po kolejowym nasypie i trochę kluczymy między wiejskimi gospodarstwami.

Choć droga moja prosta, to drogi swej nie zmieniam. Czy jakoś tak :) © Niewe


Ale to jest właśnie fajne, to lubię i chyba to lubi Che :)
Ostatecznie do Otwocka docieramy naprawdę wycieńczeni późnym popołudniem. Po drodze jeszcze szybkie zakupy w lokalnym sklepiku, do którego jakaś jebnięta dziunia przyszła z białą tchórzofretką na srebrnej smyczy.. wrrrrrr :/
Biedne zwierze było przerażone otwartą przestrzenią, ale ta pizda czuła się chyba modnie w takim towarzystwie :/ Straszne to było.

Wbijamy się do pociągu (kupowanie biletu w SKMce to temat na pracę magisterską pod tytułem „Pociąg pułapka, czyli jak władować passendżera na minę”) i już za chwilę mkniemy w stronę naszej pięknej stolicy (byłbym nie poznał, gdyby nie napisy) racząc się dwoma zimnymi, niepasteryzowanymi, zimnymi przyjaciółmi, których coś czuję wypijemy już niedługo jeszcze większe morze w Latchorzewie, który przeca musimy pokazać ludziom, co to się do stolicy właśnie sprowadzają ;)
A z dworca Warszawa Zachodnia (bo zwykłe Warszawa, to określenie niejednoznaczne, prosimy o uszczegółowienie stacji) do mnie to już tylko 25 kilo, które robimy w zapadających ciemnościach, z pustymi brzuchami i zmarznięci.
Taki fajny to właśnie był dzień :)
Kategoria Na luzie, PKP, Zawody


Dane wyjazdu:
138.00 km 85.00 km teren
06:34 h 21.02 km/h:
Maks. pr.:39.80 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:288 m
Kalorie: 4407 kcal

MTBO Łucznica

Sobota, 8 października 2011 · dodano: 27.10.2011 | Komentarze 18

Imprezy z cyklu MTBO chyba na stałe wejdą już do naszego harmonogramu imprez typu MUST BE. Na wiosnę było genialnie i w tym razem takoż. Świetna organizacja, kameralna atmosfera, blisko od Warszawy, w dodatku zawsze tydzień przed Harpaganem. To musi się podobać. Przynajmniej mi.
Ale do rzeczy..
Świadomi naszych ludzkich słabości postanawiamy na miejsce pojechać pociągiem. Ja z Radkiem z Pruszkowa, Goro dołączy na Zachodnim. Proste?
Tylko z pozoru.
Obliczyłem sobie, że aby zdążyć na pociąg w Pruszkowie muszę wyjechać o szóstej. Punktualnie 5:59 stałem gotowy do wyjścia w drzwiach domu, gdy przypomniałem sobie, że Radek, człowiek świadomy swoich ludzkich słabości nawet chyba bardziej niż ja poprosił mnie abym rano do niego zadzwonił, bo „może być różnie”
No i było.
Odebrał „już” za szóstym razem i coś wybełkotał, a w tle naparzał budzik. Chwilę nam się zeszło zanim Radek pojął po co dzwonię zaledwie trzy godziny po tym jak wrócił do domu i się położył, ale się udało. Obiecał, że będzie, a ja wyruszyłem we wieś, we ciemność, we mróz, we wilki jakieś…
I albo źle to sobie wszystko obliczyłem, albo za długo budziłem Radka, albo za wolno jechałem, albo tak zwana superpozycja czyli wszystkie te czynniki łącznie nakładające się na siebie sprawiły, że w okolicy trasy na Poznań zdałem sobie nagle sprawę, że nie mam szans zdążyć na pociąg. Że nie mam żadnych.
Czyli trzeba improwizować.

