Info
Ten blog rowerowy prowadzi Niewe z miasteczka Wiktorów. Mam przejechane 21566.55 kilometrów w tym 10127.52 w terenie. Jeżdżę z prędkością średnią 19.54 km/h i się wcale nie chwalę.Więcej o mnie.
Wykres roczny
Archiwum bloga
- 2013, Październik1 - 7
- 2013, Wrzesień8 - 7
- 2013, Sierpień3 - 2
- 2013, Czerwiec12 - 57
- 2013, Maj7 - 5
- 2013, Kwiecień10 - 37
- 2013, Marzec12 - 59
- 2013, Luty3 - 19
- 2013, Styczeń1 - 14
- 2012, Grudzień3 - 18
- 2012, Listopad3 - 39
- 2012, Październik8 - 72
- 2012, Wrzesień14 - 98
- 2012, Sierpień6 - 53
- 2012, Lipiec12 - 66
- 2012, Czerwiec11 - 139
- 2012, Maj12 - 152
- 2012, Kwiecień9 - 112
- 2012, Marzec3 - 34
- 2012, Luty9 - 71
- 2012, Styczeń8 - 93
- 2011, Grudzień8 - 78
- 2011, Listopad7 - 80
- 2011, Październik6 - 43
- 2011, Wrzesień11 - 128
- 2011, Sierpień10 - 77
- 2011, Lipiec12 - 103
- 2011, Czerwiec7 - 79
- 2011, Maj17 - 181
- 2011, Kwiecień12 - 176
- 2011, Marzec3 - 3
- 2011, Luty5 - 3
- 2011, Styczeń3 - 19
- 2010, Grudzień3 - 13
- 2010, Listopad4 - 8
- 2010, Październik4 - 13
- 2010, Wrzesień8 - 15
- 2010, Sierpień7 - 2
- 2010, Lipiec9 - 6
- 2010, Czerwiec12 - 28
- 2010, Maj7 - 21
- 2010, Kwiecień11 - 35
- 2010, Marzec3 - 3
- 2010, Luty2 - 1
- 2010, Styczeń6 - 4
- 2009, Grudzień5 - 6
- 2009, Listopad4 - 4
- 2009, Październik4 - 17
- 2009, Wrzesień6 - 19
- 2009, Sierpień10 - 6
- 2009, Lipiec5 - 9
Dane wyjazdu:
113.61 km
52.00 km teren
05:02 h
22.57 km/h:
Maks. pr.:39.70 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:196 m
Kalorie: 3902 kcal
Rower:Kona Caldera
Widziałem Che, jak ją Pan Bóg stworzył!!!
Niedziela, 21 sierpnia 2011 · dodano: 21.08.2011 | Komentarze 7
Widziałem dzisiaj Che jak ją Pan Bóg stworzył!!!
Kompletnie bez roweru!!!
Bez plecaka,
bez bidonu,
bez pulsometru,
bez pompki!!!
Chociaż tego ostatniego to nie mogę być pewien, bo wiadomo... teraz ten cały rowerowy szpej coraz mniejszy robią :P
Zdjęcia nie zamieszczę, bo musiałbym je usuwać codziennie w godzinach 6:00-22:00 takie to było maximum perwesum.
Zamiast tego zapodaję zdjęcie blondynki z dużymi bańkami. Przy Che bez roweru to jest sofcik i może dostać kategorię PEGI12.
Ale po kolei, nie uprzedzajmy faktów :)
Wybraliśmy się z Gorem zrobić stówkę w terenie. Ustawka u mnie pod bramą, potem Kampinos i kierunek Nowy Dwór.
Pierwszy postój robimy sobie na plaży w Wieliszewie. Odbywał się tam jakiś koncert, więc byli tam już absolutnie wszyscy, nie zabrakło więc i nas :)
Drugi postój chwilę później w Nieporęcie. Tym razem nie tylko browarki, ale i wyżerka. Dalej standardowo kanałkiem i przez most Grota wracamy do Europy. A pod mostem prawdziwy threesome ;)
Rozstaję się z Gorem i zmierzam w stronę Starego Miasta i punktu kulminacyjnego tego wpisu, żeby oddać Cheevarze co Cheevarowe.
A na miejscu…
Taaddam!!!
Che jak ją Pan Bóg stworzył!!!
Bez roweru!!!
Bez...
No dobra , nie będę się powtarzał. Co widziałem na wstępie opisałem.
W każdym razie lansowała się dziewczyna nieprzyzwoicie :P
Widok był tak szokujący, że aż mi zaschło w gębie. Pojechałem sobie zatem jeszcze na spotkanie z bratem i bratową w pizzerii na Bemowie.
Z bratem i bratową troszkę mi się przedłużyło ;)
Na tyle bardzo, że musiałem na wiochę lasami śmigać z wyłączeniem dróg publicznych, zwłaszcza że we wsi Moskal stał.
No ale jak miał nie stać po Che "jak ją Pan Bóg stworzył" i blondynie z wielkimi bańkami? Niby na stojącego Moskala niezawodnym orężem jest poranna tempówka, ale nie tędy droga, nie tędy droga ;)
Poza tym to był wieczór.
Enyłej do domu śmignąłem lasami.
I na koniec łyżka dziegciu w tej bani miodu.
W Lipkowie miejscowy czarny papa od wielu lat, przy biernej aprobacie swoich wyższych struktur mafijnych, dewastuje cenny historycznie kompleks. Całkowicie zniszczył piękny park i staw spuszczając z niego wodę. Doprowadza do ruiny zabytkowy kościół, a z pięknego terenu wokół urządził składowisko materiałów budowlanych. Ale to co zobaczyłem wczoraj i tak mnie przerosło.
Tuż przy granicy Kampinoskiego Parku Narodowego, pomiędzy zabytkowym kościołem, a płotem przylegającego do niego cmentarza postawiona została scena, z której po prostu nakoooorwiała muzyka. Dookoła tłumy nachlanych dresiarzy i towarzyszących im blachar podpierało płoty cmentarza drąc ryje, paląc, pijąc i śmiecąc jednocześnie. Ja wiem, że teoretycznie zmarłym jest już wszystko jedno, ale jak dla mnie to totalne przegięcie. Obłuda i chciwość tych zboczeńców nie granic.
Kompletnie bez roweru!!!
