Info
Ten blog rowerowy prowadzi Niewe z miasteczka Wiktorów. Mam przejechane 21566.55 kilometrów w tym 10127.52 w terenie. Jeżdżę z prędkością średnią 19.54 km/h i się wcale nie chwalę.Więcej o mnie.
Wykres roczny
Archiwum bloga
- 2013, Październik1 - 7
- 2013, Wrzesień8 - 7
- 2013, Sierpień3 - 2
- 2013, Czerwiec12 - 57
- 2013, Maj7 - 5
- 2013, Kwiecień10 - 37
- 2013, Marzec12 - 59
- 2013, Luty3 - 19
- 2013, Styczeń1 - 14
- 2012, Grudzień3 - 18
- 2012, Listopad3 - 39
- 2012, Październik8 - 72
- 2012, Wrzesień14 - 98
- 2012, Sierpień6 - 53
- 2012, Lipiec12 - 66
- 2012, Czerwiec11 - 139
- 2012, Maj12 - 152
- 2012, Kwiecień9 - 112
- 2012, Marzec3 - 34
- 2012, Luty9 - 71
- 2012, Styczeń8 - 93
- 2011, Grudzień8 - 78
- 2011, Listopad7 - 80
- 2011, Październik6 - 43
- 2011, Wrzesień11 - 128
- 2011, Sierpień10 - 77
- 2011, Lipiec12 - 103
- 2011, Czerwiec7 - 79
- 2011, Maj17 - 181
- 2011, Kwiecień12 - 176
- 2011, Marzec3 - 3
- 2011, Luty5 - 3
- 2011, Styczeń3 - 19
- 2010, Grudzień3 - 13
- 2010, Listopad4 - 8
- 2010, Październik4 - 13
- 2010, Wrzesień8 - 15
- 2010, Sierpień7 - 2
- 2010, Lipiec9 - 6
- 2010, Czerwiec12 - 28
- 2010, Maj7 - 21
- 2010, Kwiecień11 - 35
- 2010, Marzec3 - 3
- 2010, Luty2 - 1
- 2010, Styczeń6 - 4
- 2009, Grudzień5 - 6
- 2009, Listopad4 - 4
- 2009, Październik4 - 17
- 2009, Wrzesień6 - 19
- 2009, Sierpień10 - 6
- 2009, Lipiec5 - 9
Dane wyjazdu:
53.20 km
46.00 km teren
03:01 h
17.64 km/h:
Maks. pr.:43.30 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Kona Caldera
Wybory
Niedziela, 21 listopada 2010 · dodano: 21.11.2010 | Komentarze 3
Lajtowa wycieczka po Kampinosie. Start u mnie. Uczestnicy: Goro, Rafał i Ja :)
Przez Lisą Górę, Cygańskie Góry i Palmiry pojechaliśmy do Łomianek, gdzie Goro głosował. Potem Biały Domek, grzaniec i powrót z Rafałem przez Sieraków, Lipków i Budę.
Miało padać, tak twierdził jeszcze dzień wcześniej telefon Gora. Ale co to za telefon co nie ma klawiszy...
Przez Lisą Górę, Cygańskie Góry i Palmiry pojechaliśmy do Łomianek, gdzie Goro głosował. Potem Biały Domek, grzaniec i powrót z Rafałem przez Sieraków, Lipków i Budę.
Miało padać, tak twierdził jeszcze dzień wcześniej telefon Gora. Ale co to za telefon co nie ma klawiszy...
Kategoria Na luzie
Dane wyjazdu:
145.00 km
30.00 km teren
06:33 h
22.14 km/h:
Maks. pr.:38.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Kona Caldera
S-8
Niedziela, 14 listopada 2010 · dodano: 14.11.2010 | Komentarze 2
Jesienna wycieczka o industrialnym klimacie.
Na dobry początek dnia zaliczyłem glebę na ścieżce rowerowej przy Maczka. Połączenie mokrej kostki, mocno nabitych opon i dużej szybkości zagwarantowało mi piękny poślizg na łuku i wywrotkę. W pierwszej chwili myślałem, że to już koniec na dzisiaj, bo nie mogłem się pozbierać. Noga wygięła mi się pod ostrym kątem, zrobiło mi się ciemno przed oczami i słodko w gębie. Ale wziąłem się w garść i doczłapałem na spotkanie z Gorem. Chwilę później wbijamy się na nową mikroobwodnicę Warszawy.
Fajnie się śmiga, ale oczywiście nie obywa się bez dyskusji z ochroną.
Dojeżdżamy do końca i zdzwaniamy się z Drzewkiem. W planach jest zwiedzanie komina w Mosznie (nie ja wymyśliłem tą nazwę), a Drzewek ma robić za przewodnika.
Prób ujemy różnych opcji podjazdu, ale z każdej strony zalane po pas, więc odpuszczamy. Jeszcze tylko sesja foto i trzeba szukać nowego celu na dzisiaj.
Dosyć szybko go znajdujemy, bo akurat dzwoni Paweł, że jest na stadionie i jest opcja zwiedzanka. No to jadziem! Drzewek odprowadza nas do Piastowa, a dalej już sami przez centrum i kebaba napieramy na Pragie. Na miejscu przebieramy się za robotników i wbijamy na budowę.
Ze stadionu tradycyjnie pod Rurkę na jedno małe, złociste, pyszniutkie... Jak zwykle odstawiam Gora do trasy i A-K i….
.. postanawiam jechać z nim. Jest wczesna pora, a ja nie mam żadnego pomysłu na resztę dnia. A więc z Gorem na Tarchomin, stamtąd do Nowego Dworu i przez Kampinos już w kompletnych ciemnościach do domu. Błoto w Kampinosie po osie, więc wróciłem nieźle ufajdany, ale zadowolony.
Na dobry początek dnia zaliczyłem glebę na ścieżce rowerowej przy Maczka. Połączenie mokrej kostki, mocno nabitych opon i dużej szybkości zagwarantowało mi piękny poślizg na łuku i wywrotkę. W pierwszej chwili myślałem, że to już koniec na dzisiaj, bo nie mogłem się pozbierać. Noga wygięła mi się pod ostrym kątem, zrobiło mi się ciemno przed oczami i słodko w gębie. Ale wziąłem się w garść i doczłapałem na spotkanie z Gorem. Chwilę później wbijamy się na nową mikroobwodnicę Warszawy.
Fajnie się śmiga, ale oczywiście nie obywa się bez dyskusji z ochroną.
Dojeżdżamy do końca i zdzwaniamy się z Drzewkiem. W planach jest zwiedzanie komina w Mosznie (nie ja wymyśliłem tą nazwę), a Drzewek ma robić za przewodnika.
Prób ujemy różnych opcji podjazdu, ale z każdej strony zalane po pas, więc odpuszczamy. Jeszcze tylko sesja foto i trzeba szukać nowego celu na dzisiaj.
Dosyć szybko go znajdujemy, bo akurat dzwoni Paweł, że jest na stadionie i jest opcja zwiedzanka. No to jadziem! Drzewek odprowadza nas do Piastowa, a dalej już sami przez centrum i kebaba napieramy na Pragie. Na miejscu przebieramy się za robotników i wbijamy na budowę.
Ze stadionu tradycyjnie pod Rurkę na jedno małe, złociste, pyszniutkie... Jak zwykle odstawiam Gora do trasy i A-K i….
.. postanawiam jechać z nim. Jest wczesna pora, a ja nie mam żadnego pomysłu na resztę dnia. A więc z Gorem na Tarchomin, stamtąd do Nowego Dworu i przez Kampinos już w kompletnych ciemnościach do domu. Błoto w Kampinosie po osie, więc wróciłem nieźle ufajdany, ale zadowolony.
Kategoria Na luzie
Dane wyjazdu:
39.22 km
17.00 km teren
01:52 h
21.01 km/h:
Maks. pr.:33.40 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Kona Caldera
Nie lubię jak jest ciemno. Po prostu nie lubię i już.
