Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi Niewe z miasteczka Wiktorów. Mam przejechane 21566.55 kilometrów w tym 10127.52 w terenie. Jeżdżę z prędkością średnią 19.54 km/h i się wcale nie chwalę.
Więcej o mnie.

baton rowerowy bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy Niewe.bikestats.pl
Wpisy archiwalne w kategorii

Na luzie

Dystans całkowity:12729.59 km (w terenie 6033.62 km; 47.40%)
Czas w ruchu:625:51
Średnia prędkość:19.78 km/h
Maksymalna prędkość:76.50 km/h
Suma podjazdów:32883 m
Suma kalorii:222087 kcal
Liczba aktywności:223
Średnio na aktywność:57.08 km i 2h 53m
Więcej statystyk
Dane wyjazdu:
10.80 km 8.00 km teren
00:43 h 15.07 km/h:
Maks. pr.:46.20 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: 97 m
Kalorie: 331 kcal

Krynica srynica

Sobota, 30 lipca 2011 · dodano: 16.08.2011 | Komentarze 5

Krynica Morska to średnie miejsce do rowerowania. Lubię nadmorskie krajobrazy, ale w tym przypadku można jedynie pojechać:
-na wschód (wiadomo, cywilizacja) - ale ten wschód kończy się szybko zasiekami pilnowanymi przez niezwyciężoną Armię Radziecką.
-na zachód – niby miejsca więcej, ale i tak ostatecznie trzeba będzie wracać kawał tą samą drogą, a ja za tym nie przepadam.
Ograniczony tymi ograniczeniami postanowiłem wyważyć zamknięte drzwi, przełamać schematy, rozpuścić lody i wymyśliłem sobie trzecią opcję. Drogą, ale jakże nowatorską :)
Postanowiłem wsiąść na statek (41 złotych z rowerem!!!!) i popłynąć do Fromborka (1,5 godziny !!!), aby następnie przejechać większą część wysoczyzny Elbląskiej, zrobić aroundtrip wokół zalewu, może zahaczyć o sam Elbląg i następnie przez mierzeję wrócić do bazy.
Plan był tak prosty, że musiał się zesrać, ale nastąpiło to szybciej niż myślałem.
Po spędzeniu półtorej godziny na statku przyglądając się akrobacjom powietrznym w wykonaniu nienażartych mew i rybitw, przy jednym, zimnym piwie z plastiku wyładowuję się we Fromborku.
Ptactwo zdecydowanie polskie © Niewe

Ruszam na zachód i od razu odbijam w stronę Zalewu, aby unikać asfaltów. Plan zakładał około stówki w terenie. Ujechałem może z 8 kilo gdy trafiłem na nieczynną linię kolejową. Czyli coś, co MUSZĘ sfotografować i nad czym chcę podumać.
Tory nieczynne © Niewe

Po zrobieniu fotek polazłem jeszcze popatrzeć na Zalew, wróciłem po rower, zlazłem z torów i … chyba w samą porę, bo nieczynna linia kolejowa okazała się być czynną linią kolejową :)
Tory czynne © Niewe

Może nie dla ruchu pasażerskiego, ale myślę, że po spotkaniu takiej drezyny, rower nie wyglądał by lepiej niż po przejeździe osobówki.
Mimo uniknięcia katastrofy kolejowej dalej nie pojadę. W tak zwanym międzyczasie bowiem strzelił bębenek w piaście. Tak po prostu. Usterka nie do naprawienia w warunkach terenowych.
Konsultuję się więc przez telefon z pewną osobą, co to wiem, że siedzi przy kompie i może mi sprawdzić przez internet gdzie mam najbliższy serwis rowerowy. Okazuje się jednak po konsultacjach, że z tym najbliższym serwisem to jest trochę jak z tym najbliższym czynnym tarasem widokowym we Wrocławiu.
Tyle, że ten jest w Elblągu.
Koniec wycieczki ZATEM.
Wracam z buta do Fromborka, gdzie łapię stateczek powrotny, bezahluję kolejne 41 złotych i jeszcze kilka razy po siedem zyli za browary ze stateczkowego bufetu. Półtorej godziny to kupa czasu, a ja już nigdzie dzisiaj nie pojadę, a poza tym pani bufetowa ma naprawdę zacny bufet, to co się będę drugi raz na mewy gapił.
Co ja mewy nie widziałem? :)

BONUS:
Kamień z Jeleniej Góry ;) © Niewe
Kategoria Na luzie


Dane wyjazdu:
47.76 km 17.00 km teren
02:45 h 17.37 km/h:
Maks. pr.:47.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:666 m
Kalorie: kcal