Bez plecaka,
bez bidonu,
bez pulsometru,
bez pompki!!!
Chociaż tego ostatniego to nie mogę być pewien, bo wiadomo... teraz ten cały rowerowy szpej coraz mniejszy robią :P
Zdjęcia nie zamieszczę, bo musiałbym je usuwać codziennie w godzinach 6:00-22:00 takie to było maximum perwesum.
Zamiast tego zapodaję zdjęcie blondynki z dużymi bańkami. Przy Che bez roweru to jest sofcik i może dostać kategorię PEGI12.
Blondynka z dużymi bańkami© Niewe
Ale po kolei, nie uprzedzajmy faktów :)
Wybraliśmy się z Gorem zrobić stówkę w terenie. Ustawka u mnie pod bramą, potem Kampinos i kierunek Nowy Dwór.
Co przedstawia to zdjęcie?© Niewe
Pierwszy postój robimy sobie na plaży w Wieliszewie. Odbywał się tam jakiś koncert, więc byli tam już absolutnie wszyscy, nie zabrakło więc i nas :)
Wieliszew Pany© Niewe
Drugi postój chwilę później w Nieporęcie. Tym razem nie tylko browarki, ale i wyżerka. Dalej standardowo kanałkiem i przez most Grota wracamy do Europy. A pod mostem prawdziwy threesome ;)
Threesome :)© Niewe
Rozstaję się z Gorem i zmierzam w stronę Starego Miasta i punktu kulminacyjnego tego wpisu, żeby oddać Cheevarze co Cheevarowe.
A na miejscu…
Taaddam!!!
Che jak ją Pan Bóg stworzył!!!
Bez roweru!!!
Bez...
No dobra , nie będę się powtarzał. Co widziałem na wstępie opisałem.
W każdym razie lansowała się dziewczyna nieprzyzwoicie :P
Widok był tak szokujący, że aż mi zaschło w gębie. Pojechałem sobie zatem jeszcze na spotkanie z bratem i bratową w pizzerii na Bemowie.
Z bratem i bratową troszkę mi się przedłużyło ;)
Na tyle bardzo, że musiałem na wiochę lasami śmigać z wyłączeniem dróg publicznych, zwłaszcza że we wsi Moskal stał.
No ale jak miał nie stać po Che "jak ją Pan Bóg stworzył" i blondynie z wielkimi bańkami? Niby na stojącego Moskala niezawodnym orężem jest poranna tempówka, ale nie tędy droga, nie tędy droga ;)
Poza tym to był wieczór.
Enyłej do domu śmignąłem lasami.
I na koniec łyżka dziegciu w tej bani miodu.
W Lipkowie miejscowy czarny papa od wielu lat, przy biernej aprobacie swoich wyższych struktur mafijnych, dewastuje cenny historycznie kompleks. Całkowicie zniszczył piękny park i staw spuszczając z niego wodę. Doprowadza do ruiny zabytkowy kościół, a z pięknego terenu wokół urządził składowisko materiałów budowlanych. Ale to co zobaczyłem wczoraj i tak mnie przerosło.
Tuż przy granicy Kampinoskiego Parku Narodowego, pomiędzy zabytkowym kościołem, a płotem przylegającego do niego cmentarza postawiona została scena, z której po prostu nakoooorwiała muzyka. Dookoła tłumy nachlanych dresiarzy i towarzyszących im blachar podpierało płoty cmentarza drąc ryje, paląc, pijąc i śmiecąc jednocześnie. Ja wiem, że teoretycznie zmarłym jest już wszystko jedno, ale jak dla mnie to totalne przegięcie. Obłuda i chciwość tych zboczeńców nie granic.
Kategoria Na luzie
Dane wyjazdu:
58.82 km
0.00 km teren
02:33 h
23.07 km/h:
Maks. pr.:48.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:105 m
Kalorie: 2094 kcal
Rower:Kona Caldera
Piątek, tygodnia koniec i początek
Piątek, 19 sierpnia 2011 · dodano: 21.08.2011 | Komentarze 4
Che obiecała Gorowi, że go zatarga w piątek do jakiegoś serwisu rowerowego.
Ja obiecałem sobie, że po pracy pojeżdżę.
Pogoda obiecała, że nam te plany będzie chciała spier…
Ale nas zrazić jest ciężko.
Ostatecznie otworzyłem ręcznie (bo oczywiście ledwo burza się zaczęła to od razu zabrakło prądu) wszystkie swoje bramy i ruszyłem sprintem do Wawy na piątkowe kręcenie po mieście. Sprint mi się udał, bo pod ratuszem Bemowo licznik pokazał mi średnią prawie 30km/h. Nice.
Z Gorem i Che spotykam się kawałek dalej i ruszamy na miacho :)
Łamiąc bardzo dużo przepisów przedzieramy się Grzybowską do centrum i do jakiegoś sklepu na Powiślu. Goro załatwił tam co miał załatwić, lub też nie załatwił, lub załatwił połowicznie, nie pamiętam już i ruszyliśmy na poszukiwanie szamy. Pierwszy nażarł się Goro. Specjalnie poczekaliśmy aż się napcha kebabem, żeby nam potem mniej pysznej pizzuni na Barskiej wyżarł ;)
Dzień nie mógłby zostać zakończony bez obowiązkowej wizyty w Bemolu.
A powrót przez kompletnie ciemne wsie w gminie Leszno określiłbym jako epicki. Kuźwa rękę widać było do łokcia jak się ją wyciągnęło, tak było ciemno.
Ja obiecałem sobie, że po pracy pojeżdżę.
Pogoda obiecała, że nam te plany będzie chciała spier…
Ale nas zrazić jest ciężko.
Ostatecznie otworzyłem ręcznie (bo oczywiście ledwo burza się zaczęła to od razu zabrakło prądu) wszystkie swoje bramy i ruszyłem sprintem do Wawy na piątkowe kręcenie po mieście. Sprint mi się udał, bo pod ratuszem Bemowo licznik pokazał mi średnią prawie 30km/h. Nice.
Z Gorem i Che spotykam się kawałek dalej i ruszamy na miacho :)
Łamiąc bardzo dużo przepisów przedzieramy się Grzybowską do centrum i do jakiegoś sklepu na Powiślu. Goro załatwił tam co miał załatwić, lub też nie załatwił, lub załatwił połowicznie, nie pamiętam już i ruszyliśmy na poszukiwanie szamy. Pierwszy nażarł się Goro. Specjalnie poczekaliśmy aż się napcha kebabem, żeby nam potem mniej pysznej pizzuni na Barskiej wyżarł ;)
Dzień nie mógłby zostać zakończony bez obowiązkowej wizyty w Bemolu.
