Info
Ten blog rowerowy prowadzi Niewe z miasteczka Wiktorów. Mam przejechane 21566.55 kilometrów w tym 10127.52 w terenie. Jeżdżę z prędkością średnią 19.54 km/h i się wcale nie chwalę.Więcej o mnie.
Wykres roczny
Archiwum bloga
- 2013, Październik1 - 7
- 2013, Wrzesień8 - 7
- 2013, Sierpień3 - 2
- 2013, Czerwiec12 - 57
- 2013, Maj7 - 5
- 2013, Kwiecień10 - 37
- 2013, Marzec12 - 59
- 2013, Luty3 - 19
- 2013, Styczeń1 - 14
- 2012, Grudzień3 - 18
- 2012, Listopad3 - 39
- 2012, Październik8 - 72
- 2012, Wrzesień14 - 98
- 2012, Sierpień6 - 53
- 2012, Lipiec12 - 66
- 2012, Czerwiec11 - 139
- 2012, Maj12 - 152
- 2012, Kwiecień9 - 112
- 2012, Marzec3 - 34
- 2012, Luty9 - 71
- 2012, Styczeń8 - 93
- 2011, Grudzień8 - 78
- 2011, Listopad7 - 80
- 2011, Październik6 - 43
- 2011, Wrzesień11 - 128
- 2011, Sierpień10 - 77
- 2011, Lipiec12 - 103
- 2011, Czerwiec7 - 79
- 2011, Maj17 - 181
- 2011, Kwiecień12 - 176
- 2011, Marzec3 - 3
- 2011, Luty5 - 3
- 2011, Styczeń3 - 19
- 2010, Grudzień3 - 13
- 2010, Listopad4 - 8
- 2010, Październik4 - 13
- 2010, Wrzesień8 - 15
- 2010, Sierpień7 - 2
- 2010, Lipiec9 - 6
- 2010, Czerwiec12 - 28
- 2010, Maj7 - 21
- 2010, Kwiecień11 - 35
- 2010, Marzec3 - 3
- 2010, Luty2 - 1
- 2010, Styczeń6 - 4
- 2009, Grudzień5 - 6
- 2009, Listopad4 - 4
- 2009, Październik4 - 17
- 2009, Wrzesień6 - 19
- 2009, Sierpień10 - 6
- 2009, Lipiec5 - 9
Wpisy archiwalne w miesiącu
Czerwiec, 2012
Dystans całkowity: | 832.85 km (w terenie 385.00 km; 46.23%) |
Czas w ruchu: | 41:08 |
Średnia prędkość: | 20.25 km/h |
Maksymalna prędkość: | 63.70 km/h |
Suma podjazdów: | 2131 m |
Suma kalorii: | 22024 kcal |
Liczba aktywności: | 11 |
Średnio na aktywność: | 75.71 km i 3h 44m |
Więcej statystyk |
Dane wyjazdu:
54.00 km
47.00 km teren
02:51 h
18.95 km/h:
Maks. pr.:55.30 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:271 m
Kalorie: 1762 kcal
Rower:Kona Caldera
Zamiast w góry na Mazury
Sobota, 30 czerwca 2012 · dodano: 10.07.2012 | Komentarze 12
Zacznę może jak zwykle od przedstawienia planu.
Otóż był on bardzo oryginalny, bo planowaliśmy przez łikend tłuc kilometry na Mazurach od świtu do zmierzchu.
Pierwsze poszlaki wskazujące na to, że plan ten ma słabe strony pojawiły się już kilka godzinek po dotarciu na miejsce, gdy rzeczony świt zastał nas przy ognisku.
No ale nie po to kreśli się śmiałe plany żeby je potem realizować, nie?
Gdy już wiedzieliśmy na pewno, ze jesteśmy zwolnieni mogliśmy dać sobie trochę luzu i spokojnie zacząć przygotowywać się do lajtowej wycieczki.
Jezioro nad którym, się przygotowaliśmy słynie z rozmaitych endemicznych gatunków ryb w nim żyjących
Aż wreszcie, “skoro świt” ruszyliśmy w trasę, we te piękne mazurskie szutry
Od tego całego zwiedzania zaschło na gębach.
