Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi Niewe z miasteczka Wiktorów. Mam przejechane 21566.55 kilometrów w tym 10127.52 w terenie. Jeżdżę z prędkością średnią 19.54 km/h i się wcale nie chwalę.
Więcej o mnie.

baton rowerowy bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy Niewe.bikestats.pl
Wpisy archiwalne w kategorii

Góry

Dystans całkowity:873.89 km (w terenie 534.20 km; 61.13%)
Czas w ruchu:61:35
Średnia prędkość:14.19 km/h
Maksymalna prędkość:76.50 km/h
Suma podjazdów:13183 m
Suma kalorii:23306 kcal
Liczba aktywności:17
Średnio na aktywność:51.41 km i 3h 37m
Więcej statystyk
Dane wyjazdu:
42.70 km 36.20 km teren
02:58 h 14.39 km/h:
Maks. pr.:0.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:1355 m
Kalorie: kcal

Rekreacja/Regeneracja in Dżałorki

Sobota, 23 lipca 2011 · dodano: 31.07.2011 | Komentarze 18

Trzeciego dnia ocknąłem się (bo słowo "obudziłem" byłoby nieadekwatne) zupełnie skonany. Dwa dni jazdy po górach w połączeniu z trzema wieczorami "regeneracji" kompletnie mnie zniszczyły. Che, choć za Jah tego nie przyzna, też była skonana i ja się jej wcale nie dziwię ;)
W tej sytuacji podłączamy się do rodzinnej wycieczki Gora i Rootera w nadziei, że i ją uda nam się zepsuć tak jak ich urlop i że będzie lajtowo.
Większa część naszej rodzinnej wycieczki © Niewe


Goro zabrał syna, syn Gora zabrał mamę, Rooter zabrał syna, Gocha zabrała się z nimi, a ja zabrałem Che. Co się miała w domu kisić :)

Pojechaliśmy zatem zusammen w stronę Czerwonego Klasztoru, bo jedynie tam w tych całych górach są warunki do jazdy z dziećmi w fotelikach. Znad Dunajca odbiliśmy w stronę Leśnicy, żeby dzieciaki mogły się wyszaleć na placu zabaw, a rodzice wyłoić kolejny browar. Syn Rootera dopadł przy okazji jakąś blondynę i robił z nią takie rzeczy, że aż się czerwienię jak sobie przypomnę. Odpuściłem mu, bo dla mnie była trochę za gruba ;)

Enyłej, kiedy już się troszkę rozjeździliśmy, a kaca zamieniliśmy na nasz zwykły stan, czyli stan permanentnego upojenia odezwała się w nas (we mnie i w Che) tęsknota za górami. Umawiamy się na ponowne spotkanie w Czerwonym Klasztorze, a sami atakujemy kolejny raz Leśnicę, pozdrawiamy w przelocie przemiłego Słowaka na parkingu i wbijamy się w czerwony szlak, który kusił nas już poprzednio.
I słusznie, bo jest pięknie. Jedziemy szczytem łysego pasma i mamy widoki w obie strony.
Porzucamy rowery i rozkoszujemy się... widokami :) © Niewe


Trasa mocno interwałowa, a widoki atakują z każdej strony

No to już się można pobawić...:D ©


Ale jak się wjechało to trzeba i zjechać. Nie jest to proste, bo góry są dosłownie rozmięknięte od padającego od wielu dni deszczu. Mokra trawa, mokre korzenie, gliniaste zjazdy. Lekko nie jest. W pewnym momencie zaliczam piękne i klasyczne OTB ku uciesze Che.
Wielkie Che ucieszenie zostaje ukarane niemal natychmiast i w efekcie popełniłem taką oto fotkę

Jedno OTB i jeden szlif. Sprawiedliwości stało się zadość:) ©


Którą zresztą z wrodzonego lenistwa przeklejam bezpośrednio z blogu Che :)

