Info
Ten blog rowerowy prowadzi Niewe z miasteczka Wiktorów. Mam przejechane 21566.55 kilometrów w tym 10127.52 w terenie. Jeżdżę z prędkością średnią 19.54 km/h i się wcale nie chwalę.Więcej o mnie.
Wykres roczny
Archiwum bloga
- 2013, Październik1 - 7
- 2013, Wrzesień8 - 7
- 2013, Sierpień3 - 2
- 2013, Czerwiec12 - 57
- 2013, Maj7 - 5
- 2013, Kwiecień10 - 37
- 2013, Marzec12 - 59
- 2013, Luty3 - 19
- 2013, Styczeń1 - 14
- 2012, Grudzień3 - 18
- 2012, Listopad3 - 39
- 2012, Październik8 - 72
- 2012, Wrzesień14 - 98
- 2012, Sierpień6 - 53
- 2012, Lipiec12 - 66
- 2012, Czerwiec11 - 139
- 2012, Maj12 - 152
- 2012, Kwiecień9 - 112
- 2012, Marzec3 - 34
- 2012, Luty9 - 71
- 2012, Styczeń8 - 93
- 2011, Grudzień8 - 78
- 2011, Listopad7 - 80
- 2011, Październik6 - 43
- 2011, Wrzesień11 - 128
- 2011, Sierpień10 - 77
- 2011, Lipiec12 - 103
- 2011, Czerwiec7 - 79
- 2011, Maj17 - 181
- 2011, Kwiecień12 - 176
- 2011, Marzec3 - 3
- 2011, Luty5 - 3
- 2011, Styczeń3 - 19
- 2010, Grudzień3 - 13
- 2010, Listopad4 - 8
- 2010, Październik4 - 13
- 2010, Wrzesień8 - 15
- 2010, Sierpień7 - 2
- 2010, Lipiec9 - 6
- 2010, Czerwiec12 - 28
- 2010, Maj7 - 21
- 2010, Kwiecień11 - 35
- 2010, Marzec3 - 3
- 2010, Luty2 - 1
- 2010, Styczeń6 - 4
- 2009, Grudzień5 - 6
- 2009, Listopad4 - 4
- 2009, Październik4 - 17
- 2009, Wrzesień6 - 19
- 2009, Sierpień10 - 6
- 2009, Lipiec5 - 9
Dane wyjazdu:
3.19 km
1.50 km teren
00:27 h
7.09 km/h:
Maks. pr.:22.10 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Kona Cinder Cone
Prawdziwa wyprawa
Czwartek, 5 maja 2011 · dodano: 08.05.2011 | Komentarze 18
Wyruszyłem z Hanną na prawdziwą wyprawę :)
Do sklepu w Zaborowie. Niby mam też sklep bliżej, ale:
1. Miała być wyprawa, więc musi być dalej
2. W Zaborowie pani w sklepie jest ładna :)
Hanna na swoim trójkołowcu pokonała ponad kilometr!! Biorąc pod uwagę fakt, że dla niej każda połamana płytka chodnikowa (a u nas są tylko takie) to jak korzeń w Kampinosie, a każdy wyjazd bramowy to najpierw downhill, a potem wspinaczka, to jestem z niej cholernie dumny :)
Jak ktoś uważa inaczej, to jego nieprzychylne komentarze będą bezzwłocznie usuwane. Wolność słowa też ma kurde swoje granice.
Aaaa no i usłyszeć od córki "taaato, ale ty masz dużo siły!!" jest miło :)
Powrót już w przyczepce z rowerkiem przytroczonym do bagażnika, o czym zresztą szybko zapomniałem i teraz mamy na wsi jedną latarnię mniej ;)
Jak jej nie zaskoczę to zawsze mi takie miny strzela do aparatu.
Do sklepu w Zaborowie. Niby mam też sklep bliżej, ale:
1. Miała być wyprawa, więc musi być dalej
2. W Zaborowie pani w sklepie jest ładna :)
Wyprawa do sklepu© Niewe
Hanna na swoim trójkołowcu pokonała ponad kilometr!! Biorąc pod uwagę fakt, że dla niej każda połamana płytka chodnikowa (a u nas są tylko takie) to jak korzeń w Kampinosie, a każdy wyjazd bramowy to najpierw downhill, a potem wspinaczka, to jestem z niej cholernie dumny :)
Jak ktoś uważa inaczej, to jego nieprzychylne komentarze będą bezzwłocznie usuwane. Wolność słowa też ma kurde swoje granice.
Aaaa no i usłyszeć od córki "taaato, ale ty masz dużo siły!!" jest miło :)
Powrót już w przyczepce z rowerkiem przytroczonym do bagażnika, o czym zresztą szybko zapomniałem i teraz mamy na wsi jedną latarnię mniej ;)
Piesek obwąchuje rowerek© Niewe
Jak jej nie zaskoczę to zawsze mi takie miny strzela do aparatu.
Kategoria Hania
Dane wyjazdu:
94.00 km
86.00 km teren
04:52 h
19.32 km/h:
Maks. pr.:45.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:471 m
Kalorie: 3037 kcal
Rower:Kona Caldera
Mazovia Sierpc
Wtorek, 3 maja 2011 · dodano: 04.05.2011 | Komentarze 7
Do Sierpca wybraliśmy się we troje. CheEvara, Goro i Ja :) Zazwyczaj śmigamy z Gorem na mega, ale damskie towarzystwo sprawiło, że kurka głupio tak jakoś.. ;)
Che na giga, a my jak dzieci?
No to pojechalim Giga. Niestety każde z innego sektora, więc na trasie nijak nie mogłem się zorientować jak daleko mam do nich :/
Na początek mały zonk.
Poprzednie sektory przeleciały, a my kiblujemy podczas gdy przybywa ludzi z dalszych sektorów. Łącznie stałem coś pod 1,5 minuty, bo pociąg zwalniał przed kolejnym przejazdem. Trochę to wypacza sens rywalizacji, ale trudno.
Trasa mimo narzekań wielu, że nudna, że piaszczysta ;) mi się podobała. Było sporo ubitych duktów leśnych, były jeziorka, stawy, bagna. Jednym słowem: ładnie było :) Oszczędzałem siły na giga, ale chyba przesadziłem, bo na rozjeździe nie czułem się nawet odrobinę zmęczony. Na Giga skręca nas czterech. Pierwszego gościa gubimy na pierwszym podjeździe, drugiego chwilę potem na piaszczystej sekcji. Zostaję sam z jakimś jegomościem co jedzie jakieś 10metrów za mną. Zwalniam więc w nadziei na stworzenie małego pociągu i krzyczę "dawaj gościu na koło" Na co "gościu" mnie dogania i wyprzedzając mówi "jakie dawaj, ja mam 60 lat młodzieńcze" :) Lubię go, dawno nikt do mnie nie mówił "młodzieńcze". W każdym razie chyba poczuł się urażony, bo narzucił takie tempo, że nie utrzymałem koła. Jego chyba też to jednak przerosło, bo na bufecie się zatrzymał, a ja pognałem dalej do samiuśkiego końca trasu już sam jak okiem sięgnąć. Trochę słaba taka jazda. Tłumów nie lubię, ale samemu na maratonie to jednak troszkę kiszka.
Jak wjeżdżam na metę to widzę, że Che i Goro już walą darmowe browarki. Kuźwa znowu mi dołożyli po parę minut. Oboje. Jedyna pociecha, że Che dołożyła też Gorowi :)
Che na giga, a my jak dzieci?
No to pojechalim Giga. Niestety każde z innego sektora, więc na trasie nijak nie mogłem się zorientować jak daleko mam do nich :/
Na początek mały zonk.
Czekamy na pociąg© Niewe
Poprzednie sektory przeleciały, a my kiblujemy podczas gdy przybywa ludzi z dalszych sektorów. Łącznie stałem coś pod 1,5 minuty, bo pociąg zwalniał przed kolejnym przejazdem. Trochę to wypacza sens rywalizacji, ale trudno.