A ponieważ nie chce mi się już więcej pisać to kolejna seria zdjęć :)
A wieczorkiem kolejne ognicho do świtu.
Lubię wyjeżdżać z Che, ale jej trener chyba za tym nie przepada ;)
Otóż był on bardzo oryginalny, bo planowaliśmy przez łikend tłuc kilometry na Mazurach od świtu do zmierzchu.
Pierwsze poszlaki wskazujące na to, że plan ten ma słabe strony pojawiły się już kilka godzinek po dotarciu na miejsce, gdy rzeczony świt zastał nas przy ognisku.
To wschód czy zachód? Raczej wschód. Chyba żebym obrócił zdjęcie© Niewe
No ale nie po to kreśli się śmiałe plany żeby je potem realizować, nie?
Gdy już wiedzieliśmy na pewno, ze jesteśmy zwolnieni mogliśmy dać sobie trochę luzu i spokojnie zacząć przygotowywać się do lajtowej wycieczki.
Aż furczy od tego przygotowywania się© Niewe
Jezioro nad którym, się przygotowaliśmy słynie z rozmaitych endemicznych gatunków ryb w nim żyjących
Brałn Dogmarin© Niewe
Aż wreszcie, “skoro świt” ruszyliśmy w trasę, we te piękne mazurskie szutry
Che (pierwsza z prawej) i mazurski szuter© Niewe
Było od tyłu, to teraz trochę od przodu© Niewe
Mazury - kraina zabytkowych cmentarzy© Niewe
O dziwo cmentarz nie zdewastowany, a wrecz zadbany.© Niewe
Od tego całego zwiedzania zaschło na gębach.
A gdyby tak całe jezioro składało się z piwa?© Niewe
A ponieważ nie chce mi się już więcej pisać to kolejna seria zdjęć :)
Taki asfalcik i takie drzewa i taką Che to ja poproszę© Niewe
Zerwany most kolejowy na nieistniejącej już lini.© Niewe
Jezioro Ublik Wielki. Miejscami 30 metrów głebokości, czysta woda i strefa ciszy.© Niewe
A wieczorkiem kolejne ognicho do świtu.
Lubię wyjeżdżać z Che, ale jej trener chyba za tym nie przepada ;)
Kategoria Na luzie
Dane wyjazdu:
75.55 km
8.00 km teren
03:13 h
23.49 km/h:
Maks. pr.:43.10 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:107 m
Kalorie: 2674 kcal
Rower:Kona Caldera
Z Padawanem
Czwartek, 28 czerwca 2012 · dodano: 04.07.2012 | Komentarze 8
Poczebowałem dzisiaj po pracy załatwić ciurkiem kilka spraw, które wymagały pozostawiania roweru.
A pozostawianie roweru bez nadzoru to tak jakby wrzucić go do rzeki. W obu przypadkach będzie go można obejrzeć sobie tylko na zdjęciach.
Ponieważ jestem sprytny i przebiegły roztoczyłem zatem kilka dni temu przed niejakim Rooterem wizję wspaniałych i olśniewających doznań płynących z poruszania się w semantyce miejskiej i w ten prosty sposób pozyskałem na dzisiaj młodego padawana do pilnowania roweru i wymieniania uwag na temat mijanych dupencji na rowerach lub bez :)
Padawan wyświetlił mi się punktualnie pod pracą i ruszyliśmy zaliczać kolejno:
- sklep podróżnika –bo poczebna mi porządna mapa na łikend
- Samirę – bo poczebne mi dobre żarcie na wyjazd
- serwis Nokii – bo wodoodporna Nokia okazała się wodoodporna tylko z nazwy i przegrała konfrontacje z Rawką
- spelunę w Parku Szczęśliwickim – bo się zgrzaliśmy od tego jeżdżenia i nas suszyło.
Jak popiliśmy to zgłodnieliśmy, więc standardowo „po trasie” zaliczyliśmy jeszcze Latchorzew i sklep Dajany coby napełnić plecaki, bo mecze na sucho to sobie można oglądać na stadionie.
A pozostawianie roweru bez nadzoru to tak jakby wrzucić go do rzeki. W obu przypadkach będzie go można obejrzeć sobie tylko na zdjęciach.