A powrót przez kompletnie ciemne wsie w gminie Leszno określiłbym jako epicki. Kuźwa rękę widać było do łokcia jak się ją wyciągnęło, tak było ciemno.
Kategoria Na luzie
Dane wyjazdu:
105.00 km
55.00 km teren
05:09 h
20.39 km/h:
Maks. pr.:44.30 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:427 m
Kalorie: 3423 kcal
Rower:Kona Caldera
Już po Euku
Niedziela, 14 sierpnia 2011 · dodano: 16.08.2011 | Komentarze 7
Drugi dzień w Ełku postanawiamy spędzić na lajtowym włóczeniu się po okolicy.
Przy okazji mamy sieknąć stówkę i odwiedzić miasteczko sportowe Gwiazdy Mazurskiej w Olecku. Zamierzaliśmy też spieprzyć urlop Pawłowi, ale nas przechytrzył :)
Mimo rozleniwienia, nie zapominamy o izobronikach ;)
A w tym czasie miejscowy fafarafa pilnuje nam rowerów
W lesie roi się od niebezpieczeństw. Są żmije...
a nawet może trafić się Obcy :P
Trzeba bardzo uważać :)
Urządzamy sobie też zwiedzanko
i pływanko też
Na plaży w Olecku poznajemy ekipę, która przyjechała tu robić średniowieczną inscenizację. W wyniku sympatycznej pogawędki dowiadujemy się jak obejść przepisy, aby legalnie posiadać niebezpiecznego sokoła oraz jak ciężka to praca tak gwałcić niewiasty w metalowej zbroi. Znaczy nie dziewka w zbroi tylko rycerz. No bo jak dziewka to już w ogóle poziom hard.
Dzień zakończyliśmy tradycyjną bibą z Nowakami :)
Przy okazji mamy sieknąć stówkę i odwiedzić miasteczko sportowe Gwiazdy Mazurskiej w Olecku. Zamierzaliśmy też spieprzyć urlop Pawłowi, ale nas przechytrzył :)
Z daleka wygląda to zachęcająco© Niewe
Ale jak się przyjrzęc z bliska to ochota na kąpiel przemija© Niewe
Mimo rozleniwienia, nie zapominamy o izobronikach ;)
Śłitaśna focia tylko bez dziubków© Niewe
A w tym czasie miejscowy fafarafa pilnuje nam rowerów
Dzień dobry. Popilnować rowerków?© Niewe
W lesie roi się od niebezpieczeństw. Są żmije...
Uwaga żmije!!© Niewe
a nawet może trafić się Obcy :P
Uwaga leszcze© Niewe
Trzeba bardzo uważać :)
Urządzamy sobie też zwiedzanko
Kościół nie zmieścił mi się w kadrze, więc jaram się detalem :)© Niewe
i pływanko też
Plaża miejsca w Olecku z perespektywy krokodyla, Panie uchowaj.© Niewe
Na plaży w Olecku poznajemy ekipę, która przyjechała tu robić średniowieczną inscenizację. W wyniku sympatycznej pogawędki dowiadujemy się jak obejść przepisy, aby legalnie posiadać niebezpiecznego sokoła oraz jak ciężka to praca tak gwałcić niewiasty w metalowej zbroi. Znaczy nie dziewka w zbroi tylko rycerz. No bo jak dziewka to już w ogóle poziom hard.
I takie tam jeszcze na KONIEc© Niewe
Dzień zakończyliśmy tradycyjną bibą z Nowakami :)
Kategoria Na luzie
Dane wyjazdu:
81.00 km
50.00 km teren
03:48 h
21.32 km/h:
Maks. pr.:46.40 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:510 m
Kalorie: 2955 kcal
Rower:Kona Caldera
Mazovia Ełk
Sobota, 13 sierpnia 2011 · dodano: 16.08.2011 | Komentarze 10
Na ten maraton czekałem od dawna.
Mazurskie, twarde szutry, lekkie wzniesienia, na tyle wysokie, że potrafią zapiec uda, ale na tyle niskie, że nie trzeba wypluwać płuc, jeziora, lasy, widoki i wieczorne ogniska to jest to co tygrysy lubią najbardziej.
A oprócz tygrysów Lubię To też bardzo i ja.
Goro do Ełku nie przyjechał, więc celem na dziś będzie nie oberwać jakoś skandalicznie od Che.
Z jednej strony może to być bardzo trudne, bo ostatnio prawie nie jeździłem, z drugiej strony to mój ulubiony rodzaj trasy, więc jest szansa, że nawet jak nie dam z siebie wszystkiego to przynajmniej dam dużo :)
Start bardzo szybki. Długa asfaltowa sekcja, szeroko, potem jeszcze szerszy, twardy żwirek. Miałem duże obawy czy zdołam utrzymać się na początku w swoim sektorze, wiedząc jak często zamienia się to w gonitwę i mając świadomość, że sił musi mi wystarczyć na dystans giga. Tymczasem mimo dużych prędkości jedzie mi się bardzo dobrze, nogi nie pieką, oddech mam równy, czuję jak „dotrawiam” wczorajsze cztery piwa i kilo kurczaka, tak że za chwilę nie będzie po nich śladu :) W zasięgu wzroku mamy sektor czwarty i widzę że jest szansa na dogonienie go na najbliższych kilku kilometrach. Niestety w tym momencie jakiś koleś w samym środku peletonu wykonuje dziwny zygzak i wali się na glebę w poprzek drogi. Przez chwilę myślałem już, że jest „po wszystkiemu”, bo na luźnej nawierzchni rower w ogóle nie chciał się zatrzymać, ale ostatecznie udaje mi się go ominąć i nie zarąbać przy tym w nikogo z boku. Peleton jednak już się rozerwał, a sektor czwarty zniknął za zakrętem.