Zatem jadę szybko, czujny jak ważka,
Patrząc na wszystko spod kasku daszka…
;)

I dopiero w Płochocinie znalazłem to czego szukałem, czyli stojący na poboczu trollejbus jakich pełno w okolicy w związku z budową autostrady i zmierzający do niego pewnym krokiem kierowca. Jak podjechałem to akurat odpalał. Zaskrobałem żałośnie w szybkę, zrobiłem smutnego misia i po już po chwili, pomimo początkowych oporów siedziałem w ciepłej kabinie z pięcioma trollami, a rower leżał na pace.

Ognia Pane Kerowco! Ognia!

Wysadzili mnie na przedmieściach Pruszkowa i do stacji musiałem dotrzeć już sprintem. Jeszcze tylko cholerna kładka z tysiącem schodków i już jestem na peronie, całe dwie minuty przed odjazdem pociągu. Radek też już był, ale nie wyglądał dobrze. W międzyczasie dostałem SMSa od Gora. Zaspał i pojedzie samochodem.
Mówiłem, że to nie proste, tak się wziąć i umówić?
Na Zachodnim dosiada się za to cała masa rowerzystów w tym Nowaki i Bogdan z Gerappa. Lubię jak oni są :) W takim towarzystwie podróż mija błyskawicznie.
Czyli można się bawić bez alkoholu. Nie wiem po co, ale można. Co jakiś czas padają tylko pytania o Che. Czy jedzie i czemu nie? A skąd ja mam to wiedzieć. To, że czasem jej się zdarza zanocować u mnie na podjeździe to nie znaczy, że od razu wiem „czy jedzie i dlaczego nie”. I czy jedzie.
Do Pilawy dojeżdżamy jak to w zazwyczaj w Kolejach Mazowieckich: na czas, na miejsce, na pewno.
Banda rowerzystów wysypująca się z pociągu w małym sennym miasteczku budzi grozę wśród mieszkańców. Pierwsze kroki (koła?) kierujemy oczywiście od razu do sklepu. Trzeba zrobić zapasy na ognisko po rajdzie. Kupujemy z Radkiem browarki, a Gerappy uderzają w słodkie
Krupnik, czy miodówka. To są prawdziwe dylematy rowerzysty. © Niewe

Przy czym namiętnie dyskutują o tym co lepsze i dlaczego.
Żeby rozstrzygnąć jednoznacznie ten spór trzeba było zaangażować znanego kipera Radka.
Znany kiper Radek w akcji pt. hej nał, hej nał!! :) © Niewe

Werdykt został wydany natychmiast.
Dobre, kupię nam też” :)
I kupił.
I pojechaliśmy na miejsce startu gdzie spożyliśmy śniadanko.

START
Po śniadaniu ustawiamy sią na starcie i czekamy na rozdanie map © Niewe

Na miejscu prawie same znajome twarze plus kilka nieznajomych. Jest też Theli :)
Następuje sprawne rozdanie map i ruszamy gremialnie w teren.

PK4 – ambona
Pierwszy punkt jak zwykle zdobywamy w tłumie, a dodatku był tak banalny nawigacyjnie i tak blisko od bazy, że nie ma się tu co za bardzo rozpisywać. Jedyną ciekawostką jest to, że orgi postanowiły wyrównać trochę szanse i dać fory słabszym. Punkty mają różną wagę, przy czym generalnie te najbliżej bazy są wycenione najwyżej. Fajny pomysł moim zdaniem. To w pełni amatorska impreza i najważniejsza jest atmosfera oraz dobra zabawa.

PK 2 – brzoza, E brzeg stawu.
Pierwsze koty za płoty. Na dojeździe do tego punktu wyszedł na jaw ciekawy fakt. Mapa pewnie kiedyś była aktualna, ale było to bardzo dawno temu. Z drogi, którą planowaliśmy dostać się do punktu został jedynie dwudziestometrowy wjazd do lasu. Dalej droga nie istnieje. Trzeba szukać innego dojazdu i tu straciliśmy naprawdę dużo czasu. O ile pamiętam towarzyszył nam też w tych poszukiwaniach Theli. Krążyliśmy rozmaitymi przecinkami, których układ nie był za bardzo zgodny z mapą, a nawet udało nam się dotrzeć do bramy jednostki wojskowej, której również tam być nie powinno. Ostatecznie kierując się głównie kompasem, instynktem i nie wiem czym jeszcze docieramy w pobliże, a wyjeżdżający z punktu inni zawodnicy wskazują nam drogę.
Theli dziurkuje swoją kartę startową © Niewe