Dla Szatana

Poniedziałek, 25 lipca 2011 · dodano: 12.08.2011 | Komentarze 0

Dżałorki to już przeszłość i czas wracać do stolycy.
Aby jednak osłodzić sobie powrót zajeżdżamy z Che do Ojcowskiego Parku Narodowego.
Zajeżdżamy oczywiście w strugach deszczu gdyż ponieważ jak przystało na lato i wakacje "ciągle pada". Parkujemy na parkingu (logiczne) i pod czujnym okiem kamer monitoringu ponownie przebieramy się w obcisłe, aby na nowo ufajdać nasze rowery jak to tylko możliwe.
W okolicach OPN byłem jakieś 2-3 lata temu i w pamięć zapadły mi oprócz oczywistej Doliny Prądnika dwa inne urocze miejsca tj. Dolina Będkowska i Dolina Kluczwody.
Zaczynamy od tej pierwszej. Dolina w przeważającej części jest wyasfaltowana, ale sam początek to był mega, extra hardcore. Nie wiem co to za rodzaj gruntu, pierwszy raz coś takiego widziałem, ale po deszczu zamienił się normalne lodowisko. Tyle, że lód zazwyczaj jest w miarę równy, a tu dochodziły jeszcze koleiny, muldy, wyrwy i korzenie. W każdym razie zjazd po tym, to była prawdziwa, męska przygoda. Zwłaszcza jak się ma z tyłu "slicka" :)

Kolejną dolinkę zaatakowaliśmy chyba ze złej strony. Z poprzedniego pobytu zapamiętałem ją jako całkowicie przejezdną, a tu na początek musieliśmy pchać rowery po stromej, śliskiej ścieżce, aby ostatecznie ugrzęznąć pomiędzy powalonymi drzewami w połowie drogi na szczyt. Mamy ograniczony czas, więc odpuszczamy, aby zdążyć zaliczyć Dolinę Prądnika i Kastel Of Pieskowa Skala, który był naszym głównym celem i moją obsesją na ten dzień.

Przejazd na drugą stronę szosy to kolejna męska przygoda, ponieważ po pierwsze primo, choć nie było tego widać na pierwszy rzut oka to w drodze do szosy czekały nas dwa naprawdę strome podjazdy, po drugie primo, na szosie był ruch jak pod Castoramą w sobotę rano.

Ale się udało :)

Udało się też dotrzeć w końcu to rzeczonego Kastel Of Pieskowa Skala choć głównie asfaltem, ponieważ wszystkie szlaki wspinające się lub błądzące po stokach doliny były koszmarnie śliskie i zabłocone, a my chyba po czterech dnia błota i śliskości mamy dosyć.

A więc: Kastel Of Pieskowa Skala
Kastel Of Pieskowa Skala widziany z samego dołu © Niewe


A dlaczego "Dla Szatana"?
Oto poszlaka :)
Kategoria Na luzie


Dane wyjazdu:
65.45 km 35.00 km teren
04:13 h 15.52 km/h:
Maks. pr.:63.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:950 m
Kalorie: kcal

Dżałorki - ostatnie starcie

Niedziela, 24 lipca 2011 · dodano: 11.08.2011 | Komentarze 4

No i o.
Zostaliśmy sami.
Goro i Rooter z przyległościami wyjechali i zostaliśmy tylko my.
Czyli ja, Che i Pani Ela, ale ona prawie nie wychodziła ze swojego pokoju, więc jej nie liczę.
Czyli ja i Che. Tylko tyle i aż tyle.

Dobra, będzie tego przygłupiego wstępu.

Dzień zaczęliśmy tradycyjnie czyli długim śniadaniem dużo lepszym niż u Tiffaniego.
Śniadanie miszczów © Niewe


Śniadanie się przedłużało i przedłużało, i przedłużało, i przedłużało, i przedłużało...
tak jak przedłużał się nam opad.
Opad deszczu of kors, wyjaśniam tym, którym już się roi pewnie w ich świńskich głowach jakiś opad sutów, czy jeszcze gorsze rzeczy.
Niezwłocznie po ustanięciu opadu, czy też opadów ;) ubieramy się w obcisłe i ruszamy w stronę Czerwonego Klasztoru po raz kolejny. Tym razem zaatakujemy kolejne pasmo górskie po Słowackiej stronie, takie co tośmy go jeszcze nie atakowali. Bo są takie.
Ale najpierw rzeczony Czerwony Klasztor i kolejny raz Leśnickie Siodło.
Zjechaliśmy do słowackiej wiochy Velky Lipnik według wskazówek supersympatycznego Słowaka serwującego mapy i piwko na Lesnickim Sedle asfaltowym, zniszczonym podjazdem na pasmo Magurskie. No i tu to się już można ładnie pobawić. Dłuuuuuugo, łagodnie pod górę w kierunku chmur. Widoki urywają dupę po raz kolejny, piasty jęczą od lipcopada, browary się trawią, a liście szeleszczą.