Trasa mimo narzekań wielu, że nudna, że piaszczysta ;) mi się podobała. Było sporo ubitych duktów leśnych, były jeziorka, stawy, bagna. Jednym słowem: ładnie było :) Oszczędzałem siły na giga, ale chyba przesadziłem, bo na rozjeździe nie czułem się nawet odrobinę zmęczony. Na Giga skręca nas czterech. Pierwszego gościa gubimy na pierwszym podjeździe, drugiego chwilę potem na piaszczystej sekcji. Zostaję sam z jakimś jegomościem co jedzie jakieś 10metrów za mną. Zwalniam więc w nadziei na stworzenie małego pociągu i krzyczę "dawaj gościu na koło" Na co "gościu" mnie dogania i wyprzedzając mówi "jakie dawaj, ja mam 60 lat młodzieńcze" :) Lubię go, dawno nikt do mnie nie mówił "młodzieńcze". W każdym razie chyba poczuł się urażony, bo narzucił takie tempo, że nie utrzymałem koła. Jego chyba też to jednak przerosło, bo na bufecie się zatrzymał, a ja pognałem dalej do samiuśkiego końca trasu już sam jak okiem sięgnąć. Trochę słaba taka jazda. Tłumów nie lubię, ale samemu na maratonie to jednak troszkę kiszka.
Jak wjeżdżam na metę to widzę, że Che i Goro już walą darmowe browarki. Kuźwa znowu mi dołożyli po parę minut. Oboje. Jedyna pociecha, że Che dołożyła też Gorowi :)
Kategoria Zawody
Dane wyjazdu:
71.20 km
35.00 km teren
03:20 h
21.36 km/h:
Maks. pr.:49.20 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Kona Caldera
Się pojechało, to wypada i wrócić
Niedziela, 1 maja 2011 · dodano: 01.05.2011 | Komentarze 3
W zasadzie tytuł powinien brzmieć "Śniadanie mistrzów", bo śniadanie było rzeczywiście mistrzowskie. Głód węglowodanów po wczorajszej wycieczce i integracji był spory. Na tyle spory, że na śniadanie były trzy kiełbasy z ogniska, trzy jajka na twardo, pasztet, sałatka, cztery Perły i szampan :)
Potem drzemka i beatyfikacja czy cuś w telewizorze. Telewizor był super bo 4D. Cztery, bo nie dość, że trójwymiarowy (trzeba było przymykać jedno oko żeby obraz łapał ostrość) to jeszcze śmierdział na kilometr :) Beatyfikacja też była super. Nie przypuszczałem, że sztywny spektakl z udziałem bandy dewiantów w fikaśnych strojach może być tak zabawny, ale w tym towarzystwie okazało się to możliwe.
Niemniej...
Jak już się zregenerowaliśmy i przeczekaliśmy deszcze niespokojne, wyskoczyliśmy pośmigać po wąwozach.
Jeden był tak czadowy, że go zrobiliśmy dwa razy. Na więcej nie starczyło czasu.
Dalej w planach był obiadek w knajpie.
Swoją drogą stanowiliśmy niezły zestaw. Dwoje ludzi z ogromnym psem, dwoje z malutkim dzieckiem i dwóch brudasów z brudnymi rowerami. I co? I tylko rowerów nie chcieli wpuścić na salę. Pies znalazł sobie miejsce pod stołem, dziecko na ręku u matki, a rowery musieliśmy ukrywać za budynkiem.
Nafutrowani jak należy ruszamy do Puław w kierunku żelaznej drogi, którą udam się na zasłużony odpoczynek do domu.
Lubię podróżować koleją. Świat jakoś inaczej wygląda z perspektywy pociągu i zawsze poznam kogoś fajnego. Tym razem była to interesująca para, gdzie on śmigał góralem, a ona holendrem i jak oboje zgodnie przyznali wyprzedza go na zjazdach :) oraz totalny świr, który wracał akurat z jakiegoś zlotu takich samych świrów co sami produkują rowery. Gościu ma łącznie w domu 22!! różne rowery w tym także i takie, które po opuszczeniu specjalnej wajchy ocierają ramą lub pedałami o asfalt i krzesają iskry. Czad :)
Mniej czadowa była niespodzianka jaka mnie czekała po wyjściu z dworca w Warszawie. Kurde 3 stopnie, dobrze, że na plusie.
Zmarznięty i przysypiający napieram asfaltem do domu. Odpuszczam już sobie Kampinos na dzisiaj :)
Potem drzemka i beatyfikacja czy cuś w telewizorze. Telewizor był super bo 4D. Cztery, bo nie dość, że trójwymiarowy (trzeba było przymykać jedno oko żeby obraz łapał ostrość) to jeszcze śmierdział na kilometr :) Beatyfikacja też była super. Nie przypuszczałem, że sztywny spektakl z udziałem bandy dewiantów w fikaśnych strojach może być tak zabawny, ale w tym towarzystwie okazało się to możliwe.
Niemniej...
Jak już się zregenerowaliśmy i przeczekaliśmy deszcze niespokojne, wyskoczyliśmy pośmigać po wąwozach.
Jeden z wąwozów w Kluczborku© Niewe
Jeden był tak czadowy, że go zrobiliśmy dwa razy. Na więcej nie starczyło czasu.
Dalej w planach był obiadek w knajpie.
Swoją drogą stanowiliśmy niezły zestaw. Dwoje ludzi z ogromnym psem, dwoje z malutkim dzieckiem i dwóch brudasów z brudnymi rowerami. I co? I tylko rowerów nie chcieli wpuścić na salę. Pies znalazł sobie miejsce pod stołem, dziecko na ręku u matki, a rowery musieliśmy ukrywać za budynkiem.
Nafutrowani jak należy ruszamy do Puław w kierunku żelaznej drogi, którą udam się na zasłużony odpoczynek do domu.
Lubię podróżować koleją. Świat jakoś inaczej wygląda z perspektywy pociągu i zawsze poznam kogoś fajnego. Tym razem była to interesująca para, gdzie on śmigał góralem, a ona holendrem i jak oboje zgodnie przyznali wyprzedza go na zjazdach :) oraz totalny świr, który wracał akurat z jakiegoś zlotu takich samych świrów co sami produkują rowery. Gościu ma łącznie w domu 22!! różne rowery w tym także i takie, które po opuszczeniu specjalnej wajchy ocierają ramą lub pedałami o asfalt i krzesają iskry. Czad :)
Mniej czadowa była niespodzianka jaka mnie czekała po wyjściu z dworca w Warszawie. Kurde 3 stopnie, dobrze, że na plusie.
Zmarznięty i przysypiający napieram asfaltem do domu. Odpuszczam już sobie Kampinos na dzisiaj :)
Dane wyjazdu:
225.00 km
90.00 km teren
09:41 h
23.24 km/h:
Maks. pr.:51.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:684 m
Kalorie: 7306 kcal
Rower:Kona Caldera
Kluczbork
Sobota, 30 kwietnia 2011 · dodano: 01.05.2011 | Komentarze 8
Plan na ten łikend był prosty. Jeździć!
Nie dojechać, tylko jeździć. Bo fajniej jest gonić króliczka niż go złapać.
Umówiłem się na 6:30 rano z Radkiem w Pruszkowie, więc wyruszam z domu 6:20, po to żeby punktualnie o 6:50 zalogować się na wiadukcie nad Wukadką ;)
Po drodze fotografuję tory, które z nie do końca zrozumiałych dla mnie powodów fotografować bardzo lubię.
Mam na komputerze w cholerę podobnych zdjęć torów o różnych porach roku i przy różnej pogodzie. Rozumiem jeszcze, że tory by się przebarwiały jak liście drzew na wiosnę, albo na zimę odpadałyby im podkłady. To miałoby sens. Ale tak mam pełno identycznych zdjęć torów i jeszcze nie wiadomo po co wrzucam je na tego bloga.
No dobra, tym przydługim wstępem odsiałem tych, dla których czytanie jest pasją i są w stanie przeczytać nawet takie brednie, a nawet skład sałatki meksykańskiej na puszce, od tych co mają dokładnie odwrotnie, albo nawet nie dokładnie, ale w każdym razie takiej pasji nie mają.
No teraz to już chyba odsiałem i resztę, zostali tylko masochiści :)
To gdzie to ja jechałem dzisiaj...
Aha, do Kluczborka :) Dobrze, że tytuł wpisu nadałem wcześniej to sobie mogłem podejrzeć.
Ale najpierw do Radka. W komplecie, czyli z Radkiem, bo na dzisiaj taki był przewidywany komplet ruszamy przez Pęcice i Komorów w naszą zajebiście długaśną traskę na południe. Na dobry początek los próbuje nas zniechęcić i podrzuca nam przygodę. Jadąc jeden za drugim w odstępie kilku metrów szukamy sobie wąskiej ścieżki odbijającej do lasu.