PK1 – przejazd
Punkt na przejedzie kolejowym Na wschód od nas są tory. Błędnie zakładamy, że wzdłuż torów zawsze biegnie jakaś ścieżka i jedziemy „na kompas” Ścieżki nie ma, a od nasypu kolejowego dzieli nas głębokie bajoro. Ponieważ to dopiero początek zimnego dnia nie bardzo mamy ochotę się moczyć. Budujemy więc, prowizoryczną przeprawę z powalonych konarów, którą Radek nieco na wyrost nazywa „mostem”
Most belkowy, dwustronnie podparty, konstrukcji drewnianej ;) © Niewe

Wobec braku drogi czy też nawet ścieżki jedziemy po torach nerwowo oglądając się za siebie, w związku z medialnymi doniesieniami o zakupie bardzo szybkiego taboru przez PKP.
Jeszcze chwila błądzenia i przedzierania się przez chaszcze, bo torów okazało się więcej niż nam się wydawało, a my byliśmy przy niewłaściwych i mamy punkt. Zostało tylko dwanaście.

PK5 - pomnik przyrody
Według pierwotnego planu mieliśmy teraz jechać na PK10. Tak to miałem wyrysowane na mapie. Radej jednak słusznie zauważa, że ta piątka wracając będzie nijak po drodze i że lepiej „zajechać” do niej teraz. Mam wątpliwości czy to optymalne rozwiązanie, ale daję się przekonać. Jeden z nielicznych punktów prawie całość drogi pokonaliśmy asfaltem.

PK 9 – paśnik
Zaliczenie tego punktu było logicznym następstwem zmiany planu i zaliczenia najpierw piątki.

PK10 – ambona
Wartą dwa punkty przeliczeniowe ambonę w pk10 zdobywamy bez problemów. Ostatnie chwile na asfalcie.

PK11 – mostek betonowy
Ten punkt to prawdziwy hardcore. Siłą rzeczy wybraliśmy opcję zaatakowania go od wschodu przez bagna. Prowadząca do niego droga to wąska, straszliwie grząska ścieżka, a wokół żadnych punktów orientacyjnych. Ciągnąc rowery jakieś 8km/h szybko zatraciliśmy poczucie odległości i zaczęliśmy mieć obawy, że punkt już minęliśmy i trzeba będzie znowu ciągnąc rowery powrotem po tej fatalnej ścieżce. Na szczęście psim swędem dostrzegamy resztki jakiejś betonowej konstrukcji w krzakach po prawej i zaliczmy punkt. Na szczęście nasz plan zakłada dalszą jazdę na zachód i nie musimy wracać przez bagna i tysiące rzepów, którymi zresztą jesteśmy widowiskowo oblepieni.
Teoretycznie to jest właśnie betonowy mostek © Niewe


PK 12 – piwnica
Jedyna trudność w tym punkcie polegała, na tym, że nie słuchaliśmy uważnie co mówią orgi na odprawie, bo w tym czasie żłopaliśmy browar. A mówili, że kasownik nie wisi w piwnicy tylko na drzewach w pobliżu. Chwilę czasu straciliśmy na przeszukanie podziemi, ale dobra dusza z aparatem nas sprowadziła na ziemię.