Uwaleni błotem, zakrwawieni, ale uradowani każde z osobna upadkiem drugiego, zjeżdżamy zgodnie z planem do Czerwonego Klasztoru.
Walimy po izobroniki (matko jaki pyszny był) i gonimy wzdłuż Dunajca resztę naszej licznej ekipy i zawijamy do Szczawnicy na popas. Che chyba była zła po tym upadku, bo szepnęła coś kucharzowi i dostałem surową polędwiczkę. Dobrze chociaż, że browar nie był ciepły. Potem jeszcze były lody co to niby miały być super, hiper, bajer i owszem były dobre, ale daleko im do tych z Jadowa pod Warszawą i powrót na wieczorną integrację.
Niektórych ta jazda bardzo znużyła :)
Ale menele ;) © Niewe

Nie obyło się też bez rytualnego mycia rowerów. Powielać zdjęcia jak myję rower samej Che nie będę, bo już krąży w sieci i podbija rankingi, ale pozwolę sobie umieścić kolejne zdjęcie Che po cywilnemu i po kilku browarach jak domagał się taki jeden.
Che bawi się z Magi lub Megi © Niewe


Ponieważ dla Gora, Rootera i ich rodzinek to był ostatni dzień w górach, żeby im było jeszcze bardziej przykro rozpaliliśmy z Che porządne ognisko i pozostając w atmosferze pracy przyglądaliśmy się jak się pakują otwierając kolejne Kasztelany.
Zdjęć z samego ogniska nie mam, ale może to i lepiej.


Dane wyjazdu:
49.26 km 43.00 km teren
04:16 h 11.55 km/h:
Maks. pr.:57.80 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:1505 m
Kalorie: 2591 kcal

Piss & Love czyli drugi (dydaktyczny) dzień w Dżałorkach

Piątek, 22 lipca 2011 · dodano: 28.07.2011 | Komentarze 8

Robi się coraz trudniej.
Zarówno z wpisami jak i z samą jazdą. Z wpisami dlatego, bo Che znów była pierwsza, a z jazdą, bo pijemy w sumie trzeci dzień.
Sponsorem dzisiejszego wyjazdu był zdecydowanie Goro, który przynajmniej dwa razy doprowadził mnie do płaczu swoimi tekstami, które zresztą zostały opisane już przez Che.
No dobra, jeden został opisany, drugi nie i niech tak zostanie :P

Dzień zaczynamy od przygotowania rowerów po dniu wczorajszym:

To znaczy Che mówi chłopakom co mają robić, oni robią, a ja focę w nadziei, że mi się samo zrobi. Bo czasem tak bywa ;)

Zaczynamy od wjazdu na Prehybę (1175 m n.p.m.) i stamtąd zjeżdżamy do Rytra. Znaczy ja zjeżdżam, a reszta prowadzi :)
Che i Goro sprowadzają, bo jechać odwagi nie mają :) © Niewe


Na szczycie zaliczamy schronisko i całkiem znośne, acz kuse naleśniki. Goro podziwia też klocka, którego ktoś postawił na tarasie :)

Zjeżdżamy do Rytra i lajtowo, wzdłuż rzeki napieramy do Piwnicznej. Przed nami słonecznie i wesoło, za nami czarno i ponuro. Tak to już jest :)
w Piwnicznej zaliczamy rewelacyjny obiadek w miejscu, które zdecydowanie nie rokowało, ale się sprawdziło. Łapiemy takiego głoda, że obiadek poprawiamy hambuksami i oczywiście piwkiem. Teraz zostało już tylko podjechać Obidzę.
Podjazd/zjazd do Rytra © Niewe


A tak mi się w międzyczasie przypomniało, że po drodze nauczyłem jednego kundla co to SPD i dlaczego należy spierdalać na widok rowerzystów. Teraz możecie jeździć tamtędy bezpiecznie właśnie dzięki mnie :)