Ładnie znaczy się było bardzo i przyjemnie.
W planach mieliśmy następnie przejazd wzdłuż pasma górskiego szlakiem niebieskim, niestety wziął on i zbiesił, a w dodatku pojawiły się rozbieżności miedzy tym co na mapie, tym co w GPSie, a tym co w terenie, więc podejmujemy decyzję o odwrocie i przemienieniu zajebistego podjazdy, który pokonaliśmy chwilę temu w zajebisty zjazd. Jest już po prostu późno, a pogoda raczej nieustalona, a nie uśmiecha nam się wizja noclegu w górach.
Zjazd zaczynamy w chmurach i zaczyna go Che :)
I przez Słowację wracamy do znudzenia przez Czerwony Klasztor i dolinę Dunajca do Jaworek.
Plan na jutro mamy napięty jak baranie jajca, więc rezygnujemy z zatrzymywania się i browarzenia w Szczawnicy czy na mijanym redyku i napieramy prosto do bazy, aby przeprowadzić codzienny rytuał mycia rowerów w Kasztelanie i pojenia się wodą ze strumyka.
Albo odwrotnie.
Tak, raczej odwrotnie.

Fajnie było :)
Kategoria Góry, Na luzie


Dane wyjazdu:
42.70 km 36.20 km teren
02:58 h 14.39 km/h:
Maks. pr.:0.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:1355 m
Kalorie: kcal

Rekreacja/Regeneracja in Dżałorki

Sobota, 23 lipca 2011 · dodano: 31.07.2011 | Komentarze 18

Trzeciego dnia ocknąłem się (bo słowo "obudziłem" byłoby nieadekwatne) zupełnie skonany. Dwa dni jazdy po górach w połączeniu z trzema wieczorami "regeneracji" kompletnie mnie zniszczyły. Che, choć za Jah tego nie przyzna, też była skonana i ja się jej wcale nie dziwię ;)
W tej sytuacji podłączamy się do rodzinnej wycieczki Gora i Rootera w nadziei, że i ją uda nam się zepsuć tak jak ich urlop i że będzie lajtowo.
Większa część naszej rodzinnej wycieczki © Niewe


Goro zabrał syna, syn Gora zabrał mamę, Rooter zabrał syna, Gocha zabrała się z nimi, a ja zabrałem Che. Co się miała w domu kisić :)

Pojechaliśmy zatem zusammen w stronę Czerwonego Klasztoru, bo jedynie tam w tych całych górach są warunki do jazdy z dziećmi w fotelikach. Znad Dunajca odbiliśmy w stronę Leśnicy, żeby dzieciaki mogły się wyszaleć na placu zabaw, a rodzice wyłoić kolejny browar. Syn Rootera dopadł przy okazji jakąś blondynę i robił z nią takie rzeczy, że aż się czerwienię jak sobie przypomnę. Odpuściłem mu, bo dla mnie była trochę za gruba ;)

Enyłej, kiedy już się troszkę rozjeździliśmy, a kaca zamieniliśmy na nasz zwykły stan, czyli stan permanentnego upojenia odezwała się w nas (we mnie i w Che) tęsknota za górami. Umawiamy się na ponowne spotkanie w Czerwonym Klasztorze, a sami atakujemy kolejny raz Leśnicę, pozdrawiamy w przelocie przemiłego Słowaka na parkingu i wbijamy się w czerwony szlak, który kusił nas już poprzednio.
I słusznie, bo jest pięknie. Jedziemy szczytem łysego pasma i mamy widoki w obie strony.
Porzucamy rowery i rozkoszujemy się... widokami :) © Niewe


Trasa mocno interwałowa, a widoki atakują z każdej strony

No to już się można pobawić...:D ©


Ale jak się wjechało to trzeba i zjechać. Nie jest to proste, bo góry są dosłownie rozmięknięte od padającego od wielu dni deszczu. Mokra trawa, mokre korzenie, gliniaste zjazdy. Lekko nie jest. W pewnym momencie zaliczam piękne i klasyczne OTB ku uciesze Che.
Wielkie Che ucieszenie zostaje ukarane niemal natychmiast i w efekcie popełniłem taką oto fotkę