JEST! - w pewnym momencie krzyczy Radek, akurat w tym momencie, w którym ja zerkałem na nawigację żeby zobaczyć czy rzeczywiście jest i gdzie. Potem wszystko potoczyło się bardzo szybko i jak już Radek się pozbierał, a ja wydostałem z głębokiego rowu, w którym wylądowałem zaczęliśmy szacować straty.
U mnie: zero.
U Radka: wygięty hak tylny i koło w ósemkę. Hak udaje się naprostować, ale koło is dead. Wyciągamy telefony i zaczynamy przeglądać książki telefoniczne w poszukiwaniu dawcy koła zamiennego, który by mieszkał gdzieś blisko i który nas nie zabije za telefon o siódmej rano w sobotę :)
Ostatecznie w tej teletomboli wygrywa ziomek Radka - Ignacy z Komorowa. Wracamy ósemką do owego gościa i przekładamy kółko. Jeszcze tylko mały test czy wszystko pasuje i czy łańcuch leży na kasecie i back on the track :)
Jesteśmy zdeterminowani spędzić ten dzień na rowerze i nic nas nie powstrzyma.
Musimy jednak odpuścić plan przedzierania się na Piaseczno lasami żeby nadrobić trochę czasu. Chcemy na miejsce dotrzeć przed zmierzchem, a plan jest "na bogato"
Poruszamy się głownie bocznymi drogami, wałami, szutrami starając się trzymać możliwie blisko Wisły. Ot taka fantazja.
Czersk omijamy od strony Wisły i napieramy pomiędzy sadami
i krowami :)
Na pierwsze piwko zatrzymujemy się w Górze Puławskiej, a więc po jakichś 180km.
Zwracam uwagę na mistrza drugiego planu :)
Żeby nie było za prosto i za krótko (przypominam, ze celem jest JAZDA) omijamy Kluczbork i wjeżdżamy na zamek w Janowcu, gdzie spotykamy się z quadowcami zdążającymi na tą samą imprezę co my.
Na promie przymierzam się do quada. Zdjęcie przejarane, ale to nie ja robiłem :)
Z promu uderzamy już prosto do Kluczborka (po drodze dostaję pokaz możliwości quadów na stromych schodach przy wale p.powodziowym - impressive) gdzie lansujemy się chwilę na rynku i uderzamy na wiochę, w której zakończymy dzisiaj nasze nędzne żywoty.
No zajeżdżamy jeszcze do gieesu po skrzynkę Perły niepasteryzowanej i czteropak Monte, tak na wszelki wypadek ;)
Dalej klasyka. Ognisko, chlanie, tańce na klepisku, nocowanie w trawie i inne takie :)
Nie dojechać, tylko jeździć. Bo fajniej jest gonić króliczka niż go złapać.
Umówiłem się na 6:30 rano z Radkiem w Pruszkowie, więc wyruszam z domu 6:20, po to żeby punktualnie o 6:50 zalogować się na wiadukcie nad Wukadką ;)
Po drodze fotografuję tory, które z nie do końca zrozumiałych dla mnie powodów fotografować bardzo lubię.
Mam na komputerze w cholerę podobnych zdjęć torów o różnych porach roku i przy różnej pogodzie. Rozumiem jeszcze, że tory by się przebarwiały jak liście drzew na wiosnę, albo na zimę odpadałyby im podkłady. To miałoby sens. Ale tak mam pełno identycznych zdjęć torów i jeszcze nie wiadomo po co wrzucam je na tego bloga.
No dobra, tym przydługim wstępem odsiałem tych, dla których czytanie jest pasją i są w stanie przeczytać nawet takie brednie, a nawet skład sałatki meksykańskiej na puszce, od tych co mają dokładnie odwrotnie, albo nawet nie dokładnie, ale w każdym razie takiej pasji nie mają.
No teraz to już chyba odsiałem i resztę, zostali tylko masochiści :)
To gdzie to ja jechałem dzisiaj...
Aha, do Kluczborka :) Dobrze, że tytuł wpisu nadałem wcześniej to sobie mogłem podejrzeć.
Ale najpierw do Radka. W komplecie, czyli z Radkiem, bo na dzisiaj taki był przewidywany komplet ruszamy przez Pęcice i Komorów w naszą zajebiście długaśną traskę na południe. Na dobry początek los próbuje nas zniechęcić i podrzuca nam przygodę. Jadąc jeden za drugim w odstępie kilku metrów szukamy sobie wąskiej ścieżki odbijającej do lasu.
JEST! - w pewnym momencie krzyczy Radek, akurat w tym momencie, w którym ja zerkałem na nawigację żeby zobaczyć czy rzeczywiście jest i gdzie. Potem wszystko potoczyło się bardzo szybko i jak już Radek się pozbierał, a ja wydostałem z głębokiego rowu, w którym wylądowałem zaczęliśmy szacować straty.
U mnie: zero.
U Radka: wygięty hak tylny i koło w ósemkę. Hak udaje się naprostować, ale koło is dead. Wyciągamy telefony i zaczynamy przeglądać książki telefoniczne w poszukiwaniu dawcy koła zamiennego, który by mieszkał gdzieś blisko i który nas nie zabije za telefon o siódmej rano w sobotę :)
Poszukiwania dawcy koła© Niewe
Ostatecznie w tej teletomboli wygrywa ziomek Radka - Ignacy z Komorowa. Wracamy ósemką do owego gościa i przekładamy kółko. Jeszcze tylko mały test czy wszystko pasuje i czy łańcuch leży na kasecie i back on the track :)
Jesteśmy zdeterminowani spędzić ten dzień na rowerze i nic nas nie powstrzyma.
Musimy jednak odpuścić plan przedzierania się na Piaseczno lasami żeby nadrobić trochę czasu. Chcemy na miejsce dotrzeć przed zmierzchem, a plan jest "na bogato"
Poruszamy się głownie bocznymi drogami, wałami, szutrami starając się trzymać możliwie blisko Wisły. Ot taka fantazja.
Czersk omijamy od strony Wisły i napieramy pomiędzy sadami
Sady nad Wisłą© Niewe
i krowami :)
Krowy na wale© Niewe
Na pierwsze piwko zatrzymujemy się w Górze Puławskiej, a więc po jakichś 180km.
Zwracam uwagę na mistrza drugiego planu :)
Mistrz drugiego planu© Niewe
Żeby nie było za prosto i za krótko (przypominam, ze celem jest JAZDA) omijamy Kluczbork i wjeżdżamy na zamek w Janowcu, gdzie spotykamy się z quadowcami zdążającymi na tą samą imprezę co my.
Podjazd na zamek w Janowcu© Niewe
Na promie przymierzam się do quada. Zdjęcie przejarane, ale to nie ja robiłem :)
Na promie i quadzie jednocześnie© Niewe
Z promu uderzamy już prosto do Kluczborka (po drodze dostaję pokaz możliwości quadów na stromych schodach przy wale p.powodziowym - impressive) gdzie lansujemy się chwilę na rynku i uderzamy na wiochę, w której zakończymy dzisiaj nasze nędzne żywoty.
No zajeżdżamy jeszcze do gieesu po skrzynkę Perły niepasteryzowanej i czteropak Monte, tak na wszelki wypadek ;)
Zakupy w gieesie© Niewe
Dalej klasyka. Ognisko, chlanie, tańce na klepisku, nocowanie w trawie i inne takie :)
Kategoria Na luzie
Dane wyjazdu:
35.19 km
31.00 km teren
01:46 h
19.92 km/h:
Maks. pr.:37.50 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Kona Caldera
Ze Che
Sobota, 23 kwietnia 2011 · dodano: 24.04.2011 | Komentarze 53
Tośmy się najeździli :)
Były plany, były śmiałe zamierzenia, a potem był browar w Roztoce :)
A potem drugi.
Zresztą jest opis u Che ;)
UPDATE:
No dobra.
Wytrzeźwiałem po świętach, więc pora coś jednak naskrobać w temacie, zwłaszcza że temat wart tego (orzeczenie domyślne JEST)
Umówiłem się na sobotę z CheEvarą Ha! :) W planach było kręcenie po Kampinosie ze mną w roli przewodnika, a potem wyżerka i popijawa u mnie ze mną w roli kucharza, kelnera i wodzireja.
Plan został zrealizowany w 200%, no może moglibyśmy trochę więcej pojeździć, ale co się odwlecze to nie uciecze ;)
Enyłej...