Dalej było tak jak oczekiwałem. Ładnie i szybko. Jechało mi się zadziwiająco dobrze i lekko. Na Giga wjeżdżam, o dziwo, nie sam, tylko w kilka osób, w tym z Markiem, którego poznałem z Sierpcu. Jedziemy razem przez jakieś 10 kilometrów cały czas rozmawiając :) Myślałem, że tak już będzie do samej mety, niestety chyba przez tą paplaninę zaniedbałem nawodnienie albo nakarmienie organizmu, bo zupełnie nagle, w okolicach 50. kilometra całkowicie mnie odcięło. Wciągam żela, ale reszta drogi to już rozpaczliwa próba dogonienia Marka.
Nieudana próba dodam.
Pod koniec wyprzedza mnie jeszcze jeden zawodnik, który ewidentnie lepiej rozłożył siły, bo jeszcze 10 kilo temu traciłem go z oczu (za sobą), a teraz jest wyraźnie szybszy ode mnie.
Zaraz po dotarciu na metę sprawdzam wyniki. Ostatecznie Marek przyjeżdża niecałe dwie minuty przede mną, a Che całe 10 minut przed. Sprawdzam też wydruki z dystansu FIT, ale coś nie mogę znaleźć Damiana. Może jeszcze nie dojechał. Dla pewności zerkam też na Hobby, ale tu też go nie ma ;)
Reszta dnia jest równie udana. Piwko, kąpiel w jeziorze, integracja bikestatowiczów, grill z Piotrkiem Nowakiem z Gerappa i z jego rodzinką, a po grillu znowu piwno i ognicho do nocy. Do późnej nocy.
A tego jak Che zamawiała taksówkę i tego jak jej niektórzy próbowali w tym pomagać opisać się nie da :) Trzeba było być i uczestniczyć, a nie uciekać jak niektórzy, na przykład do Giżycka :P
Mazurskie, twarde szutry, lekkie wzniesienia, na tyle wysokie, że potrafią zapiec uda, ale na tyle niskie, że nie trzeba wypluwać płuc, jeziora, lasy, widoki i wieczorne ogniska to jest to co tygrysy lubią najbardziej.
A oprócz tygrysów Lubię To też bardzo i ja.
Goro do Ełku nie przyjechał, więc celem na dziś będzie nie oberwać jakoś skandalicznie od Che.
Z jednej strony może to być bardzo trudne, bo ostatnio prawie nie jeździłem, z drugiej strony to mój ulubiony rodzaj trasy, więc jest szansa, że nawet jak nie dam z siebie wszystkiego to przynajmniej dam dużo :)
Start bardzo szybki. Długa asfaltowa sekcja, szeroko, potem jeszcze szerszy, twardy żwirek. Miałem duże obawy czy zdołam utrzymać się na początku w swoim sektorze, wiedząc jak często zamienia się to w gonitwę i mając świadomość, że sił musi mi wystarczyć na dystans giga. Tymczasem mimo dużych prędkości jedzie mi się bardzo dobrze, nogi nie pieką, oddech mam równy, czuję jak „dotrawiam” wczorajsze cztery piwa i kilo kurczaka, tak że za chwilę nie będzie po nich śladu :) W zasięgu wzroku mamy sektor czwarty i widzę że jest szansa na dogonienie go na najbliższych kilku kilometrach. Niestety w tym momencie jakiś koleś w samym środku peletonu wykonuje dziwny zygzak i wali się na glebę w poprzek drogi. Przez chwilę myślałem już, że jest „po wszystkiemu”, bo na luźnej nawierzchni rower w ogóle nie chciał się zatrzymać, ale ostatecznie udaje mi się go ominąć i nie zarąbać przy tym w nikogo z boku. Peleton jednak już się rozerwał, a sektor czwarty zniknął za zakrętem.
Robię za lokomotywę :)© Niewe
Dalej było tak jak oczekiwałem. Ładnie i szybko. Jechało mi się zadziwiająco dobrze i lekko. Na Giga wjeżdżam, o dziwo, nie sam, tylko w kilka osób, w tym z Markiem, którego poznałem z Sierpcu. Jedziemy razem przez jakieś 10 kilometrów cały czas rozmawiając :) Myślałem, że tak już będzie do samej mety, niestety chyba przez tą paplaninę zaniedbałem nawodnienie albo nakarmienie organizmu, bo zupełnie nagle, w okolicach 50. kilometra całkowicie mnie odcięło. Wciągam żela, ale reszta drogi to już rozpaczliwa próba dogonienia Marka.
Nieudana próba dodam.
Pod koniec wyprzedza mnie jeszcze jeden zawodnik, który ewidentnie lepiej rozłożył siły, bo jeszcze 10 kilo temu traciłem go z oczu (za sobą), a teraz jest wyraźnie szybszy ode mnie.
Zaraz po dotarciu na metę sprawdzam wyniki. Ostatecznie Marek przyjeżdża niecałe dwie minuty przede mną, a Che całe 10 minut przed. Sprawdzam też wydruki z dystansu FIT, ale coś nie mogę znaleźć Damiana. Może jeszcze nie dojechał. Dla pewności zerkam też na Hobby, ale tu też go nie ma ;)
Reszta dnia jest równie udana. Piwko, kąpiel w jeziorze, integracja bikestatowiczów, grill z Piotrkiem Nowakiem z Gerappa i z jego rodzinką, a po grillu znowu piwno i ognicho do nocy. Do późnej nocy.
Integracja bikestatowiczów nad jeziorem© Niewe
A tego jak Che zamawiała taksówkę i tego jak jej niektórzy próbowali w tym pomagać opisać się nie da :) Trzeba było być i uczestniczyć, a nie uciekać jak niektórzy, na przykład do Giżycka :P
Kategoria Zawody
Dane wyjazdu:
4.54 km
1.20 km teren
00:11 h
24.76 km/h:
Maks. pr.:42.30 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Kona Cinder Cone
Ą!
Czwartek, 11 sierpnia 2011 · dodano: 11.08.2011 | Komentarze 24
Dzięki Ci Ą, Jah, Allahu czy inny Swarogu żeś dał mi dzisiaj siłę, która pozwoliła mi nie zatłuc na miejscu istoty rasy białej, z przewagą cech charakterystycznych dla typu nordyckiego, wielkim kijem, a właściwie nawet palikiem, który akurat miałem pod ręką, a który w celu podparcia robinii akacjowej zakupiłem, mimo że istota owa (typu nordyckiego) o to zatłuczenie wyraźnie się prosiła, a wręcz nalegała, mimo, że kij ten, a właściwie nawet palik, widziała, bo w zasięgu ręki i oczu naszych pozostawał.