Jedno OTB i jeden szlif. Sprawiedliwości stało się zadość:) ©


Którą zresztą z wrodzonego lenistwa przeklejam bezpośrednio z blogu Che :)

Uwaleni błotem, zakrwawieni, ale uradowani każde z osobna upadkiem drugiego, zjeżdżamy zgodnie z planem do Czerwonego Klasztoru.
Walimy po izobroniki (matko jaki pyszny był) i gonimy wzdłuż Dunajca resztę naszej licznej ekipy i zawijamy do Szczawnicy na popas. Che chyba była zła po tym upadku, bo szepnęła coś kucharzowi i dostałem surową polędwiczkę. Dobrze chociaż, że browar nie był ciepły. Potem jeszcze były lody co to niby miały być super, hiper, bajer i owszem były dobre, ale daleko im do tych z Jadowa pod Warszawą i powrót na wieczorną integrację.
Niektórych ta jazda bardzo znużyła :)
Ale menele ;) © Niewe

Nie obyło się też bez rytualnego mycia rowerów. Powielać zdjęcia jak myję rower samej Che nie będę, bo już krąży w sieci i podbija rankingi, ale pozwolę sobie umieścić kolejne zdjęcie Che po cywilnemu i po kilku browarach jak domagał się taki jeden.
Che bawi się z Magi lub Megi © Niewe


Ponieważ dla Gora, Rootera i ich rodzinek to był ostatni dzień w górach, żeby im było jeszcze bardziej przykro rozpaliliśmy z Che porządne ognisko i pozostając w atmosferze pracy przyglądaliśmy się jak się pakują otwierając kolejne Kasztelany.
Zdjęć z samego ogniska nie mam, ale może to i lepiej.


Dane wyjazdu:
49.26 km 43.00 km teren
04:16 h 11.55 km/h:
Maks. pr.:57.80 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:1505 m
Kalorie: 2591 kcal

Piss & Love czyli drugi (dydaktyczny) dzień w Dżałorkach

Piątek, 22 lipca 2011 · dodano: 28.07.2011 | Komentarze 8

Robi się coraz trudniej.
Zarówno z wpisami jak i z samą jazdą. Z wpisami dlatego, bo Che znów była pierwsza, a z jazdą, bo pijemy w sumie trzeci dzień.
Sponsorem dzisiejszego wyjazdu był zdecydowanie Goro, który przynajmniej dwa razy doprowadził mnie do płaczu swoimi tekstami, które zresztą zostały opisane już przez Che.
No dobra, jeden został opisany, drugi nie i niech tak zostanie :P

Dzień zaczynamy od przygotowania rowerów po dniu wczorajszym:

To znaczy Che mówi chłopakom co mają robić, oni robią, a ja focę w nadziei, że mi się samo zrobi. Bo czasem tak bywa ;)

Zaczynamy od wjazdu na Prehybę (1175 m n.p.m.) i stamtąd zjeżdżamy do Rytra. Znaczy ja zjeżdżam, a reszta prowadzi :)
Che i Goro sprowadzają, bo jechać odwagi nie mają :) © Niewe


Na szczycie zaliczamy schronisko i całkiem znośne, acz kuse naleśniki. Goro podziwia też klocka, którego ktoś postawił na tarasie :)

Zjeżdżamy do Rytra i lajtowo, wzdłuż rzeki napieramy do Piwnicznej. Przed nami słonecznie i wesoło, za nami czarno i ponuro. Tak to już jest :)
w Piwnicznej zaliczamy rewelacyjny obiadek w miejscu, które zdecydowanie nie rokowało, ale się sprawdziło. Łapiemy takiego głoda, że obiadek poprawiamy hambuksami i oczywiście piwkiem. Teraz zostało już tylko podjechać Obidzę.
Podjazd/zjazd do Rytra © Niewe


A tak mi się w międzyczasie przypomniało, że po drodze nauczyłem jednego kundla co to SPD i dlaczego należy spierdalać na widok rowerzystów. Teraz możecie jeździć tamtędy bezpiecznie właśnie dzięki mnie :)

Widoki z wjazdu na Obidzę urywają dupę © Niewe


Che zerka czy pastuch nic nie uszkodził ;) © Niewe


Zjazd z Obidzy to prawdziwa przygoda. Stromo i ślisko, a do tego te owce :)
TU będzie filmik dokumentujący Respekt Jaki Odczuwa Che przed Owcami, ale jak się ogarnę z jego załadowaniem czyli raczej bliżej sierpnia :)
EDIT:

Na specjalne zamówienie Pawła :)