Widoki z wjazdu na Obidzę urywają dupę © Niewe


Che zerka czy pastuch nic nie uszkodził ;) © Niewe


Zjazd z Obidzy to prawdziwa przygoda. Stromo i ślisko, a do tego te owce :)
TU będzie filmik dokumentujący Respekt Jaki Odczuwa Che przed Owcami, ale jak się ogarnę z jego załadowaniem czyli raczej bliżej sierpnia :)
EDIT:

Na specjalne zamówienie Pawła :)

A jak wróciliśmy to czekało na rozczarowanie, bo Rooter pomimo tego, że dostał szczegółowe instrukcje co i jak ma zrobić, to i tak nie podołał i z ogniska wyszła dupa i trzeba się było ratować browarami. Kolejny dzień zresztą :)
Kategoria Na luzie, Góry


Dane wyjazdu:
64.00 km 59.00 km teren
04:36 h 13.91 km/h:
Maks. pr.:66.90 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:1244 m
Kalorie: 2904 kcal

Aj łont tu rajd maj bajsikul in Dżałorki ;)

Czwartek, 21 lipca 2011 · dodano: 27.07.2011 | Komentarze 8

Co tu dużo pisać jak tu nie ma o czym pisać.
Góry jakie są, każdy wie.

Są zajebiste!!! :)

Zresztą skoro już Che się tak wypruła artystycznie, to teraz co bym nie napisał będzie wtórne wobec jej wpisu, który bezczelnie popełniła jako pierwsza.
Taka już ona jest. Trochę zwariowana...

W każdym razie w wyniku splotu czynników i zdarzeń różnych, mniej lub bardziej przypadkowych pojechaliśmy w rzeczone góry. Znaczy ja i Che. Na miejscu był już Goro i Rooter oraz ich żywy inwentarz w postaci dzieci, żon, trzody itp.
Dzieci są o tyle fajne, że zawsze można je wysłać po browary ;)
Sekcja juniorów © Niewe


Na pierwszą wycieczkę ruszamy skoro świt czyli jakoś koło południa.
Wiadomo - trudy powitania :)
Od wejścia pokazaliśmy się od naszej najlepszej strony, więc rano nie było lekko. Cały czas mam na myśli powitanie, a teraz dopiero powoli zmierzam w kierunku opisu samej wycieczki.

Na rozgrzewkę robimy tak zwany Śmietnik. Ta debilna nazwa bierze się stad, że u podnóża wzgórza zlokalizowane jest małe wysypisko śmieci. Ale nawet nie zalatuje :)
Pomimo stosunkowo udanego wieczoru wczorajszego, noga podaje mi naprawdę zacnie i na szczycie czekam na ekipę chyba ze 30 minut. Jak w końcu docierają to cykam im fotkę.
Od lewej: zła Che, spragniony imć Rooter i Kierownik Goro © CheEvara


Zjazd to już większa ekstrema i próbka tego co nas czeka przez najbliższe kilka dni. Deszcz, luźne kamienie, mokre korzenie, deszcz, luźne kamienie, deszcz, deszcz, deszcz, luźne kamienie, deszcz, deszcz i czasem też deszcz.
Aaa, no i deszcze. Dużo deszczu. Żeby odpowiednio mokro było.

Równa połowa z nas (licząc w sztukach, bo licząc w mocy i zaangażowaniu to może jedna trzecia albo i to nie) zniechęca się tym deszczem i wraca na kosmodrom. A druga połowa (licząc w ... i jak wyżej) czyli ja i Che, jest nienasycona
W strugach deszczu uderzamy ZATEM na Durbaszkę, a następnie wzdłuż granicy przemieszczamy się szukając szlaku do naszych sąsiadów Słowaków. PoszukiwaniA polegają głównie na prowadzeniu rowerów w głębokiej i mokrej trawie patrząc na pogardliwie spojrzenia krów. Podczas takiego brodzenia wpadam znienacka na elektrycznego pastucha.
Mam elektryczny rower :)
Teraz mnie to śmieszy, ale popieściło mnie zacnie. Che śmieszyło to już wtedy.