Ponieważ jestem sprytny i przebiegły roztoczyłem zatem kilka dni temu przed niejakim Rooterem wizję wspaniałych i olśniewających doznań płynących z poruszania się w semantyce miejskiej i w ten prosty sposób pozyskałem na dzisiaj młodego padawana do pilnowania roweru i wymieniania uwag na temat mijanych dupencji na rowerach lub bez :)
Padawan wyświetlił mi się punktualnie pod pracą i ruszyliśmy zaliczać kolejno:
- sklep podróżnika –bo poczebna mi porządna mapa na łikend
- Samirę – bo poczebne mi dobre żarcie na wyjazd
- serwis Nokii – bo wodoodporna Nokia okazała się wodoodporna tylko z nazwy i przegrała konfrontacje z Rawką
- spelunę w Parku Szczęśliwickim – bo się zgrzaliśmy od tego jeżdżenia i nas suszyło.
Jak niewiele poczeba mu do szczęścia :)© Niewe
Jak popiliśmy to zgłodnieliśmy, więc standardowo „po trasie” zaliczyliśmy jeszcze Latchorzew i sklep Dajany coby napełnić plecaki, bo mecze na sucho to sobie można oglądać na stadionie.
Kategoria Użytkowo
Dane wyjazdu:
160.00 km
130.00 km teren
08:49 h
18.15 km/h:
Maks. pr.:63.70 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:454 m
Kalorie: kcal
Rower:Kona Caldera
Ode wsi dode wsi
Sobota, 23 czerwca 2012 · dodano: 27.06.2012 | Komentarze 19
Pierwotnym planem na dzisiaj miała być Ziemia Święta (czyli popularnie – Sierpc) i powrót stamtąd pociągiem Kolei Mazowieckich. Z założenia jednak dopuszczaliśmy wszystkie inne warianty na zasadzie, że „się pojeździ to się zobaczy”
Czyli tak jak ja lubię najbardziej. Dni są teraz długie, można improwizować, zwiedzać, kontemplować, na wszystko wystarczy czasu.
No może rano mi nie starczyło trochę czasu i na spotkanie z Jankiem w Truskawiu przybyłem spóźniony :) Sorry.
Z rzeczonego Truskawia przelatujemy z Jankiem przez cały Kampinos omijając jednak górki w Górkach, ale nie omijając samych Górek.
Czy to jest zrozumiałe? :)
Dla słabszych jednak wyjaśnię, że chodzi o to, że zamiast zaliczyć zajebisty, mega interwałowy singiel na wydmach w miejscowości Górki, ominęliśmy je asfaltem, ale zaliczyliśmy sklep i browarek :)
I w ogóle nie jest nam z tego powodu ani głupio, ani przykro.
Ostatecznie dotarliśmy nad Bzurę.
A nad Bzurą fajnie jest, można flaszkę obalić..
można opier...
…a nie sorry znowu. Ta piosenka dotyczyła warszawskiej Woli i jest nieadekwatna.
Bzury nie udało nam się przekroczyć tam gdzie to pierwotnie planowaliśmy, bo most okazał się w remoncie i pilnowany. W tym momencie wiemy już, że do Sierpca na pociąg nie zdążymy i wiemy, że jesteśmy głodni, więc czas na obiad. Ponieważ najbliższą miejscówką z szansą na knajpę jest Wyszogród wracamy kawałek wzdłuż rzeki (w sumie nadkładamy ponad 10km) i przekraczamy ją pierwszą napotkaną „kładką”.
Wisłę przekraczamy mostem, ale trzymając się chodnika. Plan na dzisiaj zakłada unikanie asfaltów jak tylko się da, dlatego natychmiast po przekroczeniu mostu zjeżdżamy w dół nad Wisłę.
I to jak zjeżdżamy!
Schody za mostem w Wyszogrodzie zamierzam w tym roku jeszcze powtórzyć, bo fun jest niesamowity :)
W Wyszogrodzie stał kiedyś najdłuższy drewniany most w Europie. Niestety zamiast wyłożyć kasę i zrobić z tego atrakcję turystyczną jakiś debil podjął taką, a nie inną decyzję.