Piątek, 5 listopada 2010 · dodano: 05.11.2010 | Komentarze 0
Nie siedziałem na rowerze od Harpagana. Jakoś nie było czasu, siły, a przede wszystkim chęci. W tygodniu przyszła jednak do mnie przesyłka z Hong-Kongu i głupio byłoby nie przetestować. Zamontowałem lampkę na kierownicę i hajda przez las do Warszawy odwiedzić brata i bratową. Wszystko działa jak należy. Lampka daje potężny i szeroki strumień światła i przede wszystkim nie trzęsie się na kierownicy jak moja dotychczasowa Sigma. Nie świeci tak biało jak Raven2, ale jak się nie ma co się lubi to... itd. Ravena już nie odzyskam, kasę być może, ale nieprędko :/
Powrót z Wawy asfaltem z potwornym wmordewindem. Umęczyłem się jak należy.
Powrót z Wawy asfaltem z potwornym wmordewindem. Umęczyłem się jak należy.
Kategoria Na luzie
Dane wyjazdu:
200.00 km
100.00 km teren
10:00 h
20.00 km/h:
Maks. pr.:45.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Kona Caldera
Harpagan 40 - Kościerzyna
Sobota, 16 października 2010 · dodano: 18.10.2010 | Komentarze 5
Nadejszła wiekopomna chwila… długo wyczekiwany Harpagan. Tym razem padło na Kościerzynę. Na miejsce dojeżdżamy z Gorem ok. 21. Wizyta w bazie, szybka rejestracja i odbiór pakietu startowego. Potem do hotelu, który był ze 200 metrów od startu. A potem jeszcze na pizzę i piwo. Oczywiście w pizzerii dominują masochiści podobni do nas, więc jest z kim i o czym pogadać. Potem jeszcze szykowanie sprzętu, ciuchów i spać kładziemy się jakoś przed pierwszą.
START
Prognozy się nie sprawdziły i nie pada. Jest też na plusie. Jest dobrze.
Na rynku już pełno światełek, odbieramy mapy i zaczynamy kreślenie trasy. Start 6:30, ale jak zwykle mało kto się rusza. Każdy walczy nad mapą. Ostatecznie wybieramy wariant północny w kierunku przeciwnym do wskazówek zegara.
PK 15 (51:11 minut) – parking leśny
Najpierw trzeba się wydostać z Kościerzyny. Poruszanie się po obcym mieście z mapą w skali 1:100 000 nie jest proste, ale w końcu jakoś się udaje. Droga do piętnastki to głównie asfalt. Jest mocno pagórkowato, ale nogi podają i co chwila łykamy kolejne grupki kolarzy, powoli świta. Pierwsza mała wpadka, to skręt do lasu o jakieś 50 metrów za wcześnie. Na szczęście szybko się orientujemy i dalej bez problemów docieramy na punkt. Klik i ognia dalej, bez ociągania się.
PK 19 (82:18 min) – dawna baza wojskowa
Znowu przelot asfaltem, potem trochę piasku, droga z betonowych płyt jasno wskazuje, którędy jeździł kiedyś ciężki sprzęt i właściwie nie trzeba specjalnie nawigować. Na punkcie z oczy znika mi Goro. Już myślałem, że zabłądził po drodze, ale okazuje się, że wziął sobie do serca moje narzekania, że za dużo czasu tracimy na przestojach, kliknął i zawrócił żeby czekać na mnie na drodze powrotnej.
PK 5 (110:40 min) – przepust
Jakieś tajemne moce działały na tym punkcie. Chciałem zerknąć co wysmażył w swoim opisie Goro, a tam krótkie „ Nie pamiętam” Ja też nie pamiętam. :)
PK 16 (189:51 min) – cypel
Wracamy do szosy o znowu długaśny przelot asfaltem na zachód.
Tak to mniej więcej wyglądało.
Jeden cwany gapa na starcie podzielił się z nami informacją, że na cyplu brak jest mostka, więc ważne jest żeby zaatakować punkt od północy. No cóż, nie zapamiętałem jego numeru… ;)
Efekt nietrudny do przewidzenia. Trzeba brodzić. Ściągam buty i przechodzę przez wodę. Podbijam punkt, ale sędzia z uśmiechem pyta się mnie gdzie mam rower. Znam regulamin, ale próbuję „o tu, jakieś 6 metrów ode mnie” mówię, wskazując na drugi brzeg :). Nie przeszło :) A więc znowu do wody, Goro podaje mi rower, powrót z rowerem, powrót po rower Gora, a potem to samo w drugą stronę. Nałaziłem się po tej wodzie jak głupi. Ale punkt zaliczony.
W między czasie od właściwej strony podjechał Daniel Śmieja. Odbił punkt, ale że mu było widać bardziej po drodze to wrzucił rower do wody, a za chwilę wskoczył sam w pełnym rynsztunku. Hmm, tak się zdobywa Harpagana.
PK 18 (287: 28 min) – przy przepuście
Totalna porażka nawigacyjna. Podłączyliśmy się pod jakiś dwóch gości. Pozwoliłem sobie na chwilę na luksus nie myślenia tylko pedałowania. Efekt jak zawsze taki sam, już po chwili kompletnie nie wiem gdzie jestem. Wracamy, najeżdżamy jeszcze raz i jeszcze i na północ i na południe i gdzie się da, zawieramy krótkotrwałe sojusze z tymi, którzy dobrze rokują i żeby chwilę potem znowu szukać na własną rękę. Ostatecznie jakiś dobry Samarytanin wracający z PK wskazuje nam drogę. K… kręciliśmy się tuż obok.
PK 12 (349:32 min) – górka
Odpuszczamy PK10 i przez Bytów jedziemy na południe. Obyło się bez problemów i za chwilę jesteśmy na górce, na której owszem jest ładnie, ale też pi$%i, że ciężko wytrzymać. Pożeramy naleśniki i napieramy zmarznięci dalej na południe. Wiadomo, na południu jest cieplej :)
PK 6 (393:39 min) – mostek
Pięknym leśnym duktem jedziemy na wschód. Tym razem jestem już właściwie skupiony i po odmierzeniu właściwej odległości skręcamy gdzie trzeba, przejeżdżamy przez gospodarstwo i już za chwilę wpadają nam 2 punkty przeliczeniowe. Szybko i na temat.
Ze stajni ktoś na nas zerkał ;)
PK 20 (457:06 min) – skrzyżowanie
Jedziemy dalej na południe. Charakter dróg zdecydowanie się zmienia. Przedtem było raczej twardo, teraz same piachy. I to takie po osie. Mamy już koło stówki na licznikach, więc momentami jest ciężko. O ile do tej pory zastanawiałem się czy nie popełniłem błędu nie zakładając semi-slicków, to teraz nie mam już wątpliwości. Porządne traktory pomagają przebijać się przez te piachy. Punkt jest zmyślnie ukryty w lesie, ale ja jestem naprawdę rozgrzany skupiony jak należy, więc jedziemy jak po sznurku. Widzę, ze Goro patrzy na mnie podejrzliwie, jakbym znał lokalizację tego punktu wcześniej ;)
PK4 –Kruszyn, parking leśny
Mieliśmy sobie oszczędzić offroadu, ale jakoś tak wyszło. Chyba nie do końca dobrze wyjechaliśmy z ostatniego PK i teraz jedziemy na przełaj przez pola w kierunku widocznych w oddali zabudowań. Dalej też nie jest łatwiej, bo dróg jest o wiele więcej niż na mapie, do tego ciągle pod górę i po piachu. W życiu się tyle po piachu nie najeździłem. Myślę, że łącznie kilkadziesiąt kaemów na tym rajdzie. Do leśniczówki, która jest w połowie drogi dojeżdżamy mimo to bezbłędnie, ale tam znowu popełniamy jakiś błąd i odbijamy za bardzo na południe. Orientujemy się dopiero w Parzyniu. Jest już za mało czasu żeby wracać na punkt. Porażka :/
PK 17 (587:06 min) – punkt widokowy
Po ominięciu czwórki jedziemy dalej na wschód i w sumie prawie bez problemów docieramy na PK. Jeszcze tylko przekroczyć elektrycznego pastucha, sztywny podjazd i z góry patrzymy jak pięknie jest wokół.