PK13 – przystań „rondo”
Kolejny punkt na którym tracimy sporo czasu. Dojazd w pobliże był banalny, niestety nad samą rzeką układ dróg nie do końca zgadzał się z mapą i ostatecznie przestrzeliliśmy o jakiś kilometr na północ. Przez chwilę nie mogliśmy się zorientować w którym miejscu nabrzeża jesteśmy, ale wtedy ujawnił się mój nawigacyjny geniusz i odkryłem, że cieniutkie linie na tle rzeki to w rzeczywistości główki i „wygrodzenia” rzeki, na których się właśnie znajdujemy. Potem poszło już jak „z płatka”.
Theli i Radek próbują coś dojrzeć na brzegu © Niewe


PK14 – maszt radiowy
Robi mi się przydługi ten wpis, więc daruję sobie szczegółowy opis jak tu dotarliśmy :)
Ważne jest tylko to, ze tu podejmujemy ostateczną i brawurową decyzję, o tym że „robimy komplet”

PK15 – przy obgryzionym drzewie
To z tego punktu chcieliśmy początkowo zorganizować z obawy, że nie starczy czasu. Dobrze, że się rozmyśliliśmy, bo:
- czasu starczyło,
- ładnie tu :)
Ktoś chyba nie dokończył roboty i udał się na fajrant :) © Niewe


PK 7- skrzyżowanie przecinek
Wjeżdżamy w najbardziej piaszczystą część rajdu. Las rożnie tu na wydmach, które pokonujemy w poprzek walcząc z kołami zapadającymi się w piachu. Na jednej z takich wydm wkręca mi się jakiś badyl, słyszę trzask i tracę linkę tylnej przerzutki. Super. Zostało mi z tyłu najwyższe przełożenie i cały dostępny zakres regulacji to blat i środek. Na asfalcie to jeszcze ujdzie, ale na piaszczystych wydmach to porażka. Chłopaki kręcą młynki, a ja napieram na stojąco aż pieką mnie uda. Miejscami muszę niestety prowadzić.

PK 8 - ambona; PK 6 – paśnik
Dwa punkty jeden za drugim w tym samym piaszczystym lesie. Nawigacyjnie dosyć proste, ale moje uda krzyczą głośno „dooosyć” Pieką mnie jak cholera i marzę już o wydostaniu się z tego boru.

PK 3 – skrzyżowanie przecinek
To nasz ostatni punkt w drodze do mety. Dostać się do niego było całkiem łatwo, ale trudniej wydostać.

META
Z ostatniego punktu jedziemy na północ. Chcemy trzymać się głównej drogi leśnej i przez miejscowość o wdzięcznej nazwie KRYSTYNA wrócić do asfaltów. Niestety Krystyna się broni – droga znika w polu. Modyfikujemy trasę i wracamy do niebieskiego szlaku, który z grubsza idzie w kierunku Łucznicy. Ja optuję za tym żeby trzymać się go do końca, Radek upiera się na „skrócie”. Ponieważ mnie przegłosowali odbijamy i za chwilę brodzimy po kostki na szagę przez las w kierunku wysokiej wydmy. Jeszcze tylko ostatni ogromny wysiłek, żeby wciągnąć rowery na jej grzbiet i po chwili odnajdujemy piękną, nowiutką lasostradę, której nie ma na mapach, ale która ewidentnie jest nam po drodze. Metę osiągamy z kompletem punktów piętnaście minut przed limitem czasu. Goro i Radek zajmują miejsce siódme, a ja ósme (bo dojechałem jakieś dwie sekundy po nich na moich kosmicznych przełożeniach.
Fajnie było :)

Integracyjne ognicho na mecie © Niewe

Nagrody na tym rajdzie są konkretne. I nie mam na myśli pucharów :) © Niewe

Piotrek z Gerappa prezentuje swoje świecące czułki z funkcją cofania. Nadchodzi zmierzch i pora się zbierać. © Niewe

Jest fajnie, bo przez zaspanie Gora, mamy transport do domu i możemy dać z siebie Radkiem, jeśli nawet nie wszystko to przynajmniej dużo.
Co też czynimy. Sorry Goro ;)
Kategoria PKP, RJnO


Dane wyjazdu:
65.62 km 10.00 km teren
02:47 h 23.58 km/h:
Maks. pr.:38.50 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: 23 m
Kalorie: 2302 kcal

Rzeki przepłynąłem..

Piątek, 27 maja 2011 · dodano: 27.05.2011 | Komentarze 12

..góry pokonałem,
trochę se wypiłem,
całkiem mało spałem.