A jak wróciliśmy to czekało na rozczarowanie, bo Rooter pomimo tego, że dostał szczegółowe instrukcje co i jak ma zrobić, to i tak nie podołał i z ogniska wyszła dupa i trzeba się było ratować browarami. Kolejny dzień zresztą :)
Kategoria Na luzie, Góry


Dane wyjazdu:
64.00 km 59.00 km teren
04:36 h 13.91 km/h:
Maks. pr.:66.90 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:1244 m
Kalorie: 2904 kcal

Aj łont tu rajd maj bajsikul in Dżałorki ;)

Czwartek, 21 lipca 2011 · dodano: 27.07.2011 | Komentarze 8

Co tu dużo pisać jak tu nie ma o czym pisać.
Góry jakie są, każdy wie.

Są zajebiste!!! :)

Zresztą skoro już Che się tak wypruła artystycznie, to teraz co bym nie napisał będzie wtórne wobec jej wpisu, który bezczelnie popełniła jako pierwsza.
Taka już ona jest. Trochę zwariowana...

W każdym razie w wyniku splotu czynników i zdarzeń różnych, mniej lub bardziej przypadkowych pojechaliśmy w rzeczone góry. Znaczy ja i Che. Na miejscu był już Goro i Rooter oraz ich żywy inwentarz w postaci dzieci, żon, trzody itp.
Dzieci są o tyle fajne, że zawsze można je wysłać po browary ;)
Sekcja juniorów © Niewe


Na pierwszą wycieczkę ruszamy skoro świt czyli jakoś koło południa.
Wiadomo - trudy powitania :)
Od wejścia pokazaliśmy się od naszej najlepszej strony, więc rano nie było lekko. Cały czas mam na myśli powitanie, a teraz dopiero powoli zmierzam w kierunku opisu samej wycieczki.

Na rozgrzewkę robimy tak zwany Śmietnik. Ta debilna nazwa bierze się stad, że u podnóża wzgórza zlokalizowane jest małe wysypisko śmieci. Ale nawet nie zalatuje :)
Pomimo stosunkowo udanego wieczoru wczorajszego, noga podaje mi naprawdę zacnie i na szczycie czekam na ekipę chyba ze 30 minut. Jak w końcu docierają to cykam im fotkę.
Od lewej: zła Che, spragniony imć Rooter i Kierownik Goro © CheEvara


Zjazd to już większa ekstrema i próbka tego co nas czeka przez najbliższe kilka dni. Deszcz, luźne kamienie, mokre korzenie, deszcz, luźne kamienie, deszcz, deszcz, deszcz, luźne kamienie, deszcz, deszcz i czasem też deszcz.
Aaa, no i deszcze. Dużo deszczu. Żeby odpowiednio mokro było.

Równa połowa z nas (licząc w sztukach, bo licząc w mocy i zaangażowaniu to może jedna trzecia albo i to nie) zniechęca się tym deszczem i wraca na kosmodrom. A druga połowa (licząc w ... i jak wyżej) czyli ja i Che, jest nienasycona
W strugach deszczu uderzamy ZATEM na Durbaszkę, a następnie wzdłuż granicy przemieszczamy się szukając szlaku do naszych sąsiadów Słowaków. PoszukiwaniA polegają głównie na prowadzeniu rowerów w głębokiej i mokrej trawie patrząc na pogardliwie spojrzenia krów. Podczas takiego brodzenia wpadam znienacka na elektrycznego pastucha.
Mam elektryczny rower :)
Teraz mnie to śmieszy, ale popieściło mnie zacnie. Che śmieszyło to już wtedy.

W końcu znajdujemy szlak i zjeżdżamy/sprowadzamy w dół. A tam...
..pierwsze spotkanie z prawdziwą cywilizacją czyli Smadny Mnich u wesołego Słowaka, którego znam jeszcze z poprzedniej wyprawy w te okolice czyli jakieś dwa lata temu. Gościu jest w taki specyficzny i zajebisty sposób towarzyski, że Lubię To :)
Pijemy piwko z widokiem na piękne góry, a rzeczony Słowak nakreśla nam cały obszerny plan atrakcji w okolicy. Kupuję ZATEM u niego mapę i zaznaczam sobie długopisem co ważniejsze szczegóły. Przydadzą się potem. Jak już się ogarnę z wpisami, to POTEM zostanie podlinkowane :)

Przed nami szybki, asfaltowy zjazd do Leśnicy na prażony ser. Jesteśmy przemoczeni na wylot, a na zjeździe wykręcam chyba maks z tego wyjazdu, bo coś koło 67 km/h. Telepie mną na boki, trzęsie mi się szczęka, kostnieją palce. Staram się nie myśleć, co musi czuć Che, bo wtedy musiałbym jej pomóc, oddać marynarkę czy cuś, a że marynarki wyjątkowo dzisiaj nie mam, więc zmykam w dół żeby uniknąć tej krępującej sytuacji. Myślę, że męska część BS wie jak to jest ;)

Wyprażamy jedzony ser ( w knajpie jest zakaz fajcenia ;)
Zakaz fajcenia © Niewe

i wracamy w góry.