PK 14 (628:29 min) – pole biwakowe.
Początek słabo, bo z PK17 zjechaliśmy w złą stronę. Zawracamy i kierujemy się na północ. Spotkane burki chyba już wiedzą jak smakuje fanga z SPD-a w nos, bo z opuszczonymi ogonami schodzą nam z drogi. Prawie bez problemów znajdujemy punkt i zastanawiamy się co dalej. Z czasem jest krucho, siły też już jakby mniej, więc decydujemy o odpuszczeniu ósemki, która jest prawie po drodze. Ale prawie jednak robi różnicę. Na miejscu miały być kiełbaski, ale nic nie zostało
PK 11 (674:11 min) – parking leśny
Szybki przelot po twardy leśnym dukcie na północ. Drogę wskazują piękne, zabytkowe kamienie na rozstajach dróg. W Lipuszu odbijamy na wschód i bezbłędnie wpadamy na punkt.
PK7 – brzeg glinianki
Do końca nie jesteśmy zgodni czy robimy go jeszcze po drodze. Ostatecznie udaje mi się przekonać Gora, jednak robi się już ciemno i skręcamy nie tam gdzie trzeba, żeby ostatecznie wrócić do szosy na Kościerzynę. Szkoda. Ten jeden punkt rozstrzygnąłby naszą rywalizację z Nowakami z Gerappa ;)
META
Wynik podobny jak na wiosnę. A więc jeden cel nie osiągnięty. Nie udało się poprawić. Ale udało się zrobić 200 kilo. To było nasz drugi cel i jesteśmy z tego powodu cholernie zadowoleni. Cel najważniejszy, czyli podziwianie przez 12 godzin kaszubskich krajobrazów także osiągnięty. Czas na regenerację i integracje :)
A do następnego Harpagana pozostało 180 dni, 10 godzin…. Już nie mogę się doczekać
START
Prognozy się nie sprawdziły i nie pada. Jest też na plusie. Jest dobrze.
Na rynku już pełno światełek, odbieramy mapy i zaczynamy kreślenie trasy. Start 6:30, ale jak zwykle mało kto się rusza. Każdy walczy nad mapą. Ostatecznie wybieramy wariant północny w kierunku przeciwnym do wskazówek zegara.
PK 15 (51:11 minut) – parking leśny
Najpierw trzeba się wydostać z Kościerzyny. Poruszanie się po obcym mieście z mapą w skali 1:100 000 nie jest proste, ale w końcu jakoś się udaje. Droga do piętnastki to głównie asfalt. Jest mocno pagórkowato, ale nogi podają i co chwila łykamy kolejne grupki kolarzy, powoli świta. Pierwsza mała wpadka, to skręt do lasu o jakieś 50 metrów za wcześnie. Na szczęście szybko się orientujemy i dalej bez problemów docieramy na punkt. Klik i ognia dalej, bez ociągania się.
PK 19 (82:18 min) – dawna baza wojskowa
Znowu przelot asfaltem, potem trochę piasku, droga z betonowych płyt jasno wskazuje, którędy jeździł kiedyś ciężki sprzęt i właściwie nie trzeba specjalnie nawigować. Na punkcie z oczy znika mi Goro. Już myślałem, że zabłądził po drodze, ale okazuje się, że wziął sobie do serca moje narzekania, że za dużo czasu tracimy na przestojach, kliknął i zawrócił żeby czekać na mnie na drodze powrotnej.
PK 5 (110:40 min) – przepust
Jakieś tajemne moce działały na tym punkcie. Chciałem zerknąć co wysmażył w swoim opisie Goro, a tam krótkie „ Nie pamiętam” Ja też nie pamiętam. :)
PK 16 (189:51 min) – cypel
Wracamy do szosy o znowu długaśny przelot asfaltem na zachód.
Tak to mniej więcej wyglądało.
Jeden cwany gapa na starcie podzielił się z nami informacją, że na cyplu brak jest mostka, więc ważne jest żeby zaatakować punkt od północy. No cóż, nie zapamiętałem jego numeru… ;)
Efekt nietrudny do przewidzenia. Trzeba brodzić. Ściągam buty i przechodzę przez wodę. Podbijam punkt, ale sędzia z uśmiechem pyta się mnie gdzie mam rower. Znam regulamin, ale próbuję „o tu, jakieś 6 metrów ode mnie” mówię, wskazując na drugi brzeg :). Nie przeszło :) A więc znowu do wody, Goro podaje mi rower, powrót z rowerem, powrót po rower Gora, a potem to samo w drugą stronę. Nałaziłem się po tej wodzie jak głupi. Ale punkt zaliczony.
W między czasie od właściwej strony podjechał Daniel Śmieja. Odbił punkt, ale że mu było widać bardziej po drodze to wrzucił rower do wody, a za chwilę wskoczył sam w pełnym rynsztunku. Hmm, tak się zdobywa Harpagana.
PK 18 (287: 28 min) – przy przepuście
Totalna porażka nawigacyjna. Podłączyliśmy się pod jakiś dwóch gości. Pozwoliłem sobie na chwilę na luksus nie myślenia tylko pedałowania. Efekt jak zawsze taki sam, już po chwili kompletnie nie wiem gdzie jestem. Wracamy, najeżdżamy jeszcze raz i jeszcze i na północ i na południe i gdzie się da, zawieramy krótkotrwałe sojusze z tymi, którzy dobrze rokują i żeby chwilę potem znowu szukać na własną rękę. Ostatecznie jakiś dobry Samarytanin wracający z PK wskazuje nam drogę. K… kręciliśmy się tuż obok.
PK 12 (349:32 min) – górka
Odpuszczamy PK10 i przez Bytów jedziemy na południe. Obyło się bez problemów i za chwilę jesteśmy na górce, na której owszem jest ładnie, ale też pi$%i, że ciężko wytrzymać. Pożeramy naleśniki i napieramy zmarznięci dalej na południe. Wiadomo, na południu jest cieplej :)
PK 6 (393:39 min) – mostek
Pięknym leśnym duktem jedziemy na wschód. Tym razem jestem już właściwie skupiony i po odmierzeniu właściwej odległości skręcamy gdzie trzeba, przejeżdżamy przez gospodarstwo i już za chwilę wpadają nam 2 punkty przeliczeniowe. Szybko i na temat.
Ze stajni ktoś na nas zerkał ;)
PK 20 (457:06 min) – skrzyżowanie
Jedziemy dalej na południe. Charakter dróg zdecydowanie się zmienia. Przedtem było raczej twardo, teraz same piachy. I to takie po osie. Mamy już koło stówki na licznikach, więc momentami jest ciężko. O ile do tej pory zastanawiałem się czy nie popełniłem błędu nie zakładając semi-slicków, to teraz nie mam już wątpliwości. Porządne traktory pomagają przebijać się przez te piachy. Punkt jest zmyślnie ukryty w lesie, ale ja jestem naprawdę rozgrzany skupiony jak należy, więc jedziemy jak po sznurku. Widzę, ze Goro patrzy na mnie podejrzliwie, jakbym znał lokalizację tego punktu wcześniej ;)
PK4 –Kruszyn, parking leśny
Mieliśmy sobie oszczędzić offroadu, ale jakoś tak wyszło. Chyba nie do końca dobrze wyjechaliśmy z ostatniego PK i teraz jedziemy na przełaj przez pola w kierunku widocznych w oddali zabudowań. Dalej też nie jest łatwiej, bo dróg jest o wiele więcej niż na mapie, do tego ciągle pod górę i po piachu. W życiu się tyle po piachu nie najeździłem. Myślę, że łącznie kilkadziesiąt kaemów na tym rajdzie. Do leśniczówki, która jest w połowie drogi dojeżdżamy mimo to bezbłędnie, ale tam znowu popełniamy jakiś błąd i odbijamy za bardzo na południe. Orientujemy się dopiero w Parzyniu. Jest już za mało czasu żeby wracać na punkt. Porażka :/
PK 17 (587:06 min) – punkt widokowy
Po ominięciu czwórki jedziemy dalej na wschód i w sumie prawie bez problemów docieramy na PK. Jeszcze tylko przekroczyć elektrycznego pastucha, sztywny podjazd i z góry patrzymy jak pięknie jest wokół.