Ale do pracy dotarłem. Na czas, na miejsce, na pewno.
Jestem to winny ojczyźnie.
I to mimo wiatru. Wmordewiatru of kors.

Po pracy tradycyjna już piątkowa ustawka z Gorem. Znowu się będziemy rejestrować, za przeproszeniem, ale tym razem w Pruszkowie. Najpierw jednak kurs na Muranów, a potem w Jerozolimskie. Miasto wyludnione, zamknięte całe kwartały, bo jakiś mulat się snuje po mieście bez celu ;) Fajne takie puste miasto.
Po drodze widzimy masowiczów przygotowujących się do startu. Trochę nawet żałuję, ze nie możemy się podłączyć.
Masa dla kontrapasa © Niewe


Enyłej...

Do Pruszkowa ruszyliśmy początkowo wzdłuż torów WKD tak jak kiedyś do Łodzi jednak czując iż time is nagling, na trzeciej albo drugiej stacji wsiadamy do pociągu. Musimy jeszcze dzisiaj zdążyć się zarejestrować, zintegrować z Radkiem i przygotować rowery. Szkoda czasu na rower ;)
Po drodze Goro wchodzi w mały konflikt z maszynistą. Dobrze, że nie kazał mu zawieźć nas na lotnisko :)
Na miejscu rejestracja i integracja nad stawem z Radkiem.
Od lewej: Ja, palma, fontanna, Radek © Niewe


Zintegrowani jak należy jedziemy z Gorem do mnie. A u mnie jak to u mnie. Trole wyczuwają browar i się schodzą. Wpadł mój brat i wpadł rooter Z pięciu na początek zrobiła się skrzynka, ale rowery przygotowane jak nigdy :)
Jutro będzie pięknie. Jedna z moich najmojszych imprez będzie jutro :)
Kategoria Użytkowo, PKP


Dane wyjazdu:
71.20 km 35.00 km teren
03:20 h 21.36 km/h:
Maks. pr.:49.20 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal

Się pojechało, to wypada i wrócić

Niedziela, 1 maja 2011 · dodano: 01.05.2011 | Komentarze 3

W zasadzie tytuł powinien brzmieć "Śniadanie mistrzów", bo śniadanie było rzeczywiście mistrzowskie. Głód węglowodanów po wczorajszej wycieczce i integracji był spory. Na tyle spory, że na śniadanie były trzy kiełbasy z ogniska, trzy jajka na twardo, pasztet, sałatka, cztery Perły i szampan :)
Potem drzemka i beatyfikacja czy cuś w telewizorze. Telewizor był super bo 4D. Cztery, bo nie dość, że trójwymiarowy (trzeba było przymykać jedno oko żeby obraz łapał ostrość) to jeszcze śmierdział na kilometr :) Beatyfikacja też była super. Nie przypuszczałem, że sztywny spektakl z udziałem bandy dewiantów w fikaśnych strojach może być tak zabawny, ale w tym towarzystwie okazało się to możliwe.
Niemniej...
Jak już się zregenerowaliśmy i przeczekaliśmy deszcze niespokojne, wyskoczyliśmy pośmigać po wąwozach.
Jeden z wąwozów w Kluczborku © Niewe


Jeden był tak czadowy, że go zrobiliśmy dwa razy. Na więcej nie starczyło czasu.
Dalej w planach był obiadek w knajpie.
Swoją drogą stanowiliśmy niezły zestaw. Dwoje ludzi z ogromnym psem, dwoje z malutkim dzieckiem i dwóch brudasów z brudnymi rowerami. I co? I tylko rowerów nie chcieli wpuścić na salę. Pies znalazł sobie miejsce pod stołem, dziecko na ręku u matki, a rowery musieliśmy ukrywać za budynkiem.
Nafutrowani jak należy ruszamy do Puław w kierunku żelaznej drogi, którą udam się na zasłużony odpoczynek do domu.
Lubię podróżować koleją. Świat jakoś inaczej wygląda z perspektywy pociągu i zawsze poznam kogoś fajnego. Tym razem była to interesująca para, gdzie on śmigał góralem, a ona holendrem i jak oboje zgodnie przyznali wyprzedza go na zjazdach :) oraz totalny świr, który wracał akurat z jakiegoś zlotu takich samych świrów co sami produkują rowery. Gościu ma łącznie w domu 22!! różne rowery w tym także i takie, które po opuszczeniu specjalnej wajchy ocierają ramą lub pedałami o asfalt i krzesają iskry. Czad :)