Wstałem skoro świt, bo obiecałem dziewczynie śledzie pod pierzynką, a że poprzedniego dnia wróciłem mocno "zmęczony" to wolałem już nie eksperymentować w kuchni. Oczywiście rano okazało się, że nie mam wszystkich składników i muszę lecieć do sklepu, więc przy okazji wziąłem swój wielkanocny koszyczek i poświęciłem go w monopolowym, w wyniku czego doszło do cudownego napełnienia i 20 kompletnie pustych przyjaciół zamieniło się w przyjaciół jasnych, pełnych, niepasteryzowanych. Tradycja to jest coś ekstra :)
Wszystko to zabrało mi sporo czasu, ale i tak zdążyłem przybyć na spotkanie w Truskawiu punktualnie na 11:53, więc Che powinna sobie przestawić zegarki, bo wygląda na to, że absolutnie wszystkie jej się spieszą ;)
Ustalamy kurs na Palmiry i ruszamy. Miało być spokojnie, ale zanim ruszyliśmy podłączył się do nas jeszcze jakiś koleś, co miał wąty do mojego plecaka i postanawia jechać z nami. Pewnie normalnie jakoś specjalnie to by mi to nawet nie przeszkadzało, ale qrfa śledzi mało zrobiłem! Zapodaję więc jak najbardziej słuszne tempo i gościu choć do Palmir jeszcze wyrabia to tam zmienia plany i się urywa na Sieraków.
Nareszcie sami :)
Wracamy jeszcze raz przez Palmirskie górki i różnie, nie zawsze legalnie napieramy do Roztoki. Po drodze przyhaczyłem łapą o drzewo i troszkę krwawię z paluchów dwóch. U jak zwykle przemiłej :) pani w Roztoce pytam czy ma bieżącą wodę, bo chciałbym sobie przemyć rękę. Oczywiście dostaję odpowiedź jedyną jakiej się w tym miejscu spodziewałem, więc proszę o wodę butelkowaną.
Gazowana? - pyta się ta wywłoka.
No jasne kurwa. Zawsze przemywam rany gazowaną wodą, rany szarpane zszywam nicią dentystyczną, na okłady stosuję suchy lód z Marsa, a musli rano wpierniczam z mlekiem w proszku.
Debilka.
Enyłej...
Wypiliśmy po jednym piwku, przyniosłem po drugim i przystąpiłem do realizacji głównej części mojego masterplanu. Dla niepoznaki wyciągłem mapę i jęłem nakreślać śmiałe plany. W międzyczasie wspomniałem, że do mnie stąd to jest blisko, a święconka czeka. Che całkiem dobrze udawała, że wolałaby pojeździć jeszcze i te plany mają sens, ale ostatecznie pojechaliśmy prosto do mnie :)
Podręcznikowo :) Jak nikt nie przeszkadza, to właśnie tak to wygląda ;)
Po drodze strzelamy fotkę. Żeby nie było, że nie jeździliśmy.
Owszem jeździliśmy, a Che nawet staje na głowie żeby to udowodnić.
... i zgodnie z masterplanem docieramy do mnie.
A u mnie jak to u mnie. Jest zajebiście :)
A jeśli CheEvara posiedziałaby u mnie dłużej to jak nic jeszcze przed wakacjami zacząłbym dostawać okolicznościowe kartki z życzeniami od browaru Sierpc. Wchłania dziewczyna browary jak moja gablota wachę podczas jazdy z opuszczonymi szybami ;) I to jest piękne. Napiszę to ZATEM głośno i wyraźnie:
CHEEVARA JEST ZAJEBISTA.
Się domagała w komentarzach, niech więc ma :)
Były plany, były śmiałe zamierzenia, a potem był browar w Roztoce :)
A potem drugi.
Zresztą jest opis u Che ;)
UPDATE:
No dobra.
Wytrzeźwiałem po świętach, więc pora coś jednak naskrobać w temacie, zwłaszcza że temat wart tego (orzeczenie domyślne JEST)
Umówiłem się na sobotę z CheEvarą Ha! :) W planach było kręcenie po Kampinosie ze mną w roli przewodnika, a potem wyżerka i popijawa u mnie ze mną w roli kucharza, kelnera i wodzireja.
Plan został zrealizowany w 200%, no może moglibyśmy trochę więcej pojeździć, ale co się odwlecze to nie uciecze ;)
Enyłej...
Wstałem skoro świt, bo obiecałem dziewczynie śledzie pod pierzynką, a że poprzedniego dnia wróciłem mocno "zmęczony" to wolałem już nie eksperymentować w kuchni. Oczywiście rano okazało się, że nie mam wszystkich składników i muszę lecieć do sklepu, więc przy okazji wziąłem swój wielkanocny koszyczek i poświęciłem go w monopolowym, w wyniku czego doszło do cudownego napełnienia i 20 kompletnie pustych przyjaciół zamieniło się w przyjaciół jasnych, pełnych, niepasteryzowanych. Tradycja to jest coś ekstra :)
Wszystko to zabrało mi sporo czasu, ale i tak zdążyłem przybyć na spotkanie w Truskawiu punktualnie na 11:53, więc Che powinna sobie przestawić zegarki, bo wygląda na to, że absolutnie wszystkie jej się spieszą ;)
Ustalamy kurs na Palmiry i ruszamy. Miało być spokojnie, ale zanim ruszyliśmy podłączył się do nas jeszcze jakiś koleś, co miał wąty do mojego plecaka i postanawia jechać z nami. Pewnie normalnie jakoś specjalnie to by mi to nawet nie przeszkadzało, ale qrfa śledzi mało zrobiłem! Zapodaję więc jak najbardziej słuszne tempo i gościu choć do Palmir jeszcze wyrabia to tam zmienia plany i się urywa na Sieraków.
Nareszcie sami :)
Wracamy jeszcze raz przez Palmirskie górki i różnie, nie zawsze legalnie napieramy do Roztoki. Po drodze przyhaczyłem łapą o drzewo i troszkę krwawię z paluchów dwóch. U jak zwykle przemiłej :) pani w Roztoce pytam czy ma bieżącą wodę, bo chciałbym sobie przemyć rękę. Oczywiście dostaję odpowiedź jedyną jakiej się w tym miejscu spodziewałem, więc proszę o wodę butelkowaną.
Gazowana? - pyta się ta wywłoka.
No jasne kurwa. Zawsze przemywam rany gazowaną wodą, rany szarpane zszywam nicią dentystyczną, na okłady stosuję suchy lód z Marsa, a musli rano wpierniczam z mlekiem w proszku.
Debilka.
Enyłej...
Wypiliśmy po jednym piwku, przyniosłem po drugim i przystąpiłem do realizacji głównej części mojego masterplanu. Dla niepoznaki wyciągłem mapę i jęłem nakreślać śmiałe plany. W międzyczasie wspomniałem, że do mnie stąd to jest blisko, a święconka czeka. Che całkiem dobrze udawała, że wolałaby pojeździć jeszcze i te plany mają sens, ale ostatecznie pojechaliśmy prosto do mnie :)
Podręcznikowo :) Jak nikt nie przeszkadza, to właśnie tak to wygląda ;)
Po drodze strzelamy fotkę. Żeby nie było, że nie jeździliśmy.
Owszem jeździliśmy, a Che nawet staje na głowie żeby to udowodnić.
Che staje na głowie, a dokładnie to na rękach© Niewe
... i zgodnie z masterplanem docieramy do mnie.
A u mnie jak to u mnie. Jest zajebiście :)
Pasztecik ze śledziami ;)© Niewe
A jeśli CheEvara posiedziałaby u mnie dłużej to jak nic jeszcze przed wakacjami zacząłbym dostawać okolicznościowe kartki z życzeniami od browaru Sierpc. Wchłania dziewczyna browary jak moja gablota wachę podczas jazdy z opuszczonymi szybami ;) I to jest piękne. Napiszę to ZATEM głośno i wyraźnie:
CHEEVARA JEST ZAJEBISTA.
Się domagała w komentarzach, niech więc ma :)
Kategoria Na luzie
Dane wyjazdu:
82.00 km
30.00 km teren
03:32 h
23.21 km/h:
Maks. pr.:44.70 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Kona Cinder Cone
Wielki Piątek (dla mnie piątek zawsze jest wielki :)
Piątek, 22 kwietnia 2011 · dodano: 24.04.2011 | Komentarze 7
Jak się powiedziało A, to trzeba powiedzieć i Ą :)
Oczywiście na barce się nie skończyło, no bo w końcu piątek był niemały i grany był jeszcze Bemol, a potem włóczęga wężykiem po nocy przez lasy do domu.