PK 14 (628:29 min) – pole biwakowe.
Początek słabo, bo z PK17 zjechaliśmy w złą stronę. Zawracamy i kierujemy się na północ. Spotkane burki chyba już wiedzą jak smakuje fanga z SPD-a w nos, bo z opuszczonymi ogonami schodzą nam z drogi. Prawie bez problemów znajdujemy punkt i zastanawiamy się co dalej. Z czasem jest krucho, siły też już jakby mniej, więc decydujemy o odpuszczeniu ósemki, która jest prawie po drodze. Ale prawie jednak robi różnicę. Na miejscu miały być kiełbaski, ale nic nie zostało
PK 11 (674:11 min) – parking leśny
Szybki przelot po twardy leśnym dukcie na północ. Drogę wskazują piękne, zabytkowe kamienie na rozstajach dróg. W Lipuszu odbijamy na wschód i bezbłędnie wpadamy na punkt.
PK7 – brzeg glinianki
Do końca nie jesteśmy zgodni czy robimy go jeszcze po drodze. Ostatecznie udaje mi się przekonać Gora, jednak robi się już ciemno i skręcamy nie tam gdzie trzeba, żeby ostatecznie wrócić do szosy na Kościerzynę. Szkoda. Ten jeden punkt rozstrzygnąłby naszą rywalizację z Nowakami z Gerappa ;)
META
Wynik podobny jak na wiosnę. A więc jeden cel nie osiągnięty. Nie udało się poprawić. Ale udało się zrobić 200 kilo. To było nasz drugi cel i jesteśmy z tego powodu cholernie zadowoleni. Cel najważniejszy, czyli podziwianie przez 12 godzin kaszubskich krajobrazów także osiągnięty. Czas na regenerację i integracje :)
A do następnego Harpagana pozostało 180 dni, 10 godzin…. Już nie mogę się doczekać
Kategoria RJnO
Dane wyjazdu:
167.19 km
50.00 km teren
08:08 h
20.56 km/h:
Maks. pr.:53.30 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Kona Caldera
Szczepionka 2010
Niedziela, 10 października 2010 · dodano: 10.10.2010 | Komentarze 1
Czas jesiennego szczepienia nadszedł. W tym roku Prunio wyznaczył termin przed Harpaganem. Dla mnie bomba. Dla większości uczestników to było roztrenowanie, dla mnie i dla Gora super "przepalenie" przed Harpaganem. Ponieważ sama Szczepionka liczy ok. 80 km postanawiamy z Gorem pojechać na start na kołach. Start jest na Kabatach, więc wyjdzie zacny dystans :)
Rano jak wyjechałem z wiochy to jak okiem sięgnąć wszędzie biało od szronu. Pięknie :) Spotykam się z Gorem przy Olimpii i razem jedziemy na Kabaty. Docieramy dokładnie na czas i zaraz ruszamy. Niestety nie dotarł Paweł i Szwagier :/ Jednemu porąbały się godziny, drugi chyba sam nie wie dlaczego.
Sama Szczepionka to lajcik. Spokojne tempo, pogaduchy, fotki i grupowe sikanie. Jak zwykle wesoło :)
Swoimi ścieżkami Pruchnik przewiózł nas do Czerska, tam pamiątkowa fota
i powrót do Wawy przez Konstancin i Las Kabacki. Wzruszające pożegnanie i odjeżdżamy z Gorem na północ. Chcieliśmy zmarnować trochę czasu Pod Rurą ;), ale była jakaś awaria i musieliśmy pojechać dalej do Starego Młyna. Szybki browarek, mała przekąska i pod Grotem się rozstajemy. Ale, że jestem nadal głodny to do mamy na pizzę :) Po drodze oblukałem nowy wiadukt dla rowerzystów nad trasą S-8. Duuuużo złego :/
Z Woli już po ciemku Warszawską do domku. Na Wysokości Blizne droga zamknięta, bo trwają roboty drogowe. Przedzieram się między słupkami, studzienkami i walcami żeby na koniec nie zauważyć plastikowej taśmy ostrzegawczej. Zerwałem jej z 10 metrów i jeszcze długo słyszałem za sobą groźby i przekleństwa robotników :) Do domu docieram 12 godzin od wyjścia. Symulacja Harpagana :)
Rano jak wyjechałem z wiochy to jak okiem sięgnąć wszędzie biało od szronu. Pięknie :) Spotykam się z Gorem przy Olimpii i razem jedziemy na Kabaty. Docieramy dokładnie na czas i zaraz ruszamy. Niestety nie dotarł Paweł i Szwagier :/ Jednemu porąbały się godziny, drugi chyba sam nie wie dlaczego.
Sama Szczepionka to lajcik. Spokojne tempo, pogaduchy, fotki i grupowe sikanie. Jak zwykle wesoło :)
Swoimi ścieżkami Pruchnik przewiózł nas do Czerska, tam pamiątkowa fota
Szczepionka 2010© Niewe
Z Woli już po ciemku Warszawską do domku. Na Wysokości Blizne droga zamknięta, bo trwają roboty drogowe. Przedzieram się między słupkami, studzienkami i walcami żeby na koniec nie zauważyć plastikowej taśmy ostrzegawczej. Zerwałem jej z 10 metrów i jeszcze długo słyszałem za sobą groźby i przekleństwa robotników :) Do domu docieram 12 godzin od wyjścia. Symulacja Harpagana :)
Kategoria Na luzie, Większom grupom
Dane wyjazdu:
44.42 km
41.00 km teren
02:24 h
18.51 km/h:
Maks. pr.:35.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Kona Caldera
Konie luzem po lesie biegają...
Środa, 6 października 2010 · dodano: 06.10.2010 | Komentarze 3
Udało mi się dzisiaj wcześniej opuścić miejsce mojego przymusowego pobytu zwane dla niepoznaki zakładem pracy, więc szybko do domu i na rower. Nie mogłem zmarnować takiej pogody :)
Wyruszyłem do Kampinosu kompletnie bez planu, na początek skrótem do niebieskiego i przez Ławską Górę tak jak ostatnio ze Scrubbym, a potem przez Cygańskie Góry do Palmir. Odkąd mieszkam w Wiktorowie prawie zawsze wybieram do jazdy zachodnią część Parku, bo ludzi jest tu zdecydowanie mniej i bardziej "dziko" jest, ale w środę po południu nie powinno być zbyt wiele spacerowiczów, więc postanowiłem odwiedzić "stare kąty" czyli Mogilny Mostek, groblę i Nadłuże, a następnie przez Laski do Izabelina. W czasach gdy mieszkałem w Latchorzewie była to moja standardowa traska po pracy.
Z Izabelina głównie niebieskim przez Lipków do Budy, a tam niespodzianka. Robiło się już ciemno, więc jechałem z opuszczoną głową gmerając przy lampce, która nie chciała się włączyć, gdy nagle usłyszałem hałas i zza krzaka prosto mi pod koła wylazł wielki, czarny koń :) Sam nie wiem kto się bardziej przestraszył. Dobrze, że mnie nie kopnął, bo podskoczył jak przestraszony kot :) Dopiero potem dostrzegłem, że na łące po prawej pasą się jeszcze dwa. Bez nadzoru, nijak nie spętane. Dziwne.
Wyruszyłem do Kampinosu kompletnie bez planu, na początek skrótem do niebieskiego i przez Ławską Górę tak jak ostatnio ze Scrubbym, a potem przez Cygańskie Góry do Palmir. Odkąd mieszkam w Wiktorowie prawie zawsze wybieram do jazdy zachodnią część Parku, bo ludzi jest tu zdecydowanie mniej i bardziej "dziko" jest, ale w środę po południu nie powinno być zbyt wiele spacerowiczów, więc postanowiłem odwiedzić "stare kąty" czyli Mogilny Mostek, groblę i Nadłuże, a następnie przez Laski do Izabelina. W czasach gdy mieszkałem w Latchorzewie była to moja standardowa traska po pracy.