W końcu znajdujemy szlak i zjeżdżamy/sprowadzamy w dół. A tam...
..pierwsze spotkanie z prawdziwą cywilizacją czyli Smadny Mnich u wesołego Słowaka, którego znam jeszcze z poprzedniej wyprawy w te okolice czyli jakieś dwa lata temu. Gościu jest w taki specyficzny i zajebisty sposób towarzyski, że Lubię To :)
Pijemy piwko z widokiem na piękne góry, a rzeczony Słowak nakreśla nam cały obszerny plan atrakcji w okolicy. Kupuję ZATEM u niego mapę i zaznaczam sobie długopisem co ważniejsze szczegóły. Przydadzą się potem. Jak już się ogarnę z wpisami, to POTEM zostanie podlinkowane :)

Przed nami szybki, asfaltowy zjazd do Leśnicy na prażony ser. Jesteśmy przemoczeni na wylot, a na zjeździe wykręcam chyba maks z tego wyjazdu, bo coś koło 67 km/h. Telepie mną na boki, trzęsie mi się szczęka, kostnieją palce. Staram się nie myśleć, co musi czuć Che, bo wtedy musiałbym jej pomóc, oddać marynarkę czy cuś, a że marynarki wyjątkowo dzisiaj nie mam, więc zmykam w dół żeby uniknąć tej krępującej sytuacji. Myślę, że męska część BS wie jak to jest ;)

Wyprażamy jedzony ser ( w knajpie jest zakaz fajcenia ;)
Zakaz fajcenia © Niewe

i wracamy w góry.

Przed nami podjazd co się niby szlakiem rowerowym nazywa, ale prowadzi się dobrze, a potem szalony zjazd do Czerwonego Klasztoru. Robimy po piwku i zaliczmy klasykę czyli szlak wzdłuż Dunajca.
No i pełna romantyka...
Romantyczne ujęcie na tle Dunajca i otaczających go gór © Niewe

:)

Na chatę wracamy mokrzy, brudni, zmęczeni i pijani i od razu rozpoczynamy przygotowania do następnego dnia.

A widok facetów pytających się kobiety o kwestie techniczne i widok kobiety z czwartym browarem w ręku udzielającej porad technicznych facetom z drugim browarem w ręku...
BEZCENNE :)

Che jest zajebista, a jak ktoś myśli inaczej to się zwyczajnie myli.

Ale żeby nie było... Goro i Rooter też są zajebiści, takoż i zajebisty wyjazd z nimi był. I z ich żywym inwentarzem, którego z imienia nie wymienię, bo jak kogoś nie ma na BS to nie ma go w ogóle :)

I ponad kilometr w górę było.
Kategoria Góry, Na luzie


Dane wyjazdu:
65.46 km 57.00 km teren
05:43 h 11.45 km/h:
Maks. pr.:64.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal

MTB Maraton Istebna

Sobota, 25 września 2010 · dodano: 26.09.2010 | Komentarze 4

Tak jak w zeszłym roku, ale inaczej :)
Tym razem pojechałem z Jankiem. Wczoraj zrobiliśmy małą rozgrzewkę, dzisiaj teoretycznie mamy się ścigać na serio. Teoretycznie, bo raz, że nadal czuje się chory, dwa że czuje w nogach wczorajszy dzień. Janek się chyba szybciej zregenerował, ale jakby nie było jest młodszy ;)
W każdym razie wstajemy rano, zjeżdżamy się zarejestrować i odebrać numery startowe, a potem na jajeczniczkę do "restauracji". Ostatnie poprawki w sprzęcie, dylematy jak się ubrać (żeby było ciepło, a nie żeby było ładnie) pogawędki z rywalami z pokoju obok itp. Czas zlatuje nie wiadomo kiedy i można zacząć rozgrzewkę. Kręcimy się chwilę po okolicy, sprawdzając jednocześnie czy dobrze dobraliśmy warstwy ubrań. Ostatecznie zdecydowałem się na potówkę z długim rękawem i koszulkę na to. Już czuję, że na podjazdach będę w tym pływał, ale jednak na zjazdach potrafi człowieka przewiać, a ja nie jestem do końca zdrowy, więc wolę nie ryzykować.
10:40 ustawiamy się na starcie i jak krowy żujemy co tam kto ma po kieszeniach i zakładamy o browara kto wygra :)