W Nieporęcie fajnie jest...© Niewe
Oczywiście na barce się nie skończyło, no bo w końcu piątek był niemały i grany był jeszcze Bemol, a potem włóczęga wężykiem po nocy przez lasy do domu.
Kategoria Na luzie
Dane wyjazdu:
21.00 km
5.50 km teren
00:52 h
24.23 km/h:
Maks. pr.:34.70 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: 22 m
Kalorie: 670 kcal
Rower:Kona Cinder Cone
No i co mam napisać?
Piątek, 22 kwietnia 2011 · dodano: 22.04.2011 | Komentarze 5
Nikt mnie nie chciał dzisiaj zabić. Nikt nie wyprzedził na gazetę, nie zajechał drogi, nie skręcił znienacka przed kołem, nie darł ryja, że mam "wypierdalać na ścieżkę" Czy to przez te święta takie miłosierdzie, czy co?
Jak nie ma o czym gadać to się gada o pogodzie :)
Jak ruszałem od siebie to na wiosce było tak zimno, że wahałem się nad zmianą rękawiczek na długopalczaste. Po wjechaniu do cywilizacji wylało się ze mnie wiadro potu. No to jak niby mam się ubrać na dojazd do pracy? Hę?
A w ogóle to jest Wielki Piątek, więc po pracy będzie Wielki Browar :)
Albo dwa. Się zobaczy.
Jak nie ma o czym gadać to się gada o pogodzie :)
Jak ruszałem od siebie to na wiosce było tak zimno, że wahałem się nad zmianą rękawiczek na długopalczaste. Po wjechaniu do cywilizacji wylało się ze mnie wiadro potu. No to jak niby mam się ubrać na dojazd do pracy? Hę?
A w ogóle to jest Wielki Piątek, więc po pracy będzie Wielki Browar :)
Albo dwa. Się zobaczy.
Kategoria Użytkowo
Dane wyjazdu:
194.00 km
100.00 km teren
09:52 h
19.66 km/h:
Maks. pr.:64.60 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: 6600 kcal
Rower:Kona Caldera
Harpagan 41 - Lipnica
Sobota, 16 kwietnia 2011 · dodano: 17.04.2011 | Komentarze 16
Do następnego Harpagana pozostało 180 dni, 10 godzin...
to pierwsza myśl jaka towarzyszy mi zawsze po przekroczeniu mety tej imprezy. Następna dopiero w październiku, a ja już nie mogę się doczekać.
Ale do rzeczy, czy też do brzegu jak mawia Che ;)
WSTĘP
Nie mógłbym mieszkać w Lipnicy.
Nie to żebym miał coś przeciw okolicy. Pięknie tu, mnóstwo lasów, pagórkowato, blisko do morza (subiektywnie dla Warszawiaka of kors) Ale nie mógłbym mieszkać w Lipnicy.
Powód jest bardzo prosty. Po godzinie 21:00 dystans do zimnego browaru wyniósł 21km. Nie było rady, trzeba było grzać do Bytowa, ale na co dzień to niewyobrażalne.
Nie mógłbym mieszkać w Lipnicy zatem :)
START
W odróżnieniu od edycji jesiennej, wiosenna zaczyna się za dnia. Jest lekko poniżej zera, wychodzi słońce, prawie nie ma chmur, w ogóle nie mamy kaca.
<em>wygląda, że będzie ładny dzień,
wreszcie na ulicy będę widział swój cień</em> :)
W każdym razie odbyło się standardowo. Czyli rozdanie map, start i nikt nie startuje. Trzeba rozkminić mapę :)
Przed nami piękny dzień.
PK7 Luboń - przecinka, wzniesienie
czas 25,32 od startu
Wybieramy wariant "najpierw na północ". Parę kilo asfaltem i zaczyna się teren. Piękny teren, muszę nadmienić. Pierwszy punkt jak zwykle zaliczamy w "tłumie". Niestety przy takich imprezach to nieuniknione, ale ja wiem, że jeszcze parę minut i nie wiadomo kiedy zrobi się pusto i będziemy mogli się cieszyć jazdą, przyrodą i własnym sprytem w nawigowaniu :)
PK3 Borzyszkowy - punkt geodezyjny
46,00 od startu
Krótki przelot na wschód. Jeszcze jest trochę ludzi, ale już robi się luźniej. Co chwila mijamy się z organizatorami Otwocka. Swoją drogą świat jest mały. Miałem na Harpa jechać tylko z Gorem, ale w ostatniej chwili dołączył Radek. Trzeba mu było szukać kwatery, a dwóch gości, naszych sąsiadów, zgodziło się go przyjąć do siebie. Właśnie orgi z Otwocka. Fajnie nie? :)
PK13 Góra Siemierzycka
69,34 od startu
Punkt był całkiem łatwy do znalezienia, ale już zjazd z sprawił trochę kłopotów. Wyglądało to pięknie. Pełen liści, ostry zjazd w dół. Puszczam się odważnie zaraz za Radkiem, ale okazuje się, że liście skrywają niespodzianki. Podłoże jest niestabilne. Piach, luźne kamienie i wyrwy. Na jednej z nich przywalam kołem naprawdę konkretnie, bum, syk i snejk :/ W takiej kolejności. Nawet nie łatam tylko zmieniam dętkę na nową, a chłopaki się nudzą.
PK9 Sierżno droga, skraj lasu
110,03
Powrót na wschodnią stronę szosy na Bytów. Więcej nie pamiętam :)
PK1 Trzebiatkowa - nasyp
175,12 od startu
Baaaaardzo długi przelot asfaltem na wschód. Mimo, że asfalt to pięknie. Pagórkowato, wąsko, ZERO samochodów, zero wsi, zero wszystkiego jak mawiał taki jeden. Ale jedzie mi się jednak ciężko. Ja się rozkręcam dopiero powyżej 100km, a chłopaki napierają koszmarnie i ciężko mi utrzymać koło. Nie przepadam za jazdą na kole. Punkt na nieczynnym wale kolejowym. K... jak pięknie :)
PK19 Role - jez. Smolenko
221,32 od startu
Znowu asfalt i to jaki! Piękny, gładziutki jak pupka dbającej o siebie...
... dobra odjechałem trochę. Gładziutki jest ten asfalt, pagórkowaty, w lesie i w dobrym towarzystwie. No i 5 punktów przeliczeniowych wpadło:)
PK17 Życka Chata - przepust
264,54 od startu
Wracamy tym samym asfaltem :) Mamy odbić na kolejny nieczynny wał kolejowy, ale robimy to trochę za wcześnie. Wjeżdżamy do jakiegoś gospodarstwa i zasięgamy języka u gospodarza. Nie do końca po polsku mówił, ale za jego stodołą jest droga w dół do jeziora. Zjeżdżamy :)
Ucinamy sobie z Radkiem kolejną "sprzeczkę" nawigacyjną i ostatecznie docieramy do pięknie położonego punktu. Czas na mały popas.
PK11 Jeruzalem - jez. Piaszczynek
311,45 od startu
- Co to takiego ten Jeruzalem? - pyta się Goro.
- Taka wiocha, w której urodził się Jezus. Albo umarł, nie pamiętam. W każdym razie ma być jezioro :)
Ostatecznie mam wrażenie, że ani jedno, ani drugie, ale jezioro było i przedtem było też znowu trochę asfaltu. Jednak jestem już rozgrzany jak trzeba i teraz ja prowadzę nasz pociąg z dumą patrząc na licznik prędkości. Kolejny punkt dupnięty prawie bezbłędnie.
PK12 Katarzynki - jez. Trzcinne
350,03 startu
Jedziemy na południe. I jak to na południu robi się coraz cieplej. Jak dla mnie nawet za ciepło. Jadę w windstopperze, nie mam nic na zmianę i pochłaniam potworne ilości płynów. Pojawiają się pierwsze piachy za płoty. Część południowa będzie zdecydowanie trudniejsza. Na dwunastce robimy naradę i podejmujemy decyzję o zmianie planów. Mieliśmy zaliczyć jeszcze szóstkę i powoli zmierzać na wschód żeby zaliczyć tłustą dziesiątkę i szesnastkę, ale dochodzimy do wniosku, że w południowo-zachodnim rogu mapy jest takie zagęszczenie punktów, że musimy wyzbierać je wszystkie, a szesnastkę zrobimy wracając, jak starczy czasu.