Po tym zdaniu widać wyraźnie, że Sienkiewicz to przy mnie lamus i że Robinia nadal nie podparta po burzy pozostaje.
Ale jak już mi się udało nie użyć tego kija (palika) to ruszyłem we wieś po piwo. W sumie sam browar to mi "na plaster" bo mam całą skrzynkę w domu, ale wolałem pokręcić pod bylem pretekstem niż konstruować w kuchni laleczkę voodoo z włosów i ubrań istoty rasy białej, z przewagą cech charakterystycznych dla typu nordyckiego, żeby potem na nią nasrać lub zatłuc przywołanym wcześniej kijem/palikiem.
Dobrze, że pojechałem rowerem bez czujnika kadencji, bo kręciłem tak wściekle, że bikestatowi onaniści treningowi mogliby mieć kłopot z interpretacją, pobiciem i pogodzeniem się uzyskanymi przeze mnie wynikami.
Chciałem pokręcić więcej, ale moja chińska lampka, której szukałem od kilku dni się zesrała do kompletu :/
Aż zrobiłem coś czego nie robię czyli dodałem wpisy nie po kolei.
Zapewniam, że to jednostkowy przypadek i nie stanie się regułą, jak u Che, która zresztą jest zajebista.
Z powyższego wynika, że jestem w "czarnej dupie" z trzema wpisami.
Jeżeli komuś zależy żebym je uzupełnił, niech wpisze komentarz o treści "uzupełnij" do tego wpisu. Bo jak nie, to dam se siana ;)
Ciekawa rzecz. Pisząc na Bikestats naprawdę się uspokoiłem. Może ZUS z funduszy na świadczenia zdrowotne powinien dotować ten serwis.
Po tym zdaniu widać wyraźnie, że Sienkiewicz to przy mnie lamus i że Robinia nadal nie podparta po burzy pozostaje.
Ale jak już mi się udało nie użyć tego kija (palika) to ruszyłem we wieś po piwo. W sumie sam browar to mi "na plaster" bo mam całą skrzynkę w domu, ale wolałem pokręcić pod bylem pretekstem niż konstruować w kuchni laleczkę voodoo z włosów i ubrań istoty rasy białej, z przewagą cech charakterystycznych dla typu nordyckiego, żeby potem na nią nasrać lub zatłuc przywołanym wcześniej kijem/palikiem.
Dobrze, że pojechałem rowerem bez czujnika kadencji, bo kręciłem tak wściekle, że bikestatowi onaniści treningowi mogliby mieć kłopot z interpretacją, pobiciem i pogodzeniem się uzyskanymi przeze mnie wynikami.
Chciałem pokręcić więcej, ale moja chińska lampka, której szukałem od kilku dni się zesrała do kompletu :/
Aż zrobiłem coś czego nie robię czyli dodałem wpisy nie po kolei.
Zapewniam, że to jednostkowy przypadek i nie stanie się regułą, jak u Che, która zresztą jest zajebista.
Z powyższego wynika, że jestem w "czarnej dupie" z trzema wpisami.
Jeżeli komuś zależy żebym je uzupełnił, niech wpisze komentarz o treści "uzupełnij" do tego wpisu. Bo jak nie, to dam se siana ;)
Ciekawa rzecz. Pisząc na Bikestats naprawdę się uspokoiłem. Może ZUS z funduszy na świadczenia zdrowotne powinien dotować ten serwis.
Kategoria Użytkowo
Dane wyjazdu:
26.00 km
25.00 km teren
01:10 h
22.29 km/h:
Maks. pr.:36.30 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Kona Caldera
Znowu koszty
Niedziela, 7 sierpnia 2011 · dodano: 16.08.2011 | Komentarze 5
Na szczęście tym razem wycieczka okazała się kosztowna dla Gora, a nie dla mnie.
Pojechaliśmy sobie bowiem we trzech, czyli Goro, Rooter i Ja przez Kampinos do Roztoki.
I to nie na piwo tylko zjeść :)
Stamtąd Rooter wraca do domu, a my z Gorem uderzamy w stronę Karpat. Uderzamy dosłownie i w przenośni. Ostatnie co zarejestrowałem to z mojej lewej strony takie zduszone coś pomiędzy UGHHHH, a QRFAAAA i zobaczyłem Gora jadącego na przednim kole, wysoko nad kierownicą.
Efekt:
Zawijamy zatem z buta do Roztoki gdzie Gora odbiera wóz serwisowy Rootera ze śpiącym Burzy Synem z tyłu, a ja sam sobie wracam rowerkiem troszkę naokoło czerwonym szlakiem, nie przedłużając jednak wycieczki zanadto, jako że lada chwila u Rootera będzie nasiadówa i nie chciałbym nic przeoczyć ;)
Pojechaliśmy sobie bowiem we trzech, czyli Goro, Rooter i Ja przez Kampinos do Roztoki.
I to nie na piwo tylko zjeść :)
Stamtąd Rooter wraca do domu, a my z Gorem uderzamy w stronę Karpat. Uderzamy dosłownie i w przenośni. Ostatnie co zarejestrowałem to z mojej lewej strony takie zduszone coś pomiędzy UGHHHH, a QRFAAAA i zobaczyłem Gora jadącego na przednim kole, wysoko nad kierownicą.
Efekt:
Jest robota dla Che i koszty dla Gora :)© Niewe
Zawijamy zatem z buta do Roztoki gdzie Gora odbiera wóz serwisowy Rootera ze śpiącym Burzy Synem z tyłu, a ja sam sobie wracam rowerkiem troszkę naokoło czerwonym szlakiem, nie przedłużając jednak wycieczki zanadto, jako że lada chwila u Rootera będzie nasiadówa i nie chciałbym nic przeoczyć ;)
Kategoria Na luzie
Dane wyjazdu:
13.45 km
0.00 km teren
00:46 h
17.54 km/h:
Maks. pr.:28.50 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: 57 m
Kalorie: 398 kcal
Rower:Kona Cinder Cone
Skomplikowana operacja logistyczna
Wtorek, 2 sierpnia 2011 · dodano: 16.08.2011 | Komentarze 0
Dostarczyć DO i potem odebrać Z serwisu dwa auta jednocześnie to nie jest proste zadanie logistyczne.