Start tradycyjnie długo asfaltem pod górę. Jadę spokojnie, nie chcę się spalić i wyprzedzają mnie w zasadzie wszyscy. Z tego co widzę jednak większość to oszołomy, które chyba nie do końca zdają sobie sprawę ze stopnia trudności tego maratonu. Asfalt przechodzi w szuter, szuter w kamienie, nachylenie stoku rośnie i kawałek po kawałku odzyskuje swoją pozycję w peletonie :) Pojawiają się już pierwsi stojący i dyszący na poboczu, to ci co tak cisnęli na początku :) Janek w międzyczasie wyrywa trochę do przodu, ale nawet nie próbuję go gonić wychodząc z założenia, że jeszcze mam na to kupę czasu. Kręci mi się słabo, czuję zmęczenie po wczorajszej jeździe i ogólny spadek formy spowodowany "tym i owym", dodatkowo ciężko mi się piję z bukłaka bo mam kompletnie zapchany nos i jak pociągam z rurki to się duszę. Ale jadę i podziwiam widoki. To najważniejsze :)
Pierwszy mały kryzys mam na podjeździe do Koniakowa. Droga po płytach prowadząca jakieś 30% pod górę. Dla mnie nie podjechania. W sumie nikt przy mnie nie podjechał, ale to żadne wytłumaczenie. Następny w kolejce jest podjazd pod Ochodzitę. Zarówno w 2007 jak i w 2009 pchałem, w tym roku nawet nie dopuszczam takiej możliwości. Muszę wjechać i zjechać ten "pagórek" w całości. To jedyne założenie jakie sobie na ten maraton przyjąłem. I udało się :) Wprawdzie musiałem trochę pokrzykiwać na tych, którym się odechciewało w trakcie i odpoczywali na całej szerokości drogi, ale wjechałem absolutnie całość. Na szczycie pstrykam szybką fotkę i ognia w dół.

Wydaje mi się, że jestem super zjazdowcem, bo gnam w dół na złamanie karku wyprzedzając sporo osób, dopóki nie wyprzedza mnie znienacka inny gościu. Ale on jechał na Santa Cruzie z opuszczaną sztycą, więc to się nie liczy :P
W okolicach 35. km zaliczam totalne odcięcie. Nie jestem w stanie podjechać w zasadzie żadnego podjazu. Janek, który jeszcze w okolicach bufetu gdzieś mi tam majaczył w oddali znika bezpowrotnie. Już wiem, że przerżnąłem browara. NA zmianę jadąc i pchajac wjeżdżam do Słowacji. Zaczyna się to co w tym maratonie lubię najbardziej. Szybkie trawiaste zjazdy po słowackich pagórkach

Prędkości oscylują w okolicach 50-60 km/h, maksa wykręcam 64 km/h. Jest czad :)
No ale jak się pozjeżdżało to i trzeba wjechać. A w zasadzie w moim przypadku wepchać :/ Przepchałem w zasadzie przez całe Czechy, lekko nie było.
Powrót do Polski i na deser słynne już korzenie przed samą metą. Znowu podejmuje wyzwanie i zjeżdżam całość. No prawie :) bez tych ostatnich dwóch metrów po nawrocie. Ciasno było od stojących rowerzystów i nie mogłem wziąć zamachu.