PK6 Trzyniec - most
411,47 od startu
Mieliśmy wracać na północ do asfaltu, ale za namową Radka uderzamy trochę przecinkami, trochę na azymut bezpośrednio na zachód. Przecinki kończą się w błotnych dolinach i jest trochę prowadzenia i troszkę chlupocze w butkach. Ciężko powiedzieć czy zyskaliśmy, czy straciliśmy wybierając wariant "na szagę", bo jednak asfaltem byłoby sporo naokoło. Najważniejsze, ze odwrotnie niż zazwyczaj z lasu wychodzimy prosto na wiochę, o którą nam chodziło czyli Starą Brdę. Przez chwilę jesteśmy zdezorientowani, bo niedaleko widać jakiś lampion i obsługę, ale zgodnie z naszymi podejrzeniami potwierdzają oni, że to punkt dla pieszych i nas nie dotyczy. A więc jeszcze kawałek na wschód asfaltem, a potem na przełaj przez las zjeżdżamy do rzeki i znajdujemy właściwy mostek.
PK20 Załęże - mostek
453,10 od startu
Znowu most, ale tym razem zdecydowanie trudniej. Podejmujemy mądrą w sumie decyzję, żeby atakować punkt od północy przecinką, która powinna wyprowadzić nas teoretycznie prosto na punkt.
Teoretycznie, bo w praktyce przecinka skończyła się w bagnie i to takim prawdziwym.
Goro jak zwykle w takich przypadkach coś tam marudzi, ale widząc mnie i Radka brodzącego po kolana w błocie nie ma wyjścia i rusza za nami. Chlupoczemy sobie wesoło po błocie, a nad nami szyderczo ćwierkają żurawie.
Ktoś ma inny pomysł jak nazwać dźwięki wydawane przez żurawie? Trąbienie, gwizdanie, gdakanie? Ja nie wiem, ale na pewno było to szydercze.
Przy okazji... zimowe butki Shimano oprócz tego, że są zimowe, to są dosyć szczelne. Chwilę trwa zanim przepuszczą do środka wodę. Ale jak już przepuszczą to nic jej stamtąd nie wydostanie. Chlupotało mi w butach już do końca rajdu :)
PK4 Żołna - przesmyk
482,41 od startu
Znowu przelot asfaltem, a potem trochę błądzenia w okolicy jeziora. Ale w normie. Objeżdżamy zatokę i docieramy na cypel. Dżizas jak tu jest pięknie!!!
PK14 Rudniki - skraj lasu
537,57 od startu
Z mapy wynika, że punkt jest nad rzeką. Ale po której stronie? Przy tej skali mapy nie jest to jednoznaczne. Radek stwierdza, że po zachodniej "skraj lasu" jest większy i tam powinniśmy jechać. Niech będzie :)
Podjeżdżamy przecinką od południa i droga się urywa na zalesionej skarpie. Czuję, że to TU i udaje mi się przekonać do tego resztę. Zjeżdżamy na przełaj ze skarpy i wpadamy prosto na punkt. Jakbyśmy stąd byli :)
Niestety dalej już mniej sprytnie, zamiast wspiąć się z powrotem na skarpę i wrócić po swoim śladzie wybieramy "skrót" wzdłuż rzeki. Skrót jak to skrót wziął się i zbiesił i jest trochę targania rowerów
PK8 Przechlewko - skraj lasu
572,52 od startu
Skończyły nam się płyny. To znaczy mnie i Gorowi. Radek jeszcze coś ma i się z nami dzieli. Na zakupy nie żadnych szans. W kolejnych wsiach wypatrujemy sklepów, ale tu jesteśmy na totalnym końcu świata. Nie ma nawet Lidla ;) Punkt jest na górce i w sumie znajdujemy go bez problemu.
Za to coraz większy problem mamy z siadaniem na siodełkach. Przed następnym Harpaganem posiedzę sobie najpierw godzinkę w wiadrze z Sudokremem :)
PK10 Nierzostowo - jez. Krysówek
627,49 od startu
Gorzej z powrotem. Ja uważam, że powinniśmy zjechać do wsi i potem na północ jechać starym wałem kolejowym. Goro i Radek sugerują powrót po śladzie i jazdę drogą, która na mapie wygląda na zacną. Niestety w rzeczywistości cała składa się z piachu po osie.
Grząska nawierzchnia, zero płynów i dystans robię swoje. Zaczyna mi odcinać prąd.
Z prawej dołącza się piękny, twardy, kamienny dukt na nieczynnym wale. Mogę powiedzieć tylko jedno: a nie mówiłem?! :)
META
Możemy jechać bezpośrednio na północ do mety, albo na wschód i spróbować zdobyć jeszcze PK16. Ten tłusty punkt kusi, ale czujemy, że nie starczy czasu. Niemniej odwlekamy decyzję o rezygnacji z niego i jedziemy do szosy, na wschód. Dojeżdżamy do asfaltu i dokładnie sobie wszystko przeliczamy. Wychodzi straszna kiszka. Jak uderzymy na punkt, to jak nic nie zmieścimy się w limicie czasu. Jak odpuścimy, to będziemy dużo przed czasem. Takiej sytuacji jeszcze na orientach nie miałem. Zawsze udawało się to jakoś zgrać i na metę wpadaliśmy minutę przed limitem. Szkoda tego czasu, ale też szkoda punktów.
Ostatecznie odpuszczamy i zaczynamy długi finish.
Szosa prowadzi nas prosto na północ w kierunku szkoły. Zewsząd zjeżdżają się inni zawodnicy i znowu robi się tłoczno. Kasujemy kolejne grupki i napieramy w kierunku mety. W pewnym momencie Radek z Gorem mi odjeżdżają, ale dogania mnie gość z nadwyżką płynów :) Robię "smutnego misia" i dostaję bidon. Łykam i czuję jak wstępują we mnie nowe siły. Ustawiam nowy pociąg i doganiam moich ziomków. Po chwili jednak Radek się spina i ucieka, a mój peleton nie wytrzymuje mojego tempa i też odpada. Wjeżdżamy na boisko szkoły. Radek czeka na mnie żebyśmy podbili chipy razem, ostatecznie wychodzi tak, że jestem przed nim. Goro ściska pośladki, staje na wysokości zadania i na samym wjeździe do szkoły wyprzeda swoich rywali żeby zająć pozycję bezpośrednio za nami.
Zrobiliśmy prawie 200 kilo i zajęliśmy pozycje 39,40 i 41.
Nareszcie!. Na taki wynik czekałem już od trzech edycji :)
PODSUMOWANIE
Chętnie bym się w podsumowaniu do czegoś przyczepił, bo tak wypada, ale w sumie nie za bardzo mam do czego :) Nawet obiad nam wydali bez kuponów, po wyjaśnieniu czemu ich nie mamy.
No dobra... obiad mógłby być lepszy. :)
Jak każdy Harpagan tak i ten był zorganizowany perfekcyjnie i już odliczam dni do następnego.
PODSUMOWANIE 2
Tego jak nam Goro popsuł rwanie nie opiszę, ale wspomnieć musiałem ;)
Ślad naszego przejazdu wrzucę jak ogarnę obsługę swojej nowej zabawki do śladów robienia. Na razie, jak to zwykle u mnie bywa, nie działa mi żaden program do jej obsługi.
[wstaw]http://gps.bikebrother.com/mapa.aspx?trasa=16402[wstaw]
to pierwsza myśl jaka towarzyszy mi zawsze po przekroczeniu mety tej imprezy. Następna dopiero w październiku, a ja już nie mogę się doczekać.
Ale do rzeczy, czy też do brzegu jak mawia Che ;)
WSTĘP
Nie mógłbym mieszkać w Lipnicy.
Nie to żebym miał coś przeciw okolicy. Pięknie tu, mnóstwo lasów, pagórkowato, blisko do morza (subiektywnie dla Warszawiaka of kors) Ale nie mógłbym mieszkać w Lipnicy.
Powód jest bardzo prosty. Po godzinie 21:00 dystans do zimnego browaru wyniósł 21km. Nie było rady, trzeba było grzać do Bytowa, ale na co dzień to niewyobrażalne.
Nie mógłbym mieszkać w Lipnicy zatem :)
START
W odróżnieniu od edycji jesiennej, wiosenna zaczyna się za dnia. Jest lekko poniżej zera, wychodzi słońce, prawie nie ma chmur, w ogóle nie mamy kaca.
<em>wygląda, że będzie ładny dzień,
wreszcie na ulicy będę widział swój cień</em> :)
W każdym razie odbyło się standardowo. Czyli rozdanie map, start i nikt nie startuje. Trzeba rozkminić mapę :)
Przed nami piękny dzień.