Obecnie nie można wejść już nawet na główkę mostu, ze względu na jej stan techniczny :/
Znajdujemy knajpkę i zasiadamy do konsumpcji. No i obowiązkowe zdjęcie z piwem, bo się rozpisałem i ktoś czytający może się już zacząć obawiać czy wszystko z nami w porządku.
Wyszogród jest punktem zwrotnym naszej dzisiejszej wycieczki, ale wracać będziemy się starali także z pominięciem asfaltów. Nie jest to proste, bo pomiędzy Wyszogrodem, a Czerwińskiem według mapy wszystkie drogi się urywają. Mamy jednak nadmiar czasu, więc podejmujemy wyzwanie Actimela i ruszamy kiedy droga się kończy jedziemy dalej ścieżką wydeptaną przez pieszych.
I mamy sukces :)
Przy kolejnej urwanej drodze już tyle szczęścia nie mieliśmy i trzeba było jednak na chwile wyjechać na asfalt. Na szczęście dostępny był kawałek utwardzonego żwirem pobocza, bo jeżdżenie rowerem po drodze nr 62 pozostawiam tylko samobójcom.
A więc 5 kilo poboczem i wracamy zjeżdżamy w dół do Czerwińska. Samo miasteczko robi raczej smętne wrażenie.
Ale w zabytkowej katedrze można znaleźć bardzo cenne informacje :)
Opuszczamy miasteczko i wracamy nad rzekę. Zaletą tej okolicy jest to, że drogi i się położone są tu nad samą Wisłą co daje duże możliwości rekreacyjno-kontemplującą-gastronomiczne :)
A od tego zdjęcia normalnie nadal czuje zapach od samego tylko patrzenia
Aż gryzło w oczy :)
Przez Zakroczym, Modlin i Nowy Dwór wróciliśmy do Europy i ponownie wróciliśmy do Kampinosu.
Wycieczkę skończyliśmy w Truskawiu, co dowodzi, że ziemia jest okrągła, a nas było dwóch.
Niestety znowu zlazło mi powoli schodzić powietrze z tylnego koła. Co za cholera siedzi w tej oponie?
Czyli tak jak ja lubię najbardziej. Dni są teraz długie, można improwizować, zwiedzać, kontemplować, na wszystko wystarczy czasu.
No może rano mi nie starczyło trochę czasu i na spotkanie z Jankiem w Truskawiu przybyłem spóźniony :) Sorry.
Z rzeczonego Truskawia przelatujemy z Jankiem przez cały Kampinos omijając jednak górki w Górkach, ale nie omijając samych Górek.
Czy to jest zrozumiałe? :)
Dla słabszych jednak wyjaśnię, że chodzi o to, że zamiast zaliczyć zajebisty, mega interwałowy singiel na wydmach w miejscowości Górki, ominęliśmy je asfaltem, ale zaliczyliśmy sklep i browarek :)
I w ogóle nie jest nam z tego powodu ani głupio, ani przykro.
Ostatecznie dotarliśmy nad Bzurę.
A nad Bzurą fajnie jest, można flaszkę obalić..
można opier...
…a nie sorry znowu. Ta piosenka dotyczyła warszawskiej Woli i jest nieadekwatna.
To niebieskie to właśnie Bzura. To w zielonym. Bo to niebieskie nad zielonym to niebo, ewentualnie wiadro widziane przez dziurę w durszlaku.© Niewe
Jaaaaaaneeeeeek!!!© Niewe
Taki mały performers. Nadgryzam, oceniam, Janek próbuje obalić, przechodzę do następnego.© Niewe
Bzury nie udało nam się przekroczyć tam gdzie to pierwotnie planowaliśmy, bo most okazał się w remoncie i pilnowany. W tym momencie wiemy już, że do Sierpca na pociąg nie zdążymy i wiemy, że jesteśmy głodni, więc czas na obiad. Ponieważ najbliższą miejscówką z szansą na knajpę jest Wyszogród wracamy kawałek wzdłuż rzeki (w sumie nadkładamy ponad 10km) i przekraczamy ją pierwszą napotkaną „kładką”.
Wisłę przekraczamy mostem, ale trzymając się chodnika. Plan na dzisiaj zakłada unikanie asfaltów jak tylko się da, dlatego natychmiast po przekroczeniu mostu zjeżdżamy w dół nad Wisłę.