Na metę docieram 12 minut po Janku z czasem 5h 23min czyli około 50 minut później niż w zeszłym roku. Słabo :/
Z drugiej strony jestem zadowolony, bo podjechałem w całości Ochodzitę i zjechałem wszystko bez podpórek. Dopisała też pogoda. A miałem naprawdę sporo czasu na podziwianie krajobrazów ;)

Po maratonie szeroko rozumiana regeneracja w okolicznych knajpach :)
Już tęsknię za górami.
Kategoria Góry, Zawody


Dane wyjazdu:
60.86 km 50.00 km teren
05:10 h 11.78 km/h:
Maks. pr.:66.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal

Rozgrzewka przed maratonem w Istebnej

Piątek, 24 września 2010 · dodano: 26.09.2010 | Komentarze 1

Jutro maraton w Istebnej, więc dzisiaj mała rozgrzewka. Rozgrzewka w Istebnej :)
Bocznymi drogami i szuterkami napieramy z Jankiem w okolice Zwardonia gdzie atakujemy pierwsze prawdziwe góry. Widać już nadchodzącą wielkimi krokami jesień :)

Na początek niebieskim szlakiem objeżdżamy zbocza Sołowego Wierchu (Wiercha?)

Pogoda idealna, nastroje wyśmienite, nareszcie jestem z rowerem w górach :)
Żeby nie było tak zupełnie pięknie niebieski szlak zamienia się w idącą pionowo do góry ledwo widoczną ścieżkę, więc schodzi nam się trochę na pchaniu, a właściwie niesieniu i ciągnięciu rowerów przez krzaczory po zboczu.
Cały czas zmierzamy generalnie w stronę najwyższego szczytu w okolicy czyli Wielkiej Raczy 1276m npm., a po drodze zaliczamy co się da ;)

Sama Wielka Racza nie poddaje się łatwo i wyciska z nas wszystko co do wyciśnięcia jeszcze było. Znowu kawałek dnia upływa na pchaniu sprzętów pod górę.

żeby wreszcie dopchać się na szczyt

Od lokalnego bajkera dowiadujemy się, że jesteśmy frajerami, bo trzeba było odbić w przecinkę w stronę szlaku żółtego, a moglibyśmy z honorem nadjechać do schroniska w siodle. Czyli jest po tam jeszcze wrócić :)
Wcinamy naleśniki, popijamy ciepławym piwem i przekraczamy granicę. Granicę państwa oczywiście. Czas oblukać co tam mają do zaoferowania bracia Słowacy.

Zaczyna się szaleńczy zjazd w kierunku Ochotnicy. Jakieś 10-15 minut permanentnego orgazmu :) Było wszystko co trzeba. Były luźne kamienie, były kamienie jak telewizory, były sekcje błotne, ukośne rynny odwodnieniowe, ostre zakręty, slalom między obejściami jakiejś leśnej osady i kosmiczne prędkości. Był czad :)
No ale jak się zjechało to trzeba i wjechać. Powrót do Istebnej już spokojniej, częściowo po trasie jutrzejszego maratonu. Na deser asfaltowy podjazd do kwatery. Uff. Jutro to się dopiero będzie działo.
Kategoria Góry, Na luzie


Dane wyjazdu:
52.46 km 30.00 km teren
03:39 h 14.37 km/h:
Maks. pr.:76.50 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal

