Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi Niewe z miasteczka Wiktorów. Mam przejechane 21566.55 kilometrów w tym 10127.52 w terenie. Jeżdżę z prędkością średnią 19.54 km/h i się wcale nie chwalę.
Więcej o mnie.

baton rowerowy bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy Niewe.bikestats.pl
Wpisy archiwalne w miesiącu

Marzec, 2012

Dystans całkowity:206.71 km (w terenie 110.00 km; 53.21%)
Czas w ruchu:10:51
Średnia prędkość:19.05 km/h
Maksymalna prędkość:41.40 km/h
Suma podjazdów:835 m
Suma kalorii:6644 kcal
Liczba aktywności:3
Średnio na aktywność:68.90 km i 3h 37m
Więcej statystyk
Dane wyjazdu:
57.14 km 28.00 km teren
02:46 h 20.65 km/h:
Maks. pr.:41.30 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:129 m
Kalorie: 1844 kcal

Zszyto mnie (ale nie zaszyto).

Czwartek, 8 marca 2012 · dodano: 12.03.2012 | Komentarze 21

Jak się dzień kiepsko zaczął, tak się jeszcze gorzej skończył.
To tak syntetycznie.

A teraz bardziej analitycznie.
Umówiłem się na popołudniowe kręconko po Kampinosie z Radkiem. Pierwszy problem pojawił się już zanim ruszyliśmy podczas mycia roweru, gdy okazało się, że przednia przerzutka przestała działać nie od błota jak przypuszczałem, ale w wyniku awarii. Konkretnie pękł pancerz i postrzępiła się linka.
Czasu na naprawę nie mamy, więc biorę mieszczucha, a skoro mieszczuch to trzeba jechać do miasta, nie? :)
Polecieliśmy sobie zatem przez puszczę ścieżkami, które objawił mi Janek, a które bardzo lubię, bo po pierwsze dużo singli, a po drugie prawie cały czas lasem do samej Warszawy. Po drodze objawiła się mała ułomność mojego mieszczucha. W zasadzie brak hamulców. Na ostrym zwrocie Radek skręcił, a ja glebnąłem prosto w las.

Ale nie… to jeszcze nie ta gleba.

Wyjeżdżamy na Wrzecionie, posilamy się u Chińczyków gapiąc się polską kelnerkę :P i jedziemy po tulipany. W końcu to Dzień Kobiet. Cza go zaakcentować jakimś zielskiem.
Jeden tulipan dla Che, drugi dla Dżulii, którą jeszcze dzisiaj zamierza wziąć w WuKaDce Radek.
Znaczy wziąć do WuKaDki.
Zabrać ze sobą ją zamierza ;)
Lecimy oczywiście Pod Rurę, której Radek jako nietutejszy o zgrozo nie zna.
Ale docenia natychmiast :)

Niecałe jedno piwo później dołącza do nas Che i spędzamy jak zwykle uroczy wieczór w jak zwykle doskonałej atmosferze :)
Wszystko co dobre musi mieć jednak swój koniec. Zbieramy się i ruszamy w ciemną noc, zimną noc. Radek chyba trochę się „zrobił”, bo zaczął się w nim budzić dzik i trzeba go było trochę hamować.
Nasze drogi rozjeżdżają się na Woli. Radek odbija do WuKaDki my ponownie w stronę Kampinosu. Do Domu Zła, jak do każdego takiego domu, jedzie się przez las.
No i w tymże właśnie lesie wydarzyło się prawdziwe Zło.

Temperatura spadła do -6 stopni, zamarzły kałuże zamarzło błoto. Na jednej z takich zamrożonych błotnych kolein podcięło mi przednie koło, a potem pozostało tylko oszacować straty. Ja się w pierwszej chwili skupiłem na kciuku, który bolał mnie naprawdę konkretnie, ale jak już Che poświeciła mi na kolano, to nie mogłem się z nią nie zgodzić, że to jest prawdziwy problem. Mięsny, krwawy i pocięty problem. I wymaga interwencji chirurga. Pozostało tylko dotrzeć do domu (jakieś 5 kilo) i zorganizować transport. Na szczęście sprzyjał mi mróz dzięki czemu krew nie lała mi się z kolana jak z wiadra i na szczęście Rooter stanął na wysokości zadania i zabrał mnie do szpitala.

Niniejszym składam podziękowania :)

A w szpitalu po kolei:
- przemiły chirurg, który pożartował, pogadał i zszył mnie w 20 minut od naszego przyjazdu,
- wkurwiony ortopeda, któremu wyraźnie przerwałem albo drzemkę, albo seks z pielęgniarką i który miał mi wyraźnie za złe, że się wyyyeeeebaaaaeeem.
Bardzo Pana niniejszym przepraszam.