I to jak zjeżdżamy!
Schody za mostem w Wyszogrodzie zamierzam w tym roku jeszcze powtórzyć, bo fun jest niesamowity :)
"Deptak" na Wisłą© Niewe
W Wyszogrodzie stał kiedyś najdłuższy drewniany most w Europie. Niestety zamiast wyłożyć kasę i zrobić z tego atrakcję turystyczną jakiś debil podjął taką, a nie inną decyzję.
Tyle zostało z mostu.© Niewe
Obecnie nie można wejść już nawet na główkę mostu, ze względu na jej stan techniczny :/
Znajdujemy knajpkę i zasiadamy do konsumpcji. No i obowiązkowe zdjęcie z piwem, bo się rozpisałem i ktoś czytający może się już zacząć obawiać czy wszystko z nami w porządku.
Jak stwierdził Janek, do kompletu brakuje tylko Che.© Niewe
Wyszogród jest punktem zwrotnym naszej dzisiejszej wycieczki, ale wracać będziemy się starali także z pominięciem asfaltów. Nie jest to proste, bo pomiędzy Wyszogrodem, a Czerwińskiem według mapy wszystkie drogi się urywają. Mamy jednak nadmiar czasu, więc podejmujemy wyzwanie Actimela i ruszamy kiedy droga się kończy jedziemy dalej ścieżką wydeptaną przez pieszych.
I mamy sukces :)
Tej kładki i ścieżki nie ma na żadnej mapie© Niewe
Przy kolejnej urwanej drodze już tyle szczęścia nie mieliśmy i trzeba było jednak na chwile wyjechać na asfalt. Na szczęście dostępny był kawałek utwardzonego żwirem pobocza, bo jeżdżenie rowerem po drodze nr 62 pozostawiam tylko samobójcom.
A więc 5 kilo poboczem i wracamy zjeżdżamy w dół do Czerwińska. Samo miasteczko robi raczej smętne wrażenie.
Choć mazowieckie klimaty coś w sobie mają© Niewe
Ale w zabytkowej katedrze można znaleźć bardzo cenne informacje :)
Jak ktoś się do tej pory nie bał motyli to niech to przemyśli© Niewe
Opuszczamy miasteczko i wracamy nad rzekę. Zaletą tej okolicy jest to, że drogi i się położone są tu nad samą Wisłą co daje duże możliwości rekreacyjno-kontemplującą-gastronomiczne :)
Można sobie jachać nad samą rzeką i podziwiać© Niewe
Można coś oszamać z widokiem na Wisłę© Niewe
Można se też nad Wisła zwyczajnie posiedzieć© Niewe
A nawet zobaczyć dom Barbie :)© Niewe
A od tego zdjęcia normalnie nadal czuje zapach od samego tylko patrzenia
Pole szczypioru albo cebuli dymki© Niewe
Aż gryzło w oczy :)
Przez Zakroczym, Modlin i Nowy Dwór wróciliśmy do Europy i ponownie wróciliśmy do Kampinosu.
Wycieczkę skończyliśmy w Truskawiu, co dowodzi, że ziemia jest okrągła, a nas było dwóch.
Niestety znowu zlazło mi powoli schodzić powietrze z tylnego koła. Co za cholera siedzi w tej oponie?
Kategoria Na luzie
Dane wyjazdu:
50.48 km
22.00 km teren
02:26 h
20.75 km/h:
Maks. pr.:34.30 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: 92 m
Kalorie: 1561 kcal
Rower:Kona Caldera
Coś tam znalazłem.
Piątek, 22 czerwca 2012 · dodano: 25.06.2012 | Komentarze 8
Dzisiaj program minimum.
No może minimum plus. Bo po pracy wróciłem cmentarnym singlem, potem przez Sieraków, a potem podjąłem kolejną próbę znalezienia skrótu omijającego Lipków.
I wreszcie mały sukces.
Nie da się przejechać, ale da się przekroczyć. I chyba nic lepszego nad tą strugą nie znajdę. Udało mi się też ominąć terenem zabójczą Topolową. Teraz już trasę Wiocha-Bielany jestem w stanie zrobić prawie bez wyjeżdżania na asfalt.