Z Izabelina głównie niebieskim przez Lipków do Budy, a tam niespodzianka. Robiło się już ciemno, więc jechałem z opuszczoną głową gmerając przy lampce, która nie chciała się włączyć, gdy nagle usłyszałem hałas i zza krzaka prosto mi pod koła wylazł wielki, czarny koń :) Sam nie wiem kto się bardziej przestraszył. Dobrze, że mnie nie kopnął, bo podskoczył jak przestraszony kot :) Dopiero potem dostrzegłem, że na łące po prawej pasą się jeszcze dwa. Bez nadzoru, nijak nie spętane. Dziwne.
Kategoria Na luzie
Dane wyjazdu:
102.87 km
80.00 km teren
04:50 h
21.28 km/h:
Maks. pr.:41.90 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Kona Caldera
Mazovia Epilog - Łomianki
Niedziela, 3 października 2010 · dodano: 03.10.2010 | Komentarze 4
Na ten maraton miałem pomysł prosty. Wygrać z Gorem :) Z mapy maratonu wynikało, że pierwsza połowa cały czas lasem, a od Zaborowa już prawie same asfalty lub szerokie szutry. Ponieważ na prostej nie mam żadnych szans, plan taktyczny od początku był oczywisty. Odsadzić Gora w lesie, a po wyjściu na asfalty złapać jakiś porządny pociąg i bezczelnie przewieźć się na kole :) Tyle teorii...
Na start jadę na kołach przez Stanisławów, pożarówką do Lipkowa, a stamtąd przez Izabelin do Sierakowa i do końca już trasą dzisiejszego maratony. Na miejscu spotykam Damiana. Ruszamy sobie razem na małą rozgrzewkę, a więc znowu powrót w stronę Sierakowa. Jak prawdziwi mężczyźni bez kobiet gadamy tylko o rowerach ;) rozkminiamy też końcówkę trasy. Jest trochę piachu, a boczne single potrafią wyprowadzić na manowce, więc trzeba być czujnym. Zaznaczamy teren ;) i wracamy na start, gdzie spotykam się Gorem. Ze względu na mniejszą liczbę startujących sektory są połączone po trzy. A więc wspólny start z Gorem. Dobrze, będzie wiadomo ci jest grane :).
I poszli! Płasko i równo więc prędkość przelotowa w okolicach 40 km/h. Zostawiam Gora z tyłu, ale wiem, że tak łatwo nie pójdzie. Wjeżdżamy do lasu i tniemy Kościelną Drogą. Goro mnie dochodzi i wyprzeda o jakieś 6 pozycji. Na przecięciu z asfaltem zonk: duża grupa nadjeżdża z prawej strony. Wyraźnie nie odbili do lasu czym zyskali sporo czasu i siły. Generalnie sram na to, bo i tak dalsza cześć wyścigu zweryfikuje ich zapał, ale niestety tak feralnie się dołączyli, ze akurat między mnie, a Gora. Teraz mam do niego już ze 30 pozycji :/
Na szczęście pojawiło się błotko. Takie jak lubię, mięsiste, czarne, śmierdzące :) Momentalnie zrobił się zator i wszyscy zaczęli obchodzić je bokami co wykorzystałem tnąc elegancko środkiem. Pod koniec jednak zrobiło się już tak ciasno, że nie było wyjścia. Odbiłem w krzaczory, i przebiegłem przez strumyk. Ups.. był głębszy niż myślałem i nie był podgrzewany :) W każdym razie zostawiam Gora za sobą. Oto dowód :)
Dojeżdżamy do Palmir, gdzie czekają nas dwie fajowe wydmy. Lubię to miejsce i podjeżdżam je bez problemu, ale dwóch gości przede mną wysypało się w poprzek drogi i dupa. Prowadzę, a na górze stoi telewizja i kręci ten żałosny spektakl. Z lewej naciera Goro, ale po jego minie widzę, że nie jest w formie. A więc jest szansa, tylko trzeba napierać. Od Palmir cały czas wyprzedzam gdzie się da. Zaczyna pobolewać mnie kręgosłup, ale jak się odwracam to nie widzę Gora, więc plan jest realizowany. W Roztoce nawrotka i jedziemy do mnie do domu :) Niestety kręgosłup protestuje i muszę zejść na niższe przełożenia. Cały czas zerkam nerwowo przez ramię, ale jest nieźle. Skręcamy nad ropociągiem i za chwilę zaczyna się decydująca część trasy. Decydująca dla mnie :) Chwytam na bufecie dwa żele, wciągam je błyskawicznie i zaczynam szukać swojego pociągu. Powoli się tworzy. Jest starszy gość, z którym jechałem ostanie 10 km tasując się co chwila i jakiś koleś z logo Limes. Ustawiamy się we trzech, ale pan Limes szybko zaczyna coś odpi$%&*#ać. Rwie tempo i rzuca się na boki. Dochodzimy go, ale facet jest niebezpieczny bo gwałtownie zwalnia tak, ze uderzam w gościa przede mną. Na szczęście tylko obcierka oponami. Ostatecznie rozrywa nasz mały peleton i w sumie nie wiem co mu po tym, bo jedziemy cały czas razem tyle, że sami, pod wiatr, w 10 metrowych odstępach. Gdzie tu logika? Mogliśmy sobie dawać zmiany i wszyscy zyskać. No ale trudno, jego prawo. Sam zamulam niemiłosiernie i po prostu czuję jak zbliża się Goro i jak sypie się mój misterny plan. Pod koniec, już w Mariewie chwytam się dwóch gości z Velaru, ale wewnętrznie czuję, że się usrało. Odbijamy na Truskaw i zaczyna się odcinek, którego serdecznie nie lubię. Brudna, dziurawa droga, którą czasem jeżdżę do pracy i na której skasowałem jedno auto. Robię co mogę, ale naprawdę nie lubię tego odcinka, a dodatkowo dokucza mi cholernie kręgosłup. Przekraczamy szosę w Truskawiu i dalej podobną drogą jedziemy do Pociechy. Ostry zwrot wykorzystuję na przegląd tego co za mną. Wykręcam się przez prawe ramie, tylko po to by usłyszeć z lewej strony "tu jestem" Fok, men :) Cały plan w pi... Jedziemy razem, a za chwile asfalt w Sierakowie. O dziwo Goro nie wylatuje do przodu tylko kibluje w kolejnych pociągach, które tworzymy. Korzystam z tego, że jest ciasno i z kieszonki kolegi obok wyciągam Powerrejda (za jego zgodą ;) Jemu zbywa, a ja mam sucho. Wjeżdżamy w ostatni leśny fragment i Goro mnie wyprzedza, ale cały czas jedziemy koło za kołem. Singiel przechodzi w drogę, droga w piach. Goro odbija na singiel po prawej ja się zgapiłem, ale twardo nacieram piachem. I popełniam błąd :/ Korzystając z okazji przebijam się przez mech do Gora, ale trafiam akurat na ostry łuk. Goro przelatuje mi przed kołem, a ja zaliczam okazałego Cisa. Tuję taką, znaczy się, jakby ktoś nie wiedział :) Wytracam prędkość i zanim ją odzyskuje, mam już do Gora jakieś 60 metrów straty. Ostatnia prosta dłuży się straszliwie. Widzę Go, ale nic nie mogę zrobić. Ostatecznie wjeżdżam na metę całe 20 sekund później. Ale czad był :)
Zjeżdżamy do biura zawodów trochę podjeść, a potem na piwo do pobliskiej pizzerii. Przyjeżdża też Janek ze swoją dziewczyną Gosią???? Janek popraw mnie jak się mylę, ale ja kompletnie nie mam pamięci do imion :) Wpada też na rowerku Goro's father :) Piwko, piwko i trzeba się zbierać do domu. W drogę powrotną ruszam z Jankiem i Gosią. W sumie po raz trzeci dzisiaj trasą maratonu do Sierakowa :) przez Izabelin i znowu pożarówką do domu. Jak ja lubię takie dni :)
Piękna pogoda, zajebiste towarzystwo, piwko, las i kolejna stówka na rowerze.