Chirurg niejako przy okazji obejrzał łękotkę. Była na wierzchu, więc była okazja :) Sam też sobie zajrzałem z ciekawości. Rzadko kiedy człowiek ma szansę zajrzeć w głąb siebie bez wsparcia psychologa ;)

Ale do rzeczy…
zostałem zszyty (nie zaszyty), zagipsowany i wypuszczony domu. Jeszcze szybki kurs na stację i jedziemy wszyscy do mnie. Ja skończyłem opijać nowe doświadczenie życiowe koło czeciej nad ranem, ale ze zdjęć, które wrzucał Rooter na FB wynika, że razem z Che cieszyli się z mojej usterki jeszcze bardziej niż ja i oblewali ją do szóstej rano.

I tak powinno być w Domu Złym właśnie,
że co kto przyjdzie to milion piw trzaśnie.



Czasem po obcowaniu z pedałem może pojawić się krew © Niewe


Niestety z rowerem to się muszę pożegnać na jakieś 3-4 tygodnie :/
Kategoria Na luzie


Dane wyjazdu:
26.00 km 24.00 km teren
01:32 h 16.96 km/h:
Maks. pr.:34.50 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:115 m
Kalorie: 735 kcal

Sarnobranie

Poniedziałek, 5 marca 2012 · dodano: 06.03.2012 | Komentarze 8

Krótka przejażdżka żeby rozjeździć trochę wczorajszy rozjazd :)
Do lasu wjechałem z Mariewa i od razu zrobiło się delikatnie mówiąc grząsko. Generalnie dobrze, że nie umyłem roweru :)

Pęknie czy nie pęknie? Oto jest pytanie. © Niewe


W Cygańskich Górach spotkałem całe hordy saren. Zacząłem mieć obawy, że chcą się mną zająć „tak jak poprzednim”. Jedna przebiegła mi dosłownie 3 metry przed kołem. Czad.
Fotek im nie popełniłem, bo się już ściemniało. Wyjąłem swoją niezawodną chińską lampkę tylko po to, żeby się dowiedzieć, że bateria się samorozładowała. Zapasowa bateria wyjęta z plecaka okazała się być w takim stanie w związku z czym lampka przeszła w tak zwany „moon mode” czyli mówiąc po ludzku ledwo się bździła. Musiałem zatem czym prędzej uchodzić z tego lasu :)

Pozostał mi jedynie księżyc © Niewe
Kategoria Na luzie


Dane wyjazdu:
123.57 km 58.00 km teren
06:33 h 18.87 km/h:
Maks. pr.:41.40 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:591 m
Kalorie: 4065 kcal

Mazowia Mrozy i mały rozjazd :)

Niedziela, 4 marca 2012 · dodano: 05.03.2012 | Komentarze 5

Ze względów różnych kojarzy mi się dobrze :) Ta Mazowia i te Mrozy. W końcu to tu w zeszłym roku o mało nie wygrałem zupełnie niepotrzebnego mi roweru :P

W tym roku pogoda nastroiła mnie na dłuższą jazdę. Od dawna już nie spędziłem całego dnia na rowerze i najwyższa na to pora. Umawiam się zatem z Gorem, że podejmie mnie swoim kombi bez cupholderów o 8:09 w Saint Babice, ubieram się w obcisłe i wycałowany na drogę jak tylko się da wycałować człowieka w kominiarce przez owoc żywota mojego – Hannę, ruszam na spotkanie zajebistego dnia :)
Słońce jak w Saint Tropez, pusty, suchy asfalt, wiatr w plecy i perspektywa 10 godzin na rowerze. Czego więcej chcieć?
No wiadomo. Browarku.
Ale jako rzekłem, resztę drogi planowałem pokonać w aucie Gora, więc i na to znalazła się chwila.
Dojeżdżamy na miejsce, zajmujemy parking na błotnistym polu, wysiadamy i pierwszy szok.
Kurde, mówiąc językiem ulicy: PIŻDZI.
U mnie na wiosce tak nie piździło.
Ubieramy co kto ma i jedziemy na mały obczaing. Początek trasy to asfalt, ale zaraz po wjeździe do lasu widać, że lekko dzisiaj nie będzie. Błoto, zamarznięte błoto, kopny śnieg, lód, woda. To wszystko spotykamy na raptem pierwszych pięciu kilometrach. Potem się okaże, że to trasa dystansu HOBBY, ale fakt jest faktem. Warunki w lesie są „urozmaicone”.
W sumie Lubię To :)

Goro spotyka swojego ziomka z fabryki, potem nadziewamy się (bez skojarzeń) na Obcego, a w sektorze stoi (znowu bez skojarzeń proszę) już Radek. Po drodze jednak mała wpadka. Idąca z przeciwka dupencja przyciąga uwagę Gora. Ma mini, kozaczki i czarne rajtuzy. Oczywiste jest, że każdy normalny, zdrowy heteroseksualny lub biseksualny mężczyzna się obejrzy, obejrzał się i Goro. Pech chciał, że akurat jak się obejrzał to natrafił przednim kołem krawężnik.
Matko jedyna, jak przyciąganie ziemskie jest bezwzględne.
Jak on pizdnął o glebę!
Myślałem, że już po zawodach na dzisiaj i resztę dnia spędzimy w pobliskim szpitalu, ale nie. Ale nie :)
Ładnie się pozbierał i poszliśmy zając miejsca w sektorach. Każdy w swoim.
Spuszczam jeszcze (za przeproszeniem) trochę powietrza z kół i można startować.