Mniej czadowa była niespodzianka jaka mnie czekała po wyjściu z dworca w Warszawie. Kurde 3 stopnie, dobrze, że na plusie.
Zmarznięty i przysypiający napieram asfaltem do domu. Odpuszczam już sobie Kampinos na dzisiaj :)
Kategoria Na luzie, PKP


Dane wyjazdu:
139.00 km 50.00 km teren
06:53 h 20.19 km/h:
Maks. pr.:43.90 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal

MTBO Otwock

Sobota, 9 kwietnia 2011 · dodano: 10.04.2011 | Komentarze 16

Czas na małą rozgrzewkę przed Harpaganem. Pierwszy w tym sezonie rajd na orientację zaliczymy pod Otwockiem.
Dzień zaczynam od szybkiego sprintu do Pruszkowa na dworzec, gdzie jestem umówiony z Radkiem. Poznałem go całkiem niedawno, na zimowej Mazowii, ale biorąc pod uwagę, że jego pierwsze pytanie po spotkaniu na dworcu brzmiało "żołądkowa kupujemy już teraz czy znajdziemy coś po rajdzie?" jestem przekonany, że dobrze trafiłem :)
Ładujemy się do pociągu i opuszczamy nasz krąg kulturowo cywilizacyjny jadąc
na wschód, do Warszawy ;) Na Zachodnim dosiada się Janek, ale bez Gora, który
chyba zaspał. Chwilę potem dzwoni, że nie zdążył też na drugi pociąg, a jeszcze parę minut później wysyła SMSa że jednak zdążył :) Nie do końca kumam, jak można na pociąg najpierw nie zdążyć, a potem jednak zdążyć, ale najważniejsze, że jedzie :)

START
Logujemy się w Centrum Kultury w Młądzu k. Otwocka i od razu robi się jakby kulturalniej :) Na miejscu spotykamy Nowaków z Gerappa, widzę też, że przyjechała czołówka. Brudło, Buciak, Wojciechowski czyli pudło zapełnione.
Dopełniamy formalności, montujemy numery i chwilę potem dojeżdża Goro. A więc jesteśmy w komplecie i można zaczynać.
Rozdanie map, narada, blat i ogień.

PK10 - SOSNA, NE BRZEG JEZIORA
Z jakiegoś powodu wybraliśmy debilny wariant jazdy najpierw na południe. W ten sposób całość drogi z wiatrem pokonamy lasami, a na otwartych przestrzeniach będziemy jechać pod wiatr :) Bardzo sprytnie.
Punkt jest kawałek od drogi w sosnowym lesie. Znalezienie sosny w sosnowym
lesie to oczywiście banał, więc chwile potem mamy zaliczenie :)
Pierwsze PK za płoty. © Niewe


PK11 - SOSNA MOCNO POGIĘTA
Tu już jest trochę łatwiej. Wprawdzie nadal wątkiem przewodnim jest sosna w
sosnowym lesie, ale tak charakterystyczna, że bez trudu ją znajdujemy. Chwilę
wcześniej miga nam Adam Wojciechowski, a więc jest nieźle.
Znowu sosna, ale tym razem jakby łatwiej © Niewe


PK15 - SOSNA "POMALOWANA" PRZEZ DZIKI
Znowu sosna w sosnowym lesie :) Zajeżdżamy w pobliże i rozbiegamy się po lesie. Po okolicy biega też Adam Wojciechowski, a więc cały czas jesteśmy w czołówce. W końcu z daleka słyszę radosne krzyki Radka. Mamy go :) Tego punkta znaczy się.