I po maratonie

Niedziela, 20 września 2009 · dodano: 21.09.2009 | Komentarze 0

Wstajemy skoro świt, wpieprzamy zimny makaron, bo knajpy jeszcze pozamykane i znowu na rowery :-)
Jedziemy na Kiczorę, a stamtąd na Stożek. Robimy sobie popas w tamtejszym schronisku. Pyyyszna kawa i szarlotka na słońcu z pięknym widokiem na dolinę. Dalej obieramy kurs na Wlk. Czantorię. Niestety tam już więcej pchania niż jechania. Na Czantorii jest na oko milion ludzi. Planowaliśmy zjechać w dół czerwonym szlakiem, ale tam ciężko byłoby nawet iść. Jedziemy więc, dwa razy dłuższym zjazdem szlakiem niebieskim przez Czantorię Małą. Niezły, techniczny singielek, a potem szeroko po luźnych kamieniach. Szwagier łapie snejka. To pierwsza guma w tych górach. W czasie kiedy zmienia gumę zabawiam się wchodząc i zjeżdżając ten kawałek jeszcze dwa razy, a Goro kręci filmy.
Potem dalej w dół do Ustronia. Na dole okazuje się, że mamy drugą gumę. Tym razem u Gora z przodu. Wymiana dętki i napieramy asfaltami z powrotem do Istebnej i do naszej ulubionej pizzerii ;-)
A potem to już tylko jakieś 10 godzin w korkach do Wawy.
Odczuwam niedosyt gór :/
Kategoria Na luzie, Góry


Dane wyjazdu:
65.00 km 57.00 km teren
04:56 h 13.18 km/h:
Maks. pr.:65.40 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal

Istebna Powerade MTB Marathon 2009

Sobota, 19 września 2009 · dodano: 21.09.2009 | Komentarze 1

Pierwszy raz w Istebnej byłem z Gorem dwa lata temu. Wtedy to była totalna porażka. Większość trasy rower niosłem lub pchałem.
Postanowiliśmy sprawdzić czy uczciwie przepracowaliśmy te dwa lata :-) Szwagier dał się namówić i pojechał z nami.
Do Istebnej dotarliśmy "jak zwykle" w piątek po nocy, odstając swoje na całej prawie trasie. Szybkie piwko i w kimkę.
Rano zjechaliśmy autem się zarejestrować, a potem na śniadanko do baru "U Ojca",
a tam folklor na całego. Jest 8:30, a miejscowi walą wódeczkę w musztardówkach zapijając piwkiem. Spoko, na nas też przyjdzie pora jeszcze dzisiaj :-)
Startujemy o jedenastej. Pogoda jak drut, dla mnie nawet trochę za ciepło. Pierwsze 10 kilo to męczarnia. Startowaliśmy z samego końca stawki i teraz muszę się przedzierać przez tłum rowerzystów wyczyniających zadziwiające sztuczki z rowerami. Stawanie w poprzek, zeskakiwanie, pchanie środkiem drogi itp. W ogóle nie mogę się rozbujać. Szwagier w międzyczasie nagle gdzieś mi znika, Goro zostaje z tyłu. Nie bardzo wiem czy Szwagra gonię czy przed nim uciekam :-) więc jadę swoim tempem. W okolicach 25 kilometra okazuje się, że go goniłem. No i dogoniłem :-) Wyprzedzam i próbuję ucieczki, ale trochę się spalam i po jakiś 10 kilo Szwagier mnie dochodzi. Razem wjeżdżamy na bufet. Obalam "coś niebieskiego" i ruszam pierwszy. Szwagier chyba chwile później, bo na następnym podjeździe jeszcze go widzę z tyłu. Potem przewaga już tylko rośnie. Drugi bufet mijam bez zatrzymywania, trzeciego nawet nie zauważam :-) Jest pięknie. Piękne podjazdy, piękne zjazdy, piękne widoki, kamienie, korzenie, góry :-) Czemu ja mam tu tak daleko??????

Do mety dojeżdżam z czasem 4:33, całe 23 minuty przed Szwagrem i godzinkę przed Gorem. Miejsce 289/461 w Open.
Resztę dnia spędzamy w nasz ulubiony sposób ;-)
Aaaaaa,
na mecie spotykam i poznaję DMK77.
Swoją drogą niezła jazda. Potrzebowaliśmy odjechać 400 kilo od domu żeby się poznać :-)
Pozdrawiam
Kategoria Góry, Zawody


stat4u