Początek, jak napisałem już wcześniej to kilka kaemów po asfalcie. Niestety startuję z sektora piątego połączonego z szóstym i siódmym. Tempo nie jest za wysokie, sporo ludzi, którzy kiedyś musieli pływać w konwojach po oceanach (czyli zygzakują w obawie przed atakiem torpedowym), więc z troski o swoje szlachetne zdrowie nie napieram i nie wyprzedzam za bardzo. Będzie jeszcze na to czas.

Po wjeździe do lasu sytuacja się klaruje. Dla wielu osób lód jest totalnym zaskoczeniem i walą na glebę jak Obcy gruchę, że się tak poetycko zaparaleluję :)
Nie wiem czemu ja się tak do tego Marcina przypiąłem. Może dlatego, że po raz kolejny nie wziął udziału w naszej integracji i się zmył jak Puchaty w Faścikowie?
Tak, chyba właśnie dlatego :)

W każdym razie charakter trasy daje mi nadzieję, że Goro nie dołoży mi tak dużo jak zwykle. Jest cholernie nierówno, sporo wąskich, korzenistych singli, grząskie błoto itp. Wiem, że on tego nie lubi. Do Radka nawet nie próbuję równać, bo ten oszust od dwóch tygodni wdrożył dietę niskoalkoholową i katuje trenażer. To nie moja liga :)

Kręgosłup mi dokucza, ale nie tak tragicznie jak w Karczewie i ogólnie jest fajnie. Trasa pagórkowata, ciekawa widokowo i o dystansie takim jak zapowiadano, co nie jest oczywiste u Zamany. Jest po prostu fajnie. Kusi mnie żeby strzelić parę fotek, ale czuję na plecach lepki oddech Marcina i wiem, że mogą nas dzielić zaledwie sekundy, więc nie odpuszczam.
I słusznie się okazało na koniec, bo wsadziłem mu (za przeproszeniem znowu) zaledwie niecałą minutę. Cholerny trenażerowiec. Goro też był niecałą minutę przede mną, Radek był przed nami jakieś sześć do ośmiu godzin – cholerny oszust.
Na mecie czekała też we własnej zrytej osobie Che.
Chyba na mnie czekała :)
Klikam, że Lubię To :)
Mam dwie poszlaki, które by na to wskazywały. Obie były zimne, w butelkach, niepasteryzowane i wymagały otwieracza, który w swoim zestawie rowerowym akurat przypadkiem mam.
Extra.

Poznaję też quarteza, które przywiodła tu ohydna, kapitalistyczna żądza zysku i ubrany niemalże po cywilnemu zabezpiecza końcowy odcinek trasy, a właściwie nawet metę.
Byłbym nie poznał, jakoś na blogu inaczej wyglądasz :)

Ale do rzeczy. Robimy po piwku i udajemy się na grochówę. Szybka integracja, chłopaki pakują się do aut, a my z Che ruszamy na rowerkach w stronę Otwocka. Chyba przesadziłem przy wyznaczaniu trasy w unikaniu głównych dróg, bo trochę grzęźniemy w błocie, trochę prowadzimy po kolejowym nasypie i trochę kluczymy między wiejskimi gospodarstwami.

Choć droga moja prosta, to drogi swej nie zmieniam. Czy jakoś tak :) © Niewe


Ale to jest właśnie fajne, to lubię i chyba to lubi Che :)
Ostatecznie do Otwocka docieramy naprawdę wycieńczeni późnym popołudniem. Po drodze jeszcze szybkie zakupy w lokalnym sklepiku, do którego jakaś jebnięta dziunia przyszła z białą tchórzofretką na srebrnej smyczy.. wrrrrrr :/
Biedne zwierze było przerażone otwartą przestrzenią, ale ta pizda czuła się chyba modnie w takim towarzystwie :/ Straszne to było.

Wbijamy się do pociągu (kupowanie biletu w SKMce to temat na pracę magisterską pod tytułem „Pociąg pułapka, czyli jak władować passendżera na minę”) i już za chwilę mkniemy w stronę naszej pięknej stolicy (byłbym nie poznał, gdyby nie napisy) racząc się dwoma zimnymi, niepasteryzowanymi, zimnymi przyjaciółmi, których coś czuję wypijemy już niedługo jeszcze większe morze w Latchorzewie, który przeca musimy pokazać ludziom, co to się do stolicy właśnie sprowadzają ;)
A z dworca Warszawa Zachodnia (bo zwykłe Warszawa, to określenie niejednoznaczne, prosimy o uszczegółowienie stacji) do mnie to już tylko 25 kilo, które robimy w zapadających ciemnościach, z pustymi brzuchami i zmarznięci.
Taki fajny to właśnie był dzień :)
Kategoria Na luzie, PKP, Zawody


stat4u