Ale z pomocą brata i roweru udało się to zrobić :)
Myślałem, że wyjdzie mi więcej kilometrów, ale brat okazał się bardziej pomocny niż pierwotnie zakładałem i się nie najeździłem.
Ale z pomocą brata i roweru udało się to zrobić :)
Myślałem, że wyjdzie mi więcej kilometrów, ale brat okazał się bardziej pomocny niż pierwotnie zakładałem i się nie najeździłem.
Kategoria Użytkowo
Dane wyjazdu:
10.80 km
8.00 km teren
00:43 h
15.07 km/h:
Maks. pr.:46.20 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: 97 m
Kalorie: 331 kcal
Rower:Kona Caldera
Krynica srynica
Sobota, 30 lipca 2011 · dodano: 16.08.2011 | Komentarze 5
Krynica Morska to średnie miejsce do rowerowania. Lubię nadmorskie krajobrazy, ale w tym przypadku można jedynie pojechać:
-na wschód (wiadomo, cywilizacja) - ale ten wschód kończy się szybko zasiekami pilnowanymi przez niezwyciężoną Armię Radziecką.
-na zachód – niby miejsca więcej, ale i tak ostatecznie trzeba będzie wracać kawał tą samą drogą, a ja za tym nie przepadam.
Ograniczony tymi ograniczeniami postanowiłem wyważyć zamknięte drzwi, przełamać schematy, rozpuścić lody i wymyśliłem sobie trzecią opcję. Drogą, ale jakże nowatorską :)
Postanowiłem wsiąść na statek (41 złotych z rowerem!!!!) i popłynąć do Fromborka (1,5 godziny !!!), aby następnie przejechać większą część wysoczyzny Elbląskiej, zrobić aroundtrip wokół zalewu, może zahaczyć o sam Elbląg i następnie przez mierzeję wrócić do bazy.
Plan był tak prosty, że musiał się zesrać, ale nastąpiło to szybciej niż myślałem.
Po spędzeniu półtorej godziny na statku przyglądając się akrobacjom powietrznym w wykonaniu nienażartych mew i rybitw, przy jednym, zimnym piwie z plastiku wyładowuję się we Fromborku.
Ruszam na zachód i od razu odbijam w stronę Zalewu, aby unikać asfaltów. Plan zakładał około stówki w terenie. Ujechałem może z 8 kilo gdy trafiłem na nieczynną linię kolejową. Czyli coś, co MUSZĘ sfotografować i nad czym chcę podumać.
Po zrobieniu fotek polazłem jeszcze popatrzeć na Zalew, wróciłem po rower, zlazłem z torów i … chyba w samą porę, bo nieczynna linia kolejowa okazała się być czynną linią kolejową :)
Może nie dla ruchu pasażerskiego, ale myślę, że po spotkaniu takiej drezyny, rower nie wyglądał by lepiej niż po przejeździe osobówki.
Mimo uniknięcia katastrofy kolejowej dalej nie pojadę. W tak zwanym międzyczasie bowiem strzelił bębenek w piaście. Tak po prostu. Usterka nie do naprawienia w warunkach terenowych.
Konsultuję się więc przez telefon z pewną osobą, co to wiem, że siedzi przy kompie i może mi sprawdzić przez internet gdzie mam najbliższy serwis rowerowy. Okazuje się jednak po konsultacjach, że z tym najbliższym serwisem to jest trochę jak z tym najbliższym czynnym tarasem widokowym we Wrocławiu.
Tyle, że ten jest w Elblągu.
Koniec wycieczki ZATEM.
Wracam z buta do Fromborka, gdzie łapię stateczek powrotny, bezahluję kolejne 41 złotych i jeszcze kilka razy po siedem zyli za browary ze stateczkowego bufetu. Półtorej godziny to kupa czasu, a ja już nigdzie dzisiaj nie pojadę, a poza tym pani bufetowa ma naprawdę zacny bufet, to co się będę drugi raz na mewy gapił.
Co ja mewy nie widziałem? :)
BONUS:
-na wschód (wiadomo, cywilizacja) - ale ten wschód kończy się szybko zasiekami pilnowanymi przez niezwyciężoną Armię Radziecką.
-na zachód – niby miejsca więcej, ale i tak ostatecznie trzeba będzie wracać kawał tą samą drogą, a ja za tym nie przepadam.
Ograniczony tymi ograniczeniami postanowiłem wyważyć zamknięte drzwi, przełamać schematy, rozpuścić lody i wymyśliłem sobie trzecią opcję. Drogą, ale jakże nowatorską :)
Postanowiłem wsiąść na statek (41 złotych z rowerem!!!!) i popłynąć do Fromborka (1,5 godziny !!!), aby następnie przejechać większą część wysoczyzny Elbląskiej, zrobić aroundtrip wokół zalewu, może zahaczyć o sam Elbląg i następnie przez mierzeję wrócić do bazy.
Plan był tak prosty, że musiał się zesrać, ale nastąpiło to szybciej niż myślałem.
Po spędzeniu półtorej godziny na statku przyglądając się akrobacjom powietrznym w wykonaniu nienażartych mew i rybitw, przy jednym, zimnym piwie z plastiku wyładowuję się we Fromborku.
Ptactwo zdecydowanie polskie© Niewe
Ruszam na zachód i od razu odbijam w stronę Zalewu, aby unikać asfaltów. Plan zakładał około stówki w terenie. Ujechałem może z 8 kilo gdy trafiłem na nieczynną linię kolejową. Czyli coś, co MUSZĘ sfotografować i nad czym chcę podumać.
Tory nieczynne© Niewe
Po zrobieniu fotek polazłem jeszcze popatrzeć na Zalew, wróciłem po rower, zlazłem z torów i … chyba w samą porę, bo nieczynna linia kolejowa okazała się być czynną linią kolejową :)
Tory czynne© Niewe
Może nie dla ruchu pasażerskiego, ale myślę, że po spotkaniu takiej drezyny, rower nie wyglądał by lepiej niż po przejeździe osobówki.
Mimo uniknięcia katastrofy kolejowej dalej nie pojadę. W tak zwanym międzyczasie bowiem strzelił bębenek w piaście. Tak po prostu. Usterka nie do naprawienia w warunkach terenowych.