Czego chcieć więcej?
Może więcej takich dni :)
PS.
4 sektor :)
Na start jadę na kołach przez Stanisławów, pożarówką do Lipkowa, a stamtąd przez Izabelin do Sierakowa i do końca już trasą dzisiejszego maratony. Na miejscu spotykam Damiana. Ruszamy sobie razem na małą rozgrzewkę, a więc znowu powrót w stronę Sierakowa. Jak prawdziwi mężczyźni bez kobiet gadamy tylko o rowerach ;) rozkminiamy też końcówkę trasy. Jest trochę piachu, a boczne single potrafią wyprowadzić na manowce, więc trzeba być czujnym. Zaznaczamy teren ;) i wracamy na start, gdzie spotykam się Gorem. Ze względu na mniejszą liczbę startujących sektory są połączone po trzy. A więc wspólny start z Gorem. Dobrze, będzie wiadomo ci jest grane :).
I poszli! Płasko i równo więc prędkość przelotowa w okolicach 40 km/h. Zostawiam Gora z tyłu, ale wiem, że tak łatwo nie pójdzie. Wjeżdżamy do lasu i tniemy Kościelną Drogą. Goro mnie dochodzi i wyprzeda o jakieś 6 pozycji. Na przecięciu z asfaltem zonk: duża grupa nadjeżdża z prawej strony. Wyraźnie nie odbili do lasu czym zyskali sporo czasu i siły. Generalnie sram na to, bo i tak dalsza cześć wyścigu zweryfikuje ich zapał, ale niestety tak feralnie się dołączyli, ze akurat między mnie, a Gora. Teraz mam do niego już ze 30 pozycji :/
Na szczęście pojawiło się błotko. Takie jak lubię, mięsiste, czarne, śmierdzące :) Momentalnie zrobił się zator i wszyscy zaczęli obchodzić je bokami co wykorzystałem tnąc elegancko środkiem. Pod koniec jednak zrobiło się już tak ciasno, że nie było wyjścia. Odbiłem w krzaczory, i przebiegłem przez strumyk. Ups.. był głębszy niż myślałem i nie był podgrzewany :) W każdym razie zostawiam Gora za sobą. Oto dowód :)
Dojeżdżamy do Palmir, gdzie czekają nas dwie fajowe wydmy. Lubię to miejsce i podjeżdżam je bez problemu, ale dwóch gości przede mną wysypało się w poprzek drogi i dupa. Prowadzę, a na górze stoi telewizja i kręci ten żałosny spektakl. Z lewej naciera Goro, ale po jego minie widzę, że nie jest w formie. A więc jest szansa, tylko trzeba napierać. Od Palmir cały czas wyprzedzam gdzie się da. Zaczyna pobolewać mnie kręgosłup, ale jak się odwracam to nie widzę Gora, więc plan jest realizowany. W Roztoce nawrotka i jedziemy do mnie do domu :) Niestety kręgosłup protestuje i muszę zejść na niższe przełożenia. Cały czas zerkam nerwowo przez ramię, ale jest nieźle. Skręcamy nad ropociągiem i za chwilę zaczyna się decydująca część trasy. Decydująca dla mnie :) Chwytam na bufecie dwa żele, wciągam je błyskawicznie i zaczynam szukać swojego pociągu. Powoli się tworzy. Jest starszy gość, z którym jechałem ostanie 10 km tasując się co chwila i jakiś koleś z logo Limes. Ustawiamy się we trzech, ale pan Limes szybko zaczyna coś odpi$%&*#ać. Rwie tempo i rzuca się na boki. Dochodzimy go, ale facet jest niebezpieczny bo gwałtownie zwalnia tak, ze uderzam w gościa przede mną. Na szczęście tylko obcierka oponami. Ostatecznie rozrywa nasz mały peleton i w sumie nie wiem co mu po tym, bo jedziemy cały czas razem tyle, że sami, pod wiatr, w 10 metrowych odstępach. Gdzie tu logika? Mogliśmy sobie dawać zmiany i wszyscy zyskać. No ale trudno, jego prawo. Sam zamulam niemiłosiernie i po prostu czuję jak zbliża się Goro i jak sypie się mój misterny plan. Pod koniec, już w Mariewie chwytam się dwóch gości z Velaru, ale wewnętrznie czuję, że się usrało. Odbijamy na Truskaw i zaczyna się odcinek, którego serdecznie nie lubię. Brudna, dziurawa droga, którą czasem jeżdżę do pracy i na której skasowałem jedno auto. Robię co mogę, ale naprawdę nie lubię tego odcinka, a dodatkowo dokucza mi cholernie kręgosłup. Przekraczamy szosę w Truskawiu i dalej podobną drogą jedziemy do Pociechy. Ostry zwrot wykorzystuję na przegląd tego co za mną. Wykręcam się przez prawe ramie, tylko po to by usłyszeć z lewej strony "tu jestem" Fok, men :) Cały plan w pi... Jedziemy razem, a za chwile asfalt w Sierakowie. O dziwo Goro nie wylatuje do przodu tylko kibluje w kolejnych pociągach, które tworzymy. Korzystam z tego, że jest ciasno i z kieszonki kolegi obok wyciągam Powerrejda (za jego zgodą ;) Jemu zbywa, a ja mam sucho. Wjeżdżamy w ostatni leśny fragment i Goro mnie wyprzedza, ale cały czas jedziemy koło za kołem. Singiel przechodzi w drogę, droga w piach. Goro odbija na singiel po prawej ja się zgapiłem, ale twardo nacieram piachem. I popełniam błąd :/ Korzystając z okazji przebijam się przez mech do Gora, ale trafiam akurat na ostry łuk. Goro przelatuje mi przed kołem, a ja zaliczam okazałego Cisa. Tuję taką, znaczy się, jakby ktoś nie wiedział :) Wytracam prędkość i zanim ją odzyskuje, mam już do Gora jakieś 60 metrów straty. Ostatnia prosta dłuży się straszliwie. Widzę Go, ale nic nie mogę zrobić. Ostatecznie wjeżdżam na metę całe 20 sekund później. Ale czad był :)
Zjeżdżamy do biura zawodów trochę podjeść, a potem na piwo do pobliskiej pizzerii. Przyjeżdża też Janek ze swoją dziewczyną Gosią???? Janek popraw mnie jak się mylę, ale ja kompletnie nie mam pamięci do imion :) Wpada też na rowerku Goro's father :) Piwko, piwko i trzeba się zbierać do domu. W drogę powrotną ruszam z Jankiem i Gosią. W sumie po raz trzeci dzisiaj trasą maratonu do Sierakowa :) przez Izabelin i znowu pożarówką do domu. Jak ja lubię takie dni :)
Piękna pogoda, zajebiste towarzystwo, piwko, las i kolejna stówka na rowerze.
Czego chcieć więcej?
Może więcej takich dni :)
PS.
4 sektor :)
Kategoria Zawody
Dane wyjazdu:
34.50 km
31.00 km teren
02:05 h
16.56 km/h:
Maks. pr.:30.20 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Kona Caldera
Ciemnoooo...
Poniedziałek, 27 września 2010 · dodano: 27.09.2010 | Komentarze 3
Wieczorny telefon od Maćka i za 15 minut jestem pod bramą w pełnym rynsztunku. Z daleka od strony Zaborowa widzę nadjeżdżające UFO. To musi być Scrubby, ani chybi :) Jeszcze do dzisiaj wydawało mi się, że moja zmodowana Sigma PowerLed Black to cudo techniki świecące mocnym ultrabiałym światłem. Dwa chińskie, fotonowe działa, które odpalił Maciek pozbawiły mnie złudzeń. Chcem, chcem, chcem takie...
Maciek pamiętaj o mnie przy najbliższym zamówieniu!