Czas odpocząć chwilkę w domu i odespać wczorajszy mecz, bo w sobotę ma być naprawdę fajnie.
Bo w sobotę będziemy się włóczyć :)
No może minimum plus. Bo po pracy wróciłem cmentarnym singlem, potem przez Sieraków, a potem podjąłem kolejną próbę znalezienia skrótu omijającego Lipków.
I wreszcie mały sukces.
Ta kładka to chyba głównie dla mrówek, których tu mnogo© Niewe
Nie da się przejechać, ale da się przekroczyć. I chyba nic lepszego nad tą strugą nie znajdę. Udało mi się też ominąć terenem zabójczą Topolową. Teraz już trasę Wiocha-Bielany jestem w stanie zrobić prawie bez wyjeżdżania na asfalt.
Czas odpocząć chwilkę w domu i odespać wczorajszy mecz, bo w sobotę ma być naprawdę fajnie.
Bo w sobotę będziemy się włóczyć :)
Dane wyjazdu:
63.50 km
7.00 km teren
02:43 h
23.37 km/h:
Maks. pr.:40.70 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:160 m
Kalorie: 2281 kcal
Rower:Kona Caldera
Zostałem „kibicem”
Czwartek, 21 czerwca 2012 · dodano: 24.06.2012 | Komentarze 15
Generalnie ze mnie taki kibic, że na meczu Polska-Rosja zasnąłem jakoś tak zaraz po bramce Rosjan.
Tak się przejąłem.
No ale wczoraj zadzwonił Marcin, prosił, prosił i wyprosił ;)
Lubię gościa, więc wysupłałem trzy stówki i umówiłem się na mecz.
Zatem rano do pracy rowerkiem. Po pracy szybko do ojca po świece dymne i maczetę, a potem do mamy na obiad (żeby mieć siłę na naparzanie się z psami) i na Pragę gdzie porzucam rower u Marcina i idziemy na piwo.
Znaczy na mecz też idziemy, ale na piwo najpierw. Nie wiadomo jak będzie na stadionie, więc lepiej wypić już przed.
A na stadionie sodoma i gomora. Pierwsze co widzę to dziewczyny trzymające transparent z napisem facepainting. Myślę sobie, że skoro fajny jest facesitting, cumswaping i deepthroating, to taki facepainting też może być interesujący. Zaciekawiony podchodzę bliżej, a tam młode dziewczyny malują facetom na ryjach flagi różnych państw z naciskiem na Czechy i Portugalię.
No nawet mnie nie kręcą takie perwersje.
Odpuszczam zatem i udaję się po browar.
W tym momencie na chwilę przerywam pisanie i idę sobie rzygnąć na wspomnienie tego kwacha.
A mecz jak mecz.
Dwudziestu dwóch gości biega za piłką próbując trafić trzech takich w garniturach (albo w czarnych t-shirtach, nie wiem, bo z daleka słabo widać), a oni robią uniki, gwiżdżą i machają flagami.
Dużo ciekawsi jak dla mnie byli ludzie na widowni. Na przykład panienka przed nami, która po bramce dla Portugalii przywarła do swojego misia mówiąc:
- Jezu, jak się cieszę.
:D :D :D
Ja do teraz się z tego cieszę :)
No i jeszcze słów parę o najsłynniejszej polskiej kibicce. Ponoć to jakaś modelka oczywiście zupełnie „przypadkowo” uchwycona przez fotoreporterów na widowni. Widziana w gazecie czy w telewizji odstrasza plastikiem, dziubkiem i głupotą.
Widziana na żywo po prostu powala.
To trochę jak z Akropolem. Nie chciałbym tam mieszkać, ale proporcje idealne :)
Po meczu się sprawnie ewakuowaliśmy, udaliśmy do Obcego i grzecznie pojechałem do domu. A policji było tyle, że naprawdę się dziwię, że nie zostałem zatrzymany do kontroli. Nawet pod Babicami stali znudzeni i nic ode mnie nie chcieli mimo, że byłem jedynym użytkownikiem drogi w zasięgu wzroku.