PK7 Luboń - przecinka, wzniesienie
czas 25,32 od startu
Wybieramy wariant "najpierw na północ". Parę kilo asfaltem i zaczyna się teren. Piękny teren, muszę nadmienić. Pierwszy punkt jak zwykle zaliczamy w "tłumie". Niestety przy takich imprezach to nieuniknione, ale ja wiem, że jeszcze parę minut i nie wiadomo kiedy zrobi się pusto i będziemy mogli się cieszyć jazdą, przyrodą i własnym sprytem w nawigowaniu :)
PK3 Borzyszkowy - punkt geodezyjny
46,00 od startu
Krótki przelot na wschód. Jeszcze jest trochę ludzi, ale już robi się luźniej. Co chwila mijamy się z organizatorami Otwocka. Swoją drogą świat jest mały. Miałem na Harpa jechać tylko z Gorem, ale w ostatniej chwili dołączył Radek. Trzeba mu było szukać kwatery, a dwóch gości, naszych sąsiadów, zgodziło się go przyjąć do siebie. Właśnie orgi z Otwocka. Fajnie nie? :)
PK13 Góra Siemierzycka
69,34 od startu
Punkt był całkiem łatwy do znalezienia, ale już zjazd z sprawił trochę kłopotów. Wyglądało to pięknie. Pełen liści, ostry zjazd w dół. Puszczam się odważnie zaraz za Radkiem, ale okazuje się, że liście skrywają niespodzianki. Podłoże jest niestabilne. Piach, luźne kamienie i wyrwy. Na jednej z nich przywalam kołem naprawdę konkretnie, bum, syk i snejk :/ W takiej kolejności. Nawet nie łatam tylko zmieniam dętkę na nową, a chłopaki się nudzą.
PK9 Sierżno droga, skraj lasu
110,03
Powrót na wschodnią stronę szosy na Bytów. Więcej nie pamiętam :)
PK1 Trzebiatkowa - nasyp
175,12 od startu
Baaaaardzo długi przelot asfaltem na wschód. Mimo, że asfalt to pięknie. Pagórkowato, wąsko, ZERO samochodów, zero wsi, zero wszystkiego jak mawiał taki jeden. Ale jedzie mi się jednak ciężko. Ja się rozkręcam dopiero powyżej 100km, a chłopaki napierają koszmarnie i ciężko mi utrzymać koło. Nie przepadam za jazdą na kole. Punkt na nieczynnym wale kolejowym. K... jak pięknie :)
PK19 Role - jez. Smolenko
221,32 od startu
Znowu asfalt i to jaki! Piękny, gładziutki jak pupka dbającej o siebie...
... dobra odjechałem trochę. Gładziutki jest ten asfalt, pagórkowaty, w lesie i w dobrym towarzystwie. No i 5 punktów przeliczeniowych wpadło:)
Takim asfaltem to ja mogę śmigać© Niewe
Jezioro Smolenko© Niewe
PK17 Życka Chata - przepust
264,54 od startu
Wracamy tym samym asfaltem :) Mamy odbić na kolejny nieczynny wał kolejowy, ale robimy to trochę za wcześnie. Wjeżdżamy do jakiegoś gospodarstwa i zasięgamy języka u gospodarza. Nie do końca po polsku mówił, ale za jego stodołą jest droga w dół do jeziora. Zjeżdżamy :)
Ucinamy sobie z Radkiem kolejną "sprzeczkę" nawigacyjną i ostatecznie docieramy do pięknie położonego punktu. Czas na mały popas.
PK11 Jeruzalem - jez. Piaszczynek
311,45 od startu
- Co to takiego ten Jeruzalem? - pyta się Goro.
- Taka wiocha, w której urodził się Jezus. Albo umarł, nie pamiętam. W każdym razie ma być jezioro :)
Ostatecznie mam wrażenie, że ani jedno, ani drugie, ale jezioro było i przedtem było też znowu trochę asfaltu. Jednak jestem już rozgrzany jak trzeba i teraz ja prowadzę nasz pociąg z dumą patrząc na licznik prędkości. Kolejny punkt dupnięty prawie bezbłędnie.
PK12 Katarzynki - jez. Trzcinne
350,03 startu
Jedziemy na południe. I jak to na południu robi się coraz cieplej. Jak dla mnie nawet za ciepło. Jadę w windstopperze, nie mam nic na zmianę i pochłaniam potworne ilości płynów. Pojawiają się pierwsze piachy za płoty. Część południowa będzie zdecydowanie trudniejsza. Na dwunastce robimy naradę i podejmujemy decyzję o zmianie planów. Mieliśmy zaliczyć jeszcze szóstkę i powoli zmierzać na wschód żeby zaliczyć tłustą dziesiątkę i szesnastkę, ale dochodzimy do wniosku, że w południowo-zachodnim rogu mapy jest takie zagęszczenie punktów, że musimy wyzbierać je wszystkie, a szesnastkę zrobimy wracając, jak starczy czasu.
PK6 Trzyniec - most
411,47 od startu
Mieliśmy wracać na północ do asfaltu, ale za namową Radka uderzamy trochę przecinkami, trochę na azymut bezpośrednio na zachód. Przecinki kończą się w błotnych dolinach i jest trochę prowadzenia i troszkę chlupocze w butkach. Ciężko powiedzieć czy zyskaliśmy, czy straciliśmy wybierając wariant "na szagę", bo jednak asfaltem byłoby sporo naokoło. Najważniejsze, ze odwrotnie niż zazwyczaj z lasu wychodzimy prosto na wiochę, o którą nam chodziło czyli Starą Brdę. Przez chwilę jesteśmy zdezorientowani, bo niedaleko widać jakiś lampion i obsługę, ale zgodnie z naszymi podejrzeniami potwierdzają oni, że to punkt dla pieszych i nas nie dotyczy. A więc jeszcze kawałek na wschód asfaltem, a potem na przełaj przez las zjeżdżamy do rzeki i znajdujemy właściwy mostek.
PK20 Załęże - mostek
453,10 od startu
Znowu most, ale tym razem zdecydowanie trudniej. Podejmujemy mądrą w sumie decyzję, żeby atakować punkt od północy przecinką, która powinna wyprowadzić nas teoretycznie prosto na punkt.
Teoretycznie, bo w praktyce przecinka skończyła się w bagnie i to takim prawdziwym.
Bagna w drodze do PK20© Niewe
Goro jak zwykle w takich przypadkach coś tam marudzi, ale widząc mnie i Radka brodzącego po kolana w błocie nie ma wyjścia i rusza za nami. Chlupoczemy sobie wesoło po błocie, a nad nami szyderczo ćwierkają żurawie.
Ktoś ma inny pomysł jak nazwać dźwięki wydawane przez żurawie? Trąbienie, gwizdanie, gdakanie? Ja nie wiem, ale na pewno było to szydercze.
Przy okazji... zimowe butki Shimano oprócz tego, że są zimowe, to są dosyć szczelne. Chwilę trwa zanim przepuszczą do środka wodę. Ale jak już przepuszczą to nic jej stamtąd nie wydostanie. Chlupotało mi w butach już do końca rajdu :)
PK4 Żołna - przesmyk
482,41 od startu
Znowu przelot asfaltem, a potem trochę błądzenia w okolicy jeziora. Ale w normie. Objeżdżamy zatokę i docieramy na cypel. Dżizas jak tu jest pięknie!!!
PK14 Rudniki - skraj lasu
537,57 od startu
Z mapy wynika, że punkt jest nad rzeką. Ale po której stronie? Przy tej skali mapy nie jest to jednoznaczne. Radek stwierdza, że po zachodniej "skraj lasu" jest większy i tam powinniśmy jechać. Niech będzie :)
Podjeżdżamy przecinką od południa i droga się urywa na zalesionej skarpie. Czuję, że to TU i udaje mi się przekonać do tego resztę. Zjeżdżamy na przełaj ze skarpy i wpadamy prosto na punkt. Jakbyśmy stąd byli :)
Niestety dalej już mniej sprytnie, zamiast wspiąć się z powrotem na skarpę i wrócić po swoim śladzie wybieramy "skrót" wzdłuż rzeki. Skrót jak to skrót wziął się i zbiesił i jest trochę targania rowerów
PK8 Przechlewko - skraj lasu
572,52 od startu
Skończyły nam się płyny. To znaczy mnie i Gorowi. Radek jeszcze coś ma i się z nami dzieli. Na zakupy nie żadnych szans. W kolejnych wsiach wypatrujemy sklepów, ale tu jesteśmy na totalnym końcu świata. Nie ma nawet Lidla ;) Punkt jest na górce i w sumie znajdujemy go bez problemu.