Pętla przez Ławską Górę i Palmiry do Kampinówki na spotkanie z kolegą Maćka. Cały czas musiał siedzieć mu ostro na tyle, bo jak tylko odpadałem, to miałem problemy z dogonieniem ze względu na deficyt światła :/
Powrót przez Laski, Lipków, niebieskim do Budy i do domku. Dobrze spędzony wieczór :)
Maciek pamiętaj o mnie przy najbliższym zamówieniu!
Pętla przez Ławską Górę i Palmiry do Kampinówki na spotkanie z kolegą Maćka. Cały czas musiał siedzieć mu ostro na tyle, bo jak tylko odpadałem, to miałem problemy z dogonieniem ze względu na deficyt światła :/
Powrót przez Laski, Lipków, niebieskim do Budy i do domku. Dobrze spędzony wieczór :)
Kategoria Na luzie
Dane wyjazdu:
65.46 km
57.00 km teren
05:43 h
11.45 km/h:
Maks. pr.:64.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Kona Caldera
MTB Maraton Istebna
Sobota, 25 września 2010 · dodano: 26.09.2010 | Komentarze 4
Tak jak w zeszłym roku, ale inaczej :)
Tym razem pojechałem z Jankiem. Wczoraj zrobiliśmy małą rozgrzewkę, dzisiaj teoretycznie mamy się ścigać na serio. Teoretycznie, bo raz, że nadal czuje się chory, dwa że czuje w nogach wczorajszy dzień. Janek się chyba szybciej zregenerował, ale jakby nie było jest młodszy ;)
W każdym razie wstajemy rano, zjeżdżamy się zarejestrować i odebrać numery startowe, a potem na jajeczniczkę do "restauracji". Ostatnie poprawki w sprzęcie, dylematy jak się ubrać (żeby było ciepło, a nie żeby było ładnie) pogawędki z rywalami z pokoju obok itp. Czas zlatuje nie wiadomo kiedy i można zacząć rozgrzewkę. Kręcimy się chwilę po okolicy, sprawdzając jednocześnie czy dobrze dobraliśmy warstwy ubrań. Ostatecznie zdecydowałem się na potówkę z długim rękawem i koszulkę na to. Już czuję, że na podjazdach będę w tym pływał, ale jednak na zjazdach potrafi człowieka przewiać, a ja nie jestem do końca zdrowy, więc wolę nie ryzykować.
10:40 ustawiamy się na starcie i jak krowy żujemy co tam kto ma po kieszeniach i zakładamy o browara kto wygra :)
Start tradycyjnie długo asfaltem pod górę. Jadę spokojnie, nie chcę się spalić i wyprzedzają mnie w zasadzie wszyscy. Z tego co widzę jednak większość to oszołomy, które chyba nie do końca zdają sobie sprawę ze stopnia trudności tego maratonu. Asfalt przechodzi w szuter, szuter w kamienie, nachylenie stoku rośnie i kawałek po kawałku odzyskuje swoją pozycję w peletonie :) Pojawiają się już pierwsi stojący i dyszący na poboczu, to ci co tak cisnęli na początku :) Janek w międzyczasie wyrywa trochę do przodu, ale nawet nie próbuję go gonić wychodząc z założenia, że jeszcze mam na to kupę czasu. Kręci mi się słabo, czuję zmęczenie po wczorajszej jeździe i ogólny spadek formy spowodowany "tym i owym", dodatkowo ciężko mi się piję z bukłaka bo mam kompletnie zapchany nos i jak pociągam z rurki to się duszę. Ale jadę i podziwiam widoki. To najważniejsze :)
Pierwszy mały kryzys mam na podjeździe do Koniakowa. Droga po płytach prowadząca jakieś 30% pod górę. Dla mnie nie podjechania. W sumie nikt przy mnie nie podjechał, ale to żadne wytłumaczenie. Następny w kolejce jest podjazd pod Ochodzitę. Zarówno w 2007 jak i w 2009 pchałem, w tym roku nawet nie dopuszczam takiej możliwości. Muszę wjechać i zjechać ten "pagórek" w całości. To jedyne założenie jakie sobie na ten maraton przyjąłem. I udało się :) Wprawdzie musiałem trochę pokrzykiwać na tych, którym się odechciewało w trakcie i odpoczywali na całej szerokości drogi, ale wjechałem absolutnie całość. Na szczycie pstrykam szybką fotkę i ognia w dół.
Wydaje mi się, że jestem super zjazdowcem, bo gnam w dół na złamanie karku wyprzedzając sporo osób, dopóki nie wyprzedza mnie znienacka inny gościu. Ale on jechał na Santa Cruzie z opuszczaną sztycą, więc to się nie liczy :P
W okolicach 35. km zaliczam totalne odcięcie. Nie jestem w stanie podjechać w zasadzie żadnego podjazu. Janek, który jeszcze w okolicach bufetu gdzieś mi tam majaczył w oddali znika bezpowrotnie. Już wiem, że przerżnąłem browara. NA zmianę jadąc i pchajac wjeżdżam do Słowacji. Zaczyna się to co w tym maratonie lubię najbardziej. Szybkie trawiaste zjazdy po słowackich pagórkach
Prędkości oscylują w okolicach 50-60 km/h, maksa wykręcam 64 km/h. Jest czad :)
No ale jak się pozjeżdżało to i trzeba wjechać. A w zasadzie w moim przypadku wepchać :/ Przepchałem w zasadzie przez całe Czechy, lekko nie było.
Powrót do Polski i na deser słynne już korzenie przed samą metą. Znowu podejmuje wyzwanie i zjeżdżam całość. No prawie :) bez tych ostatnich dwóch metrów po nawrocie. Ciasno było od stojących rowerzystów i nie mogłem wziąć zamachu.
Na metę docieram 12 minut po Janku z czasem 5h 23min czyli około 50 minut później niż w zeszłym roku. Słabo :/
Z drugiej strony jestem zadowolony, bo podjechałem w całości Ochodzitę i zjechałem wszystko bez podpórek. Dopisała też pogoda. A miałem naprawdę sporo czasu na podziwianie krajobrazów ;)
Po maratonie szeroko rozumiana regeneracja w okolicznych knajpach :)
Już tęsknię za górami.
Tym razem pojechałem z Jankiem. Wczoraj zrobiliśmy małą rozgrzewkę, dzisiaj teoretycznie mamy się ścigać na serio. Teoretycznie, bo raz, że nadal czuje się chory, dwa że czuje w nogach wczorajszy dzień. Janek się chyba szybciej zregenerował, ale jakby nie było jest młodszy ;)
W każdym razie wstajemy rano, zjeżdżamy się zarejestrować i odebrać numery startowe, a potem na jajeczniczkę do "restauracji". Ostatnie poprawki w sprzęcie, dylematy jak się ubrać (żeby było ciepło, a nie żeby było ładnie) pogawędki z rywalami z pokoju obok itp. Czas zlatuje nie wiadomo kiedy i można zacząć rozgrzewkę. Kręcimy się chwilę po okolicy, sprawdzając jednocześnie czy dobrze dobraliśmy warstwy ubrań. Ostatecznie zdecydowałem się na potówkę z długim rękawem i koszulkę na to. Już czuję, że na podjazdach będę w tym pływał, ale jednak na zjazdach potrafi człowieka przewiać, a ja nie jestem do końca zdrowy, więc wolę nie ryzykować.