Przed nami podjazd co się niby szlakiem rowerowym nazywa, ale prowadzi się dobrze, a potem szalony zjazd do Czerwonego Klasztoru. Robimy po piwku i zaliczmy klasykę czyli szlak wzdłuż Dunajca.
No i pełna romantyka...
Romantyczne ujęcie na tle Dunajca i otaczających go gór © Niewe

:)

Na chatę wracamy mokrzy, brudni, zmęczeni i pijani i od razu rozpoczynamy przygotowania do następnego dnia.

A widok facetów pytających się kobiety o kwestie techniczne i widok kobiety z czwartym browarem w ręku udzielającej porad technicznych facetom z drugim browarem w ręku...
BEZCENNE :)

Che jest zajebista, a jak ktoś myśli inaczej to się zwyczajnie myli.

Ale żeby nie było... Goro i Rooter też są zajebiści, takoż i zajebisty wyjazd z nimi był. I z ich żywym inwentarzem, którego z imienia nie wymienię, bo jak kogoś nie ma na BS to nie ma go w ogóle :)

I ponad kilometr w górę było.
Kategoria Góry, Na luzie


Dane wyjazdu:
83.90 km 6.60 km teren
03:51 h 21.79 km/h:
Maks. pr.:0.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:136 m
Kalorie: 2740 kcal

Gumowe burze

Piątek, 8 lipca 2011 · dodano: 08.07.2011 | Komentarze 3

Pierwsza burza dopadła mnie w okolicy Klaudyna, w drodze do Warszawy. Zlało mnie okrutnie. Dojechałem do Gora i ledwo wyszliśmy to dopadła nas druga burza. Schroniliśmy się na przystanku, ale ponieważ w brzuchu burczało mi z głodu tak, że zagłuszało grzmoty, jak tylko deszcz trochę odpuścił udaliśmy się na jedzonko.
Pyszne naleśniki i browar tak nas rozleniwiły, że zaczynamy rozważać różnorakie opcje samochodowe. Bierzemy się jednak w garść i ruszamy rezygnując jednak z zahaczania o rejestrację Mazovii. Trudno, będę musiał dopełnić formalności bezpośrednio przed startem. Jedziemy na Gocław, bo Goro ma tam do załatwienia tak zwaną sprawę :) Nie mamy ciśnienia na jazdę, więc korzystamy głownie ze ścieżek rowerowych co mnie skłania do refleksji: zdecydowanie na BS oprócz TEREN powinna być jeszcze rubryka ŚCIEŻKA ROWEROWA i to powinno być specjalnie premiowane.
Czy w tym mieście nie da się zbudować chociaż kilometra jakiejś sensownej infrastruktury rowerowej.
To jest pytanie retoryczne, znaczy nic nie można wygrać nawet jak ktoś zna odpowiedź.
Pierwszą gumę łapie Goro na Polach Mokotowskich. Wymiana dętki w tym syfie jest średnio przyjemna. Zaznaczę, że akurat wtedy dzwoniła Che Czyli jak komuś się spieszy, a do tego nie ma ze sobą zapasowej dętki, a akurat zadzwoni do niego Che to niech lepiej nie odbiera. Ja odebrałem i proszę.
Drugą gumę zaliczam ja na Belwederskiej chwilę potem, czyli niedługo po skończeniu rozmowy z Che. Tak więc, jak już obierzecie i załatacie dętkę to nie kończcie rozmowy, jeśli nie macie drugiego zapasu albo łatek ;)

Koniec końców na Gocławiu jesteśmy po 20-tej. Ponieważ Goro ma jeszcze jedną SPRAWĘ :) lecimy dalej do Szwagra na Pragie. Szwagier kiedyś jeździł, a teraz nie jeździ. Niemniej jego widok i miejscówka, z której odbywały się starty wielu naszych zajebistych wypraw rowerowych w zajebistym roku 2009 nastrajają mnie nostalgicznie, więc zgodnie ustalamy, że czas na browara. I to takiego fajnego. Na murku, na Pradze, pod sklepem :)