Aaa i spotkałem Prunia w pracy. Próbowałem pertraktować, żeby zmienił na wyświetlaczu „ZJAZD DO ZAJEZDNI” na „719” i mnie podrzucił na wiochę, ale chyba za mało zaproponowałem, bo musiałem jednak popedałować sam :)
Fajny był dzień, ale na sen zostały mi tylko cztery godziny.
A Obcego teraz w rewanżu za bilet nie będę więcej wyzywał publicznie od ciot.
Przez jakieś trzy tygodnie :)
Tak się przejąłem.
No ale wczoraj zadzwonił Marcin, prosił, prosił i wyprosił ;)
Lubię gościa, więc wysupłałem trzy stówki i umówiłem się na mecz.
Zatem rano do pracy rowerkiem. Po pracy szybko do ojca po świece dymne i maczetę, a potem do mamy na obiad (żeby mieć siłę na naparzanie się z psami) i na Pragę gdzie porzucam rower u Marcina i idziemy na piwo.
Znaczy na mecz też idziemy, ale na piwo najpierw. Nie wiadomo jak będzie na stadionie, więc lepiej wypić już przed.
A na stadionie sodoma i gomora. Pierwsze co widzę to dziewczyny trzymające transparent z napisem facepainting. Myślę sobie, że skoro fajny jest facesitting, cumswaping i deepthroating, to taki facepainting też może być interesujący. Zaciekawiony podchodzę bliżej, a tam młode dziewczyny malują facetom na ryjach flagi różnych państw z naciskiem na Czechy i Portugalię.
No nawet mnie nie kręcą takie perwersje.
Odpuszczam zatem i udaję się po browar.
W tym momencie na chwilę przerywam pisanie i idę sobie rzygnąć na wspomnienie tego kwacha.
A mecz jak mecz.
Dwudziestu dwóch gości biega za piłką próbując trafić trzech takich w garniturach (albo w czarnych t-shirtach, nie wiem, bo z daleka słabo widać), a oni robią uniki, gwiżdżą i machają flagami.
Dużo ciekawsi jak dla mnie byli ludzie na widowni. Na przykład panienka przed nami, która po bramce dla Portugalii przywarła do swojego misia mówiąc:
- Jezu, jak się cieszę.
:D :D :D
Ja do teraz się z tego cieszę :)
Zainspirował mnie pewien wielki mąż stanu ;)© Niewe
No i jeszcze słów parę o najsłynniejszej polskiej kibicce. Ponoć to jakaś modelka oczywiście zupełnie „przypadkowo” uchwycona przez fotoreporterów na widowni. Widziana w gazecie czy w telewizji odstrasza plastikiem, dziubkiem i głupotą.
Widziana na żywo po prostu powala.
To trochę jak z Akropolem. Nie chciałbym tam mieszkać, ale proporcje idealne :)
Po meczu się sprawnie ewakuowaliśmy, udaliśmy do Obcego i grzecznie pojechałem do domu. A policji było tyle, że naprawdę się dziwię, że nie zostałem zatrzymany do kontroli. Nawet pod Babicami stali znudzeni i nic ode mnie nie chcieli mimo, że byłem jedynym użytkownikiem drogi w zasięgu wzroku.
Aaa i spotkałem Prunia w pracy. Próbowałem pertraktować, żeby zmienił na wyświetlaczu „ZJAZD DO ZAJEZDNI” na „719” i mnie podrzucił na wiochę, ale chyba za mało zaproponowałem, bo musiałem jednak popedałować sam :)
Fajny był dzień, ale na sen zostały mi tylko cztery godziny.
A Obcego teraz w rewanżu za bilet nie będę więcej wyzywał publicznie od ciot.
Przez jakieś trzy tygodnie :)
Kategoria Użytkowo
Dane wyjazdu:
66.43 km
10.00 km teren
03:03 h
21.78 km/h:
Maks. pr.:35.50 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: 94 m
Kalorie: 2140 kcal
Rower:Kona Caldera
To tu, to tam
Poniedziałek, 18 czerwca 2012 · dodano: 22.06.2012 | Komentarze 3
To tu = do pracy
To tam = do Decathlonu i po Gora, a z Gorem do centrum do biura JuPiSi maderfaker.
Nic nie załatwiliśmy i się rozjechaliśmy.