PK14 - SZCZYT WZGÓRZA
Miła odmiana od sosen w sosnowym lesie. Idzie nam zadziwiająco dobrze. Trzeba przyznać, że nasz nowy teamowy kolega Radek wie o co chodzi i nie trzyma mapy do góry nogami. Widać, że w życiu widział coś więcej niż tylko globus Białegostoku ;) Gdzieś po drodze do tego punktu Janek zaczyna słabnąć i zostawać w tyle. Ostatecznie bez skrupułów zostawiamy go samego w lesie. Zajmą się nim sarenki :)

PK13 - ŚWIERCZEK, SZCZYT WYDMY
świerczków jeszcze nie było. Na razie cały czas jedziemy lasami. Pogoda jest kosmiczna. Pełen cykl to słońce-deszcz-słońce-grad-słońce więcej deszczu-słońce :) Punkt znajdujemy jakbyśmy stąd byli, Adama nie widać.

PK12 - WIERZBA, UJŚCIE STRUGI DO ŚWIDRA
Z pk13 jedziemy na północ w kierunku niebieskiego szlaku. Niestety droga znika w bagnie i jest zabawnie. Napieram lasem po łydki w błocie, po lewej słyszę jak chlupocze Radek, z tyłu słyszę jak Goro się pieni, że ma mokro w butach :)
Przeprawa przez strumyk © Niewe

Docieramy do lini kolejowej i wbijamy się na wiadukt. Poszukiwana wierzba jest na dole i trzeba zbiegać bez rowerów. Znikąd pojawiają się orgi, robią nam fotki i śmieją z obranego przez nas wariantu trasy. Ale ten się śmieje, póty mu się ucho nie urwie, czy jakoś tak. Na punkcie dochodzi nas znowu Adam. Pogubił się na wydmie i teraz nas dogonił. Czyli cały czas oscylujemy wokół czołówki, bo jak dla mnie to on jest pewniak.

PK8 - SZCZYT WZGÓRZA
Wyjeżdżamy z lasów na otwartą przestrzeń i zaczyna być zabawnie. Na razie wieje z boku, ale tak mocno, że jedziemy jakbyśmy się składali w ostry zakręt. W takiej wichurze chyba jeszcze nie jeździłem. Punkt znajdujemy w zasadzie bez problemu, ale ma jakieś dziwne oznaczenie i obok leży lampion. W tym rajdzie PK były bez lampionów, więc to trochę dziwne, ale kasujemy i spadamy dalej. Na mecie okazuje się, że to był punkt z jakiejś innej imprezy na orientację, ale ponieważ leżał tuż obok właściwego, połowa zawodników go odbiła, a w regulaminie nie było ostrzeżenia o punktach stowarzyszonych orgi wszystkim to zaliczają. W międzyczasie odjeżdża nam Adam. Szybki jest skurczybyk.

PK9 - CYPEL PONIŻEJ RUIN MŁYNA
Odbijamy na wschód i się zaczyna. Przez minimum dwie godziny jazdy mamy taki wmordewiatr, że nie przekraczamy ~17km/h a jak się otworzy gębę to gwiżdże w odbytach. Z przeciwka, prawie bez pedałowania z prędkościami rzędu 40km/h fruną z wiatrem inni zawodnicy. Pozazdrościć. Na cyplu robimy szybki popas.

PK6 - SZCZYT WZGÓRZA
Cały czas pod wiatr. Zaczynam odczuwać zmęczenie i łapię pierwsze kryzysy. Chowam się za Gorem i Radkiem i jadę na sępa. W lesie mamy odmienne zdania z Radkiem co do wyboru właściwej drogi, ale znajdujemy kompromis :) Punkt zaliczony.