Ponieważ w międzyczasie zrobiła nam się tak zwana noc, zawijamy nazad w kierunku Bemowa tym razem już ulicami lekceważąc czerwone światła. I za to spotyka nas kara. A właściwie Gora. Na wiadukcie, na szczęście niedaleko już od nowego blokhausu Gora ustawową ciszę nocną przerwał potworny huk. To Gorowi (Goru) wyje#%ła dętka z tyłu. Ponad dwie godziny od telefonu od Che. Czyli jak już się wam zdarzy odebrać od niej telefon, załatać dętkę, skończyć rozmowę i załatać drugą to starajcie się dotrzeć do celu w czasie krótszym niż dwie godziny. To jest wszystko powiązane, mówię wam ;)
Zostawiam Gora na pastwę sarenek jak to mam w zwyczaju i napieram na swoją wiochę tak by zdążyć wrócić do niej jeszcze przez północą, bo inaczej miałbym kłopot z wypełnieniem pola DATA w tym wpisie :)

Wymęczyłem też wreszcie wpis z Bike Orientu
Kategoria Na luzie


Dane wyjazdu:
89.40 km 19.00 km teren
03:47 h 23.63 km/h:
Maks. pr.:40.80 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:185 m
Kalorie: 3061 kcal

Uff..

Sobota, 2 lipca 2011 · dodano: 06.07.2011 | Komentarze 16

Nareszcie. Nie jeździłem rowerem od dwóch tygodni, czyli od Bike Orientu, z którego relacji zresztą nadal nie skończyłem. W międzyczasie dałem się namówić na wyjazd bez roweru, z którego jedyny wniosek jaki wyciągnąłem to, jak mawia Che: newah egein!!! Z jednej strony fajnie, bo fiordy jadły mi z reki, z drugiej strony głód roweru, zwłaszcza w zestawieniu z wszechobecnymi górami był potworny.

Ale do brzegu... ;)
Na dzisiaj plan prosty, więc oczywiste jest to, że się zesrał.
To charakterystyczne dla prostych planów.
Otóż miał przyjechać do mnie Goro i mieliśmy jechać do Wieliszewa pokibicować Che, która miała się tam ścigać.
Prawda, że proste?
Na dobry początek, rano, kiedy się już wykaraskałem z wyra, dostałem smsa od Gora, że wymięka. No bywa. Zażyłem więc szybkiego browara i postanowiłem odrobić zaległości we śnie. Musiałem je chyba mieć niemałe, bo kolejną pobudkę zaliczyłem po dwunastej, a więc 12 godzin od położenia się (nie licząc przerwy na porannego browara).
Następny etap zesrywania się prostego plan nastąpił gdy udało mi się ustalić, że Che również się zesrała i na Wieliszew nie pojechała wobec czego cała wyprawa straciła sens.

No to ułożyłem kolejny wspaniały plan. Postanowiłem ogarnąć swoją stajnię.
Ten plan zesrał się jeszcze szybciej :)

Ostatecznie późnym popołudniem wyruszyłem jednak w stronę Wieliszewa sam :)
Całą drogę towarzyszyła mi przyjemna mżawka, przechodząca chwilami w "silny opad" Przez całą drogę spotkałem tylko jednego rowerzystę. Albo wszyscy byli w Wieliszewie, albo siedzieli z Gorem w chacie. Innego wyjścia nie widzę.
Na ścieżce nad kanałkiem zupełnie przypadkowo, z zupełnie naprzeciwka nadjechała CheEvara :) Ponieważ Wieliszew bez Che to jak kania bez dżdżu wykonałem zwrot przez rufę i zachowując dotychczasowy kierunek, ale przeciwny zwrot, w strugach deszczu pojechaliśmy razem przez Bródno pod Rurę, gdzie Che jakimś cudem dała się namówić na browara :)

Fajna historia?
:)
Kategoria Na luzie


Dane wyjazdu:
15.60 km 9.00 km teren
00:50 h 18.72 km/h:
Maks. pr.:31.40 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: 14 m
Kalorie: 460 kcal