Za to coraz większy problem mamy z siadaniem na siodełkach. Przed następnym Harpaganem posiedzę sobie najpierw godzinkę w wiadrze z Sudokremem :)
PK10 Nierzostowo - jez. Krysówek
627,49 od startu
Gorzej z powrotem. Ja uważam, że powinniśmy zjechać do wsi i potem na północ jechać starym wałem kolejowym. Goro i Radek sugerują powrót po śladzie i jazdę drogą, która na mapie wygląda na zacną. Niestety w rzeczywistości cała składa się z piachu po osie.
Grząska nawierzchnia, zero płynów i dystans robię swoje. Zaczyna mi odcinać prąd.
Z prawej dołącza się piękny, twardy, kamienny dukt na nieczynnym wale. Mogę powiedzieć tylko jedno: a nie mówiłem?! :)
META
Możemy jechać bezpośrednio na północ do mety, albo na wschód i spróbować zdobyć jeszcze PK16. Ten tłusty punkt kusi, ale czujemy, że nie starczy czasu. Niemniej odwlekamy decyzję o rezygnacji z niego i jedziemy do szosy, na wschód. Dojeżdżamy do asfaltu i dokładnie sobie wszystko przeliczamy. Wychodzi straszna kiszka. Jak uderzymy na punkt, to jak nic nie zmieścimy się w limicie czasu. Jak odpuścimy, to będziemy dużo przed czasem. Takiej sytuacji jeszcze na orientach nie miałem. Zawsze udawało się to jakoś zgrać i na metę wpadaliśmy minutę przed limitem. Szkoda tego czasu, ale też szkoda punktów.
Ostatecznie odpuszczamy i zaczynamy długi finish.
Szosa prowadzi nas prosto na północ w kierunku szkoły. Zewsząd zjeżdżają się inni zawodnicy i znowu robi się tłoczno. Kasujemy kolejne grupki i napieramy w kierunku mety. W pewnym momencie Radek z Gorem mi odjeżdżają, ale dogania mnie gość z nadwyżką płynów :) Robię "smutnego misia" i dostaję bidon. Łykam i czuję jak wstępują we mnie nowe siły. Ustawiam nowy pociąg i doganiam moich ziomków. Po chwili jednak Radek się spina i ucieka, a mój peleton nie wytrzymuje mojego tempa i też odpada. Wjeżdżamy na boisko szkoły. Radek czeka na mnie żebyśmy podbili chipy razem, ostatecznie wychodzi tak, że jestem przed nim. Goro ściska pośladki, staje na wysokości zadania i na samym wjeździe do szkoły wyprzeda swoich rywali żeby zająć pozycję bezpośrednio za nami.
Zrobiliśmy prawie 200 kilo i zajęliśmy pozycje 39,40 i 41.
Nareszcie!. Na taki wynik czekałem już od trzech edycji :)
PODSUMOWANIE
Chętnie bym się w podsumowaniu do czegoś przyczepił, bo tak wypada, ale w sumie nie za bardzo mam do czego :) Nawet obiad nam wydali bez kuponów, po wyjaśnieniu czemu ich nie mamy.
No dobra... obiad mógłby być lepszy. :)
Jak każdy Harpagan tak i ten był zorganizowany perfekcyjnie i już odliczam dni do następnego.
Finał Harpagana-41© Niewe
PODSUMOWANIE 2
Tego jak nam Goro popsuł rwanie nie opiszę, ale wspomnieć musiałem ;)
Ślad naszego przejazdu wrzucę jak ogarnę obsługę swojej nowej zabawki do śladów robienia. Na razie, jak to zwykle u mnie bywa, nie działa mi żaden program do jej obsługi.
[wstaw]http://gps.bikebrother.com/mapa.aspx?trasa=16402[wstaw]
Kategoria RJnO
Dane wyjazdu:
52.96 km
7.00 km teren
02:27 h
21.62 km/h:
Maks. pr.:34.70 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Kona Cinder Cone
Ale ma pan szczęscie...
Środa, 13 kwietnia 2011 · dodano: 13.04.2011 | Komentarze 47
"Ale ma pan szczęście, miało padać, a nie pada",
powiedział do mnie ochroniarz jak wychodziłem z pracy. 10 sekund później, zanim uzbroiłem rower lunęło jak z cebra. Jutro go zwolnię, kanalię jedną ;)
Mi tam deszcz jakoś strasznie zazwyczaj nie przeszkadza, ale dzisiaj po pierwsze primo byłem w cywilnych spodniach, po drugie primo nie miałem przedniego błotnika, bo właśnie po niego się wybrałem. Fok!
Jak dotarłem do serwisu na Tarchominie to byłem mokry jak wydra i do tego z zafajdanym od błota ryłem. Na szczęście wewnątrz spoko atmosfera i gorący piec gazowy. Panowie biorą się za mój rower, a ja wygrzewam spodnie przy palniku. Fajnie odparowują :)
Po godzince rower jest gotowy, spodnie w miarę suche i mogę wracać zuruck nach Hause. Planowałem pojechać przez Jabłonną, Nowy Dwór i Kampinos, ale znowu po pierwsze primo pogoda mnie trochę zniechęciła do walki w lesie, po drugie primo zdycha mi lampka, a nie wziąłem dodatkowego akumulatora.
Wspinam się więc na niezwykle przyjazny dla rowerzystów most Grota i wracam do Europy :)
Ale żeby nie było za prosto na wysokości lasku Lindego łapię gumę. Pięknie, k.., pięknie, nie mam zapasowej dętki i skończyły mi się porządne łatki. Zostały tylko te syfne z folijką. Łatam dętkę tym badziewiem tylko po to żeby kawałek dalej stwierdzić, że nadal schodzi powietrze, na szczęście bardzo powoli. Nabijam na stacji 5 barów i doginam do domu. Dojeżdżam już prawie na flaku i potwornie wypruty. Czuję, że dzisiaj jak nic będzie spanie na podstawkę pod laptop ;)
powiedział do mnie ochroniarz jak wychodziłem z pracy. 10 sekund później, zanim uzbroiłem rower lunęło jak z cebra. Jutro go zwolnię, kanalię jedną ;)
Mi tam deszcz jakoś strasznie zazwyczaj nie przeszkadza, ale dzisiaj po pierwsze primo byłem w cywilnych spodniach, po drugie primo nie miałem przedniego błotnika, bo właśnie po niego się wybrałem. Fok!
Jak dotarłem do serwisu na Tarchominie to byłem mokry jak wydra i do tego z zafajdanym od błota ryłem. Na szczęście wewnątrz spoko atmosfera i gorący piec gazowy. Panowie biorą się za mój rower, a ja wygrzewam spodnie przy palniku. Fajnie odparowują :)
Po godzince rower jest gotowy, spodnie w miarę suche i mogę wracać zuruck nach Hause. Planowałem pojechać przez Jabłonną, Nowy Dwór i Kampinos, ale znowu po pierwsze primo pogoda mnie trochę zniechęciła do walki w lesie, po drugie primo zdycha mi lampka, a nie wziąłem dodatkowego akumulatora.
Wspinam się więc na niezwykle przyjazny dla rowerzystów most Grota i wracam do Europy :)
Ale żeby nie było za prosto na wysokości lasku Lindego łapię gumę. Pięknie, k.., pięknie, nie mam zapasowej dętki i skończyły mi się porządne łatki. Zostały tylko te syfne z folijką. Łatam dętkę tym badziewiem tylko po to żeby kawałek dalej stwierdzić, że nadal schodzi powietrze, na szczęście bardzo powoli. Nabijam na stacji 5 barów i doginam do domu. Dojeżdżam już prawie na flaku i potwornie wypruty. Czuję, że dzisiaj jak nic będzie spanie na podstawkę pod laptop ;)
Kategoria Użytkowo
Dane wyjazdu:
22.11 km
7.00 km teren
00:50 h
26.53 km/h:
Maks. pr.:36.90 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Kona Cinder Cone
Wstawaj, praca, praca, wstawaj
Środa, 13 kwietnia 2011 · dodano: 13.04.2011 | Komentarze 0
Moja chińska myśl techniczna na kierownicy w trybie STROBO sieje popłoch wśród kierowców. Chyba myślą, że to karetka jedzie i pięknie robią mi miejsce :)
Kategoria Użytkowo