PK5 - SKRZYŻOWANIE ROWÓW
Miło obleśnego opisu punktu okolica jest urokliwa. Chyba jednak za wcześnie skręciliśmy, bo mimo tego, że pełno tu rowów nie możemy znaleźć kasownika. Zostawiamy rowery pod opieką Gora, biorę jego kartę i biegniemy z Radkiem tyralierą (jeśli we dwóch można zmajstrować tyralierę) przez łąki przekraczając kolejne rowy. W oddali, na północy widzimy innych zawodników (w tym także i Adama) jak przeczesują mokradła. W sumie przebiegamy pewnie coś ok. kilometra, ale punkt znaleziony. Wracamy do rowerów i robimy naradę. Już wiemy, że nie zaliczymy całości. Zostało dwie i pól godziny do limitu czasu i trzeba modyfikować trasę. Przykładamy linijkę do mapy, trochę się kłócimy, ostatecznie rezygnujmy z PK 4, 1 i 2. Szkoda :/ Żeby nie ten wiatr, możnaby ogarnąć całość.

PK3 - DĄB NA SKRAJU LASU
Znowu długi przelot na zachód czyli pod wiatr. Zaczynam odczuwać silne męczenie. Chwilami odpadam z naszego małego peletonu, ale siła woli nadganiam i napieramy razem. W pobliże punktu podjeżdżamy według mnie troszkę naokoło, ale jesteśmy, to najważniejsze. Na miejscu jest Adam Wojciechowki!, który nam mówi, że ktoś zajumał kasownik i trzeba zbierać konfetti. No to ładujemy i wracamy do szosy już właściwą drogą.

PK7 - MOSTEK NA MIENI
Ten punkt jest w zasadzie po drodze do mety. Jest krucho z czasem, ale grzech
go nie zaliczyć. Uderzamy na południe, w Wiązownej odbijamy nad rzekę i po paru kilometrach zasięgamy języka u miejscowych dresików. Wjeżdżamy między domy i jest :) Mostek to nic innego jak powalone drzewo z prowizoryczną barierką z gałęzi. Słabo się po tym chodzi w SPD-ach. No ale punkt zaliczony.

META
Mamy 12 punktów i grzejemy do mety. Po wyjechaniu z doliny Mieni szybki przelot asfaltem, tym razem z wiatrem i jesteśmy na mecie. Wjeżdżamy razem, ale orgi chyba się boją, że zahaczamy o pudło, bo przyznają nam różne miejsca w kolejności od lewej do prawej. Radek jest szósty, ja siódmy, Goro ósmy :)
Łał :)
Na mecie wypas! Ciepła sala, herbatka, żur jak z Sheratona, ciasta i ciastka. Zamana nie mógłby tu nawet zamiatać podłogi. Wymieniamy wrażenia z Nowakami, którzy zaliczyli zaledwie 9 punktów (yeah!!!!) i sami ze sobą. Poznajemy też
rodzinę DMK77 czyli DJK71 i Kosmę :)
Lecimy na chwilę z Radkiem do sklepu i wracamy gotowi na dekorację zwycięzców.
Żoładkowa w plastiku © Niewe

Jak zwykle robimy mała bardachę, ale trudno. Podoba nam się nasz wynik i dajemy temu wyraz

PODSUMOWANIE
Brawa dla organizatorów. Za 1/3 tego co zazwyczaj kosztują takie rajdy zorganizowali imprezę niepowtarzalną, perfekcyjną i na wypasie. Kameralny charakter, pięknie położone punkty (trochę jak na Bike Oriencie, co mi akurat bardzo pasuje), zajebista atmosfera. Tu na pewno wrócimy w przyszłym roku.


POSUMOWANIE 2
Z bazy rajdy wyjeżdżamy "weseli" Chyba mało nam ścigania, bo do stacji PKP "dzieje się" :) W oczekiwaniu na pociąg robimy jeszcze po piwku i wsiadamy do wagonu. Namawiam chłopaków, żeby jechali ze mną do Pruszkowa, a potem do mnie :) ale Radek stwierdza, że skoro do mnie pizzy nie dowożą to jedziemy do niego. A więc postanowione :) Do Pruszkowa nie dojeżdżamy, bo nie wszyscy potrafią utrzymać trzy piwka i trzeba wysiąść w Piastowie :) Robimy zakupy i zaczynamy właściwy wieczór :)
Kategoria PKP, RJnO


stat4u