Konsultuję się więc przez telefon z pewną osobą, co to wiem, że siedzi przy kompie i może mi sprawdzić przez internet gdzie mam najbliższy serwis rowerowy. Okazuje się jednak po konsultacjach, że z tym najbliższym serwisem to jest trochę jak z tym najbliższym czynnym tarasem widokowym we Wrocławiu.
Tyle, że ten jest w Elblągu.
Koniec wycieczki ZATEM.
Wracam z buta do Fromborka, gdzie łapię stateczek powrotny, bezahluję kolejne 41 złotych i jeszcze kilka razy po siedem zyli za browary ze stateczkowego bufetu. Półtorej godziny to kupa czasu, a ja już nigdzie dzisiaj nie pojadę, a poza tym pani bufetowa ma naprawdę zacny bufet, to co się będę drugi raz na mewy gapił.
Co ja mewy nie widziałem? :)
BONUS:
Kamień z Jeleniej Góry ;)© Niewe
Kategoria Na luzie
Dane wyjazdu:
47.76 km
17.00 km teren
02:45 h
17.37 km/h:
Maks. pr.:47.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:666 m
Kalorie: kcal
Rower:Kona Caldera
Dla Szatana
Poniedziałek, 25 lipca 2011 · dodano: 12.08.2011 | Komentarze 0
Dżałorki to już przeszłość i czas wracać do stolycy.
Aby jednak osłodzić sobie powrót zajeżdżamy z Che do Ojcowskiego Parku Narodowego.
Zajeżdżamy oczywiście w strugach deszczu gdyż ponieważ jak przystało na lato i wakacje "ciągle pada". Parkujemy na parkingu (logiczne) i pod czujnym okiem kamer monitoringu ponownie przebieramy się w obcisłe, aby na nowo ufajdać nasze rowery jak to tylko możliwe.
W okolicach OPN byłem jakieś 2-3 lata temu i w pamięć zapadły mi oprócz oczywistej Doliny Prądnika dwa inne urocze miejsca tj. Dolina Będkowska i Dolina Kluczwody.
Zaczynamy od tej pierwszej. Dolina w przeważającej części jest wyasfaltowana, ale sam początek to był mega, extra hardcore. Nie wiem co to za rodzaj gruntu, pierwszy raz coś takiego widziałem, ale po deszczu zamienił się normalne lodowisko. Tyle, że lód zazwyczaj jest w miarę równy, a tu dochodziły jeszcze koleiny, muldy, wyrwy i korzenie. W każdym razie zjazd po tym, to była prawdziwa, męska przygoda. Zwłaszcza jak się ma z tyłu "slicka" :)
Kolejną dolinkę zaatakowaliśmy chyba ze złej strony. Z poprzedniego pobytu zapamiętałem ją jako całkowicie przejezdną, a tu na początek musieliśmy pchać rowery po stromej, śliskiej ścieżce, aby ostatecznie ugrzęznąć pomiędzy powalonymi drzewami w połowie drogi na szczyt. Mamy ograniczony czas, więc odpuszczamy, aby zdążyć zaliczyć Dolinę Prądnika i Kastel Of Pieskowa Skala, który był naszym głównym celem i moją obsesją na ten dzień.
Przejazd na drugą stronę szosy to kolejna męska przygoda, ponieważ po pierwsze primo, choć nie było tego widać na pierwszy rzut oka to w drodze do szosy czekały nas dwa naprawdę strome podjazdy, po drugie primo, na szosie był ruch jak pod Castoramą w sobotę rano.
Ale się udało :)
Udało się też dotrzeć w końcu to rzeczonego Kastel Of Pieskowa Skala choć głównie asfaltem, ponieważ wszystkie szlaki wspinające się lub błądzące po stokach doliny były koszmarnie śliskie i zabłocone, a my chyba po czterech dnia błota i śliskości mamy dosyć.
A więc: Kastel Of Pieskowa Skala
A dlaczego "Dla Szatana"?
Oto poszlaka :)
Aby jednak osłodzić sobie powrót zajeżdżamy z Che do Ojcowskiego Parku Narodowego.
Zajeżdżamy oczywiście w strugach deszczu gdyż ponieważ jak przystało na lato i wakacje "ciągle pada". Parkujemy na parkingu (logiczne) i pod czujnym okiem kamer monitoringu ponownie przebieramy się w obcisłe, aby na nowo ufajdać nasze rowery jak to tylko możliwe.
W okolicach OPN byłem jakieś 2-3 lata temu i w pamięć zapadły mi oprócz oczywistej Doliny Prądnika dwa inne urocze miejsca tj. Dolina Będkowska i Dolina Kluczwody.
Zaczynamy od tej pierwszej. Dolina w przeważającej części jest wyasfaltowana, ale sam początek to był mega, extra hardcore. Nie wiem co to za rodzaj gruntu, pierwszy raz coś takiego widziałem, ale po deszczu zamienił się normalne lodowisko. Tyle, że lód zazwyczaj jest w miarę równy, a tu dochodziły jeszcze koleiny, muldy, wyrwy i korzenie. W każdym razie zjazd po tym, to była prawdziwa, męska przygoda. Zwłaszcza jak się ma z tyłu "slicka" :)
Kolejną dolinkę zaatakowaliśmy chyba ze złej strony. Z poprzedniego pobytu zapamiętałem ją jako całkowicie przejezdną, a tu na początek musieliśmy pchać rowery po stromej, śliskiej ścieżce, aby ostatecznie ugrzęznąć pomiędzy powalonymi drzewami w połowie drogi na szczyt. Mamy ograniczony czas, więc odpuszczamy, aby zdążyć zaliczyć Dolinę Prądnika i Kastel Of Pieskowa Skala, który był naszym głównym celem i moją obsesją na ten dzień.
Przejazd na drugą stronę szosy to kolejna męska przygoda, ponieważ po pierwsze primo, choć nie było tego widać na pierwszy rzut oka to w drodze do szosy czekały nas dwa naprawdę strome podjazdy, po drugie primo, na szosie był ruch jak pod Castoramą w sobotę rano.
Ale się udało :)
Udało się też dotrzeć w końcu to rzeczonego Kastel Of Pieskowa Skala choć głównie asfaltem, ponieważ wszystkie szlaki wspinające się lub błądzące po stokach doliny były koszmarnie śliskie i zabłocone, a my chyba po czterech dnia błota i śliskości mamy dosyć.