Test mapnika

Piątek, 17 czerwca 2011 · dodano: 19.06.2011 | Komentarze 4

Ponieważ gdyż "starość nie radość", zdarza mi się na rajdach na orientację, że nie dowidzę co tam nabazgrały geodenty i kartografy na mapie, którą wiozę w mapniku. Mapnik tenże wyposażony jest jednak w alternatywny system montażu na długich, wręcz bardzo długich wspornikach dzięki czemu może jechać przed samymi prawie oczyma. Postanowiłem sprawdzić czy to się sprawdzi :)
Żeby jednak test był rzetelny zacząłem od tego, że powołałem Niezależny Instytut Badań Nad Mapnikami. Następnie napisałem Statut Instytutu, Regulamin, Schemat Organizacyjny i założyłem Rejestr Spraw.
Ze schematu wynikło mi, że Instytut potrzebuje Zarządu. Zrobiłem więc Walne Zebranie, zgłosiłem swoją kandydaturę i przeprowadziłem głosowanie.
W międzyczasie jednak się rozmyśliłem i w wyniku tego wynik głosowania przedstawiał się następująco:
Za: 0 głosów
Przeciw: 0 głosów
Wstrzymało się: 1 głos
Otworzyłem sobie browar i posiedziałem chwilkę na słoneczku patrząc jak Andżej wcina łiskasa.
Tak jak przypuszczałem, browar zmiękczył mój elektorat i mogłem powtórzyć głosowanie. Tym razem poszło dużo lepiej.
Za: 1 głos
Przeciw: 1 głos
Wstrzymało się: 0 głosów

Korzystając z tego, ze jako nowy Zarząd Instytutu pozostawałem poza wszelką kontrolą, natychmiast przyznałem sobie ogromne wynagrodzenie i wypłaciłem zaliczkę otwierając drugi browar.
Bo pogoda ładna i fajnie tak z Andżejem na dworze posiedzieć.
Wtedy właśnie się zorientowałem, że nie mam czego testować, bo nie przekonstruowałem jeszcze tego cholernego mapnika.
O dziwo jednak mnie to nie zniechęciło i wziąłem się do roboty.
10 minut później mapnik był gotowy do testów i Instytut mógł zacząć swoje statutowe działania. Żeby testom nadać pozory bezstronności i obiektywizmu postanowiłem jeszcze powołać niezależnego obserwatora. Sąsiada akurat nie było, a zresztą nawet gdyby był to wolę go nie zaczepiać dzień przed ściganiem się, bo to się zawsze źle kończy, więc padło na Andżeja.
Niezależny Obserwator Andżej © Niewe

Andżej przyjął to na spokojnie.
Wsiadłem na rower i pokręciłem się chwilę po drodze w te i nazad, a Andżej się przyglądał. Wstępne wrażenia miałem takie, że teraz dla odmiany mapnik jest za wysoko. Nie mogłem skupić na nim wzroku i zasłaniał przednie koło.
Postanowiłem zrobić testy w terenie i wybrałem się do lasu.
O dziwo zasłonięcie przedniego koła nie przeszkadzało mi w jeździe. Upewniłem się jednak, że mapnik jest za wysoko i tak pojechać na Bike Orient nie mogę.
Z żalem stwierdziłem także, że mój ulubiony singiel w lesie został częściowo zaorany w wyniku akcji gaśniczej :/
Wróciłem do domu i znowu wziąłem się za śrubkowanie, aby przywrócić poprzednie ustawienia mapnika. Andżej gdzieś polazł.
Wobec braku innych mapników do testowania dalsze istnienie Instytutu stało się bezzasadne. Rozwiązałem więc ten twór jednym dekretem przyznając sobie oczywiście obfitą odprawę i odszkodowanie w związku z przedwczesnym zwolnieniem mnie z funkcji Zarządu.
Poprawiłem Kasztelanem i poszłem spać. Poszłem, a nie poszedłem, bo blisko było ;)
Kategoria Na luzie


Dane wyjazdu:
59.12 km 12.00 km teren
02:57 h 20.04 km/h:
Maks. pr.:33.90 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:115 m
Kalorie: 1755 kcal

W oczekiwaniu na coś co może.

Środa, 1 czerwca 2011 · dodano: 01.06.2011 | Komentarze 7

Sponsorem dzisiejszego wpisu są literki "A" i "B" oraz słowo "oczekiwanie".
Najpierw czekałem prawie 8 godzin na koniec pracy. Wyjątkowo podłe oczekiwanie, bo nawet nie można pojeździć w tym czasie.
Potem czekałem na koleżankę, z którą umówiłem się na lunch (taki niby obiad, tylko, że w Warszawie ;) Koleżanka zawsze się spóźnia i ja niby o tym wiem, ale i tak przyjechałem prawie punktualnie jak debil. Czekając jeździłem w te i nazad żeby mnie meszki nie zjadły.
A na koniec czekałem ponad pół godziny na Maćka, z którym umówiłem się na browara na Kępie Potockiej i wspólny powrót na naszą wiochę. Tu też żarły meszki i trzeba było jeździć w kółko, ale przynajmniej było na co popatrzeć :)

Powrót jak zwykle po ciemku pożarówką.
Kategoria Na luzie, Użytkowo


stat4u