10:40 ustawiamy się na starcie i jak krowy żujemy co tam kto ma po kieszeniach i zakładamy o browara kto wygra :)
Start tradycyjnie długo asfaltem pod górę. Jadę spokojnie, nie chcę się spalić i wyprzedzają mnie w zasadzie wszyscy. Z tego co widzę jednak większość to oszołomy, które chyba nie do końca zdają sobie sprawę ze stopnia trudności tego maratonu. Asfalt przechodzi w szuter, szuter w kamienie, nachylenie stoku rośnie i kawałek po kawałku odzyskuje swoją pozycję w peletonie :) Pojawiają się już pierwsi stojący i dyszący na poboczu, to ci co tak cisnęli na początku :) Janek w międzyczasie wyrywa trochę do przodu, ale nawet nie próbuję go gonić wychodząc z założenia, że jeszcze mam na to kupę czasu. Kręci mi się słabo, czuję zmęczenie po wczorajszej jeździe i ogólny spadek formy spowodowany "tym i owym", dodatkowo ciężko mi się piję z bukłaka bo mam kompletnie zapchany nos i jak pociągam z rurki to się duszę. Ale jadę i podziwiam widoki. To najważniejsze :)
Pierwszy mały kryzys mam na podjeździe do Koniakowa. Droga po płytach prowadząca jakieś 30% pod górę. Dla mnie nie podjechania. W sumie nikt przy mnie nie podjechał, ale to żadne wytłumaczenie. Następny w kolejce jest podjazd pod Ochodzitę. Zarówno w 2007 jak i w 2009 pchałem, w tym roku nawet nie dopuszczam takiej możliwości. Muszę wjechać i zjechać ten "pagórek" w całości. To jedyne założenie jakie sobie na ten maraton przyjąłem. I udało się :) Wprawdzie musiałem trochę pokrzykiwać na tych, którym się odechciewało w trakcie i odpoczywali na całej szerokości drogi, ale wjechałem absolutnie całość. Na szczycie pstrykam szybką fotkę i ognia w dół.
Wydaje mi się, że jestem super zjazdowcem, bo gnam w dół na złamanie karku wyprzedzając sporo osób, dopóki nie wyprzedza mnie znienacka inny gościu. Ale on jechał na Santa Cruzie z opuszczaną sztycą, więc to się nie liczy :P
W okolicach 35. km zaliczam totalne odcięcie. Nie jestem w stanie podjechać w zasadzie żadnego podjazu. Janek, który jeszcze w okolicach bufetu gdzieś mi tam majaczył w oddali znika bezpowrotnie. Już wiem, że przerżnąłem browara. NA zmianę jadąc i pchajac wjeżdżam do Słowacji. Zaczyna się to co w tym maratonie lubię najbardziej. Szybkie trawiaste zjazdy po słowackich pagórkach
Prędkości oscylują w okolicach 50-60 km/h, maksa wykręcam 64 km/h. Jest czad :)
No ale jak się pozjeżdżało to i trzeba wjechać. A w zasadzie w moim przypadku wepchać :/ Przepchałem w zasadzie przez całe Czechy, lekko nie było.
Powrót do Polski i na deser słynne już korzenie przed samą metą. Znowu podejmuje wyzwanie i zjeżdżam całość. No prawie :) bez tych ostatnich dwóch metrów po nawrocie. Ciasno było od stojących rowerzystów i nie mogłem wziąć zamachu.
Na metę docieram 12 minut po Janku z czasem 5h 23min czyli około 50 minut później niż w zeszłym roku. Słabo :/
Z drugiej strony jestem zadowolony, bo podjechałem w całości Ochodzitę i zjechałem wszystko bez podpórek. Dopisała też pogoda. A miałem naprawdę sporo czasu na podziwianie krajobrazów ;)
Po maratonie szeroko rozumiana regeneracja w okolicznych knajpach :)
Już tęsknię za górami.
Dane wyjazdu:
60.86 km
50.00 km teren
05:10 h
11.78 km/h:
Maks. pr.:66.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Kona Caldera
Rozgrzewka przed maratonem w Istebnej
Piątek, 24 września 2010 · dodano: 26.09.2010 | Komentarze 1
Jutro maraton w Istebnej, więc dzisiaj mała rozgrzewka. Rozgrzewka w Istebnej :)
Bocznymi drogami i szuterkami napieramy z Jankiem w okolice Zwardonia gdzie atakujemy pierwsze prawdziwe góry. Widać już nadchodzącą wielkimi krokami jesień :)
Na początek niebieskim szlakiem objeżdżamy zbocza Sołowego Wierchu (Wiercha?)
Pogoda idealna, nastroje wyśmienite, nareszcie jestem z rowerem w górach :)
Żeby nie było tak zupełnie pięknie niebieski szlak zamienia się w idącą pionowo do góry ledwo widoczną ścieżkę, więc schodzi nam się trochę na pchaniu, a właściwie niesieniu i ciągnięciu rowerów przez krzaczory po zboczu.
Cały czas zmierzamy generalnie w stronę najwyższego szczytu w okolicy czyli Wielkiej Raczy 1276m npm., a po drodze zaliczamy co się da ;)
Sama Wielka Racza nie poddaje się łatwo i wyciska z nas wszystko co do wyciśnięcia jeszcze było. Znowu kawałek dnia upływa na pchaniu sprzętów pod górę.
żeby wreszcie dopchać się na szczyt
Od lokalnego bajkera dowiadujemy się, że jesteśmy frajerami, bo trzeba było odbić w przecinkę w stronę szlaku żółtego, a moglibyśmy z honorem nadjechać do schroniska w siodle. Czyli jest po tam jeszcze wrócić :)
Wcinamy naleśniki, popijamy ciepławym piwem i przekraczamy granicę. Granicę państwa oczywiście. Czas oblukać co tam mają do zaoferowania bracia Słowacy.
Zaczyna się szaleńczy zjazd w kierunku Ochotnicy. Jakieś 10-15 minut permanentnego orgazmu :) Było wszystko co trzeba. Były luźne kamienie, były kamienie jak telewizory, były sekcje błotne, ukośne rynny odwodnieniowe, ostre zakręty, slalom między obejściami jakiejś leśnej osady i kosmiczne prędkości. Był czad :)
No ale jak się zjechało to trzeba i wjechać. Powrót do Istebnej już spokojniej, częściowo po trasie jutrzejszego maratonu. Na deser asfaltowy podjazd do kwatery. Uff. Jutro to się dopiero będzie działo.
Bocznymi drogami i szuterkami napieramy z Jankiem w okolice Zwardonia gdzie atakujemy pierwsze prawdziwe góry. Widać już nadchodzącą wielkimi krokami jesień :)
Na początek niebieskim szlakiem objeżdżamy zbocza Sołowego Wierchu (Wiercha?)
Pogoda idealna, nastroje wyśmienite, nareszcie jestem z rowerem w górach :)
Żeby nie było tak zupełnie pięknie niebieski szlak zamienia się w idącą pionowo do góry ledwo widoczną ścieżkę, więc schodzi nam się trochę na pchaniu, a właściwie niesieniu i ciągnięciu rowerów przez krzaczory po zboczu.
Cały czas zmierzamy generalnie w stronę najwyższego szczytu w okolicy czyli Wielkiej Raczy 1276m npm., a po drodze zaliczamy co się da ;)
Sama Wielka Racza nie poddaje się łatwo i wyciska z nas wszystko co do wyciśnięcia jeszcze było. Znowu kawałek dnia upływa na pchaniu sprzętów pod górę.
żeby wreszcie dopchać się na szczyt
Od lokalnego bajkera dowiadujemy się, że jesteśmy frajerami, bo trzeba było odbić w przecinkę w stronę szlaku żółtego, a moglibyśmy z honorem nadjechać do schroniska w siodle. Czyli jest po tam jeszcze wrócić :)
Wcinamy naleśniki, popijamy ciepławym piwem i przekraczamy granicę. Granicę państwa oczywiście. Czas oblukać co tam mają do zaoferowania bracia Słowacy.
Zaczyna się szaleńczy zjazd w kierunku Ochotnicy. Jakieś 10-15 minut permanentnego orgazmu :) Było wszystko co trzeba. Były luźne kamienie, były kamienie jak telewizory, były sekcje błotne, ukośne rynny odwodnieniowe, ostre zakręty, slalom między obejściami jakiejś leśnej osady i kosmiczne prędkości. Był czad :)
No ale jak się zjechało to trzeba i wjechać. Powrót do Istebnej już spokojniej, częściowo po trasie jutrzejszego maratonu. Na deser asfaltowy podjazd do kwatery. Uff. Jutro to się dopiero będzie działo.