A więc: Kastel Of Pieskowa Skala
Kastel Of Pieskowa Skala widziany z samego dołu© Niewe
A dlaczego "Dla Szatana"?
Oto poszlaka :)
Kategoria Na luzie
Dane wyjazdu:
65.45 km
35.00 km teren
04:13 h
15.52 km/h:
Maks. pr.:63.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:950 m
Kalorie: kcal
Rower:Kona Caldera
Dżałorki - ostatnie starcie
Niedziela, 24 lipca 2011 · dodano: 11.08.2011 | Komentarze 4
No i o.
Zostaliśmy sami.
Goro i Rooter z przyległościami wyjechali i zostaliśmy tylko my.
Czyli ja, Che i Pani Ela, ale ona prawie nie wychodziła ze swojego pokoju, więc jej nie liczę.
Czyli ja i Che. Tylko tyle i aż tyle.
Dobra, będzie tego przygłupiego wstępu.
Dzień zaczęliśmy tradycyjnie czyli długim śniadaniem dużo lepszym niż u Tiffaniego.
Śniadanie się przedłużało i przedłużało, i przedłużało, i przedłużało, i przedłużało...
tak jak przedłużał się nam opad.
Opad deszczu of kors, wyjaśniam tym, którym już się roi pewnie w ich świńskich głowach jakiś opad sutów, czy jeszcze gorsze rzeczy.
Niezwłocznie po ustanięciu opadu, czy też opadów ;) ubieramy się w obcisłe i ruszamy w stronę Czerwonego Klasztoru po raz kolejny. Tym razem zaatakujemy kolejne pasmo górskie po Słowackiej stronie, takie co tośmy go jeszcze nie atakowali. Bo są takie.
Ale najpierw rzeczony Czerwony Klasztor i kolejny raz Leśnickie Siodło.
Zjechaliśmy do słowackiej wiochy Velky Lipnik według wskazówek supersympatycznego Słowaka serwującego mapy i piwko na Lesnickim Sedle asfaltowym, zniszczonym podjazdem na pasmo Magurskie. No i tu to się już można ładnie pobawić. Dłuuuuuugo, łagodnie pod górę w kierunku chmur. Widoki urywają dupę po raz kolejny, piasty jęczą od lipcopada, browary się trawią, a liście szeleszczą.
Ładnie znaczy się było bardzo i przyjemnie.
W planach mieliśmy następnie przejazd wzdłuż pasma górskiego szlakiem niebieskim, niestety wziął on i zbiesił, a w dodatku pojawiły się rozbieżności miedzy tym co na mapie, tym co w GPSie, a tym co w terenie, więc podejmujemy decyzję o odwrocie i przemienieniu zajebistego podjazdy, który pokonaliśmy chwilę temu w zajebisty zjazd. Jest już po prostu późno, a pogoda raczej nieustalona, a nie uśmiecha nam się wizja noclegu w górach.
Zjazd zaczynamy w chmurach i zaczyna go Che :)
I przez Słowację wracamy do znudzenia przez Czerwony Klasztor i dolinę Dunajca do Jaworek.
Plan na jutro mamy napięty jak baranie jajca, więc rezygnujemy z zatrzymywania się i browarzenia w Szczawnicy czy na mijanym redyku i napieramy prosto do bazy, aby przeprowadzić codzienny rytuał mycia rowerów w Kasztelanie i pojenia się wodą ze strumyka.
Albo odwrotnie.
Tak, raczej odwrotnie.
Fajnie było :)
Zostaliśmy sami.
Goro i Rooter z przyległościami wyjechali i zostaliśmy tylko my.
Czyli ja, Che i Pani Ela, ale ona prawie nie wychodziła ze swojego pokoju, więc jej nie liczę.
Czyli ja i Che. Tylko tyle i aż tyle.
Dobra, będzie tego przygłupiego wstępu.
Dzień zaczęliśmy tradycyjnie czyli długim śniadaniem dużo lepszym niż u Tiffaniego.
Śniadanie miszczów© Niewe
Śniadanie się przedłużało i przedłużało, i przedłużało, i przedłużało, i przedłużało...
tak jak przedłużał się nam opad.
Opad deszczu of kors, wyjaśniam tym, którym już się roi pewnie w ich świńskich głowach jakiś opad sutów, czy jeszcze gorsze rzeczy.
Niezwłocznie po ustanięciu opadu, czy też opadów ;) ubieramy się w obcisłe i ruszamy w stronę Czerwonego Klasztoru po raz kolejny. Tym razem zaatakujemy kolejne pasmo górskie po Słowackiej stronie, takie co tośmy go jeszcze nie atakowali. Bo są takie.
Ale najpierw rzeczony Czerwony Klasztor i kolejny raz Leśnickie Siodło.
Zjechaliśmy do słowackiej wiochy Velky Lipnik według wskazówek supersympatycznego Słowaka serwującego mapy i piwko na Lesnickim Sedle asfaltowym, zniszczonym podjazdem na pasmo Magurskie. No i tu to się już można ładnie pobawić. Dłuuuuuugo, łagodnie pod górę w kierunku chmur. Widoki urywają dupę po raz kolejny, piasty jęczą od lipcopada, browary się trawią, a liście szeleszczą.
Ładnie znaczy się było bardzo i przyjemnie.
W planach mieliśmy następnie przejazd wzdłuż pasma górskiego szlakiem niebieskim, niestety wziął on i zbiesił, a w dodatku pojawiły się rozbieżności miedzy tym co na mapie, tym co w GPSie, a tym co w terenie, więc podejmujemy decyzję o odwrocie i przemienieniu zajebistego podjazdy, który pokonaliśmy chwilę temu w zajebisty zjazd. Jest już po prostu późno, a pogoda raczej nieustalona, a nie uśmiecha nam się wizja noclegu w górach.
Zjazd zaczynamy w chmurach i zaczyna go Che :)
I przez Słowację wracamy do znudzenia przez Czerwony Klasztor i dolinę Dunajca do Jaworek.
Plan na jutro mamy napięty jak baranie jajca, więc rezygnujemy z zatrzymywania się i browarzenia w Szczawnicy czy na mijanym redyku i napieramy prosto do bazy, aby przeprowadzić codzienny rytuał mycia rowerów w Kasztelanie i pojenia się wodą ze strumyka.
Albo odwrotnie.
Tak, raczej odwrotnie.
Fajnie było :)