Jak żyć w taki upał? Jak żyć?
To tam = do Decathlonu i po Gora, a z Gorem do centrum do biura JuPiSi maderfaker.
Nic nie załatwiliśmy i się rozjechaliśmy.
Jak żyć w taki upał? Jak żyć?
Kategoria Użytkowo
Dane wyjazdu:
67.00 km
63.00 km teren
03:18 h
20.30 km/h:
Maks. pr.:50.10 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:461 m
Kalorie: 2410 kcal
Rower:Kona Caldera
Mazovia Lublin
Niedziela, 17 czerwca 2012 · dodano: 21.06.2012 | Komentarze 13
Do Lublina pojechaliśmy w dość nietypowym składzie. Zabrałem bowiem dwoje dzieci i babcię. Czyli kolejno owoc żywota mojego - Hannę, Che i rzeczoną babcię ;) Baza startowa zlokalizowana została nad Zalewem Zemborzyckim, więc niech się dzieciaki popluskają w czasie maratonu :)
Na miejscu pierwszy szok przeżywamy po wyjściu z samochodu. Od prawie trzech godzin siedzieliśmy w Klimie i zapomniało się jakie piekło jest na zewnątrz. Na oko milion stopni i nie ma czym oddychać.
Jesteśmy w lekkim tak zwanym niedoczasie, więc instaluję Hannę z babcią w odpowiednim miejscu, a sam lecę do Airbike’a gdzie dzięki Wojtkowi czeka na mnie nowiutki chip Mazowii za cale 20 zł. Bym wiedział, że tak tanio to bym poprosił o więcej i mógł je nonszalancko i niedbale mocować ;) Krótka rozgrzewka, oznaczenie terytorium i można się ustawiać w blokach.
Dobrze, że chociaż sektory zostały ustawione w zacienionej alejce to dało się jakoś wytrzymać oczekiwanie.
Początek trasy to ciemny las, błoto i głębokie kałuże. Jest też na tyle wąsko, że w zasadzie nie da się wyprzedzać. Więc nie wyprzedzam :)
Po kilku kilometrach opuszczamy las i wyjeżdżamy na piękne, leciutko pofałdowane pola i łąki.
Jest tak pusto, że jak łapię gumę to jadę jeszcze ok. 5 kilometrów żeby znaleźć jakiś kawałek cienia, bo na wymianę dętki na takiej patelni absolutnie się nie zgadzam. W końcu znajduję jakieś samotne drzewo, zjeżdżam z trasy i tracę całe 3 minuty na serwis. Wracam i od razu czuję, że powietrze z tylnego koła znowu schodzi. Powoli, ale schodzi. Jak nic od BO mam coś drobnego w oponie co kaleczy dętki na tyle delikatnie, że bez obciążenia w wiaderku z wodą nawet nie widać miejsca wycieku. Jadę i się wkurzam, bo tylna opona ma naprawdę wysoki profil i „nabita” do całego jednego Bara irytująco się wygina powodując „pływanie” całego tyłu zwłaszcza w zakrętach. Aż się przez chwile waham czy nie odbić na mega. Dodatkowo dręczą mnie obawy czy:
- Hanka się nie nudzi
- czy nie jest za długo na słońcu
- czy nie jest głodna
- czy wszystko w porządku generalnie
Takie tam rozterki rodzica :)
Na szczęście telefonicznie dostaję informację, że jest grejt, super i w ogóle aj waj, a Hanka kategorycznie odmawia wyjścia z wody, więc uspokojony odbijam na Giga, zresztą jako jeden z ostatnich, bo tuż przed limitem wjazdu.
Długo się jednak tym giga nie nacieszyłem. Parę kilo dalej strażak pilnujący przejazdu zdecydowanie kieruje mnie w prawo. Skręcam zgodnie ze wskazówkami i po paru minutach dogania mnie czołówka GIGA. Już wiem, że pan strażnik skierował mnie na łącznik dystansu FAN i teraz zapitalam w ścisłej czołówce :)
Nawet przez chwile rozważałem czy nie zawrócić do rozjazdu, ale dwie gumy, upał i ta pomylona trasa mnie zniechęcają.
W ten sposób właśnie objeżdżam absolutnie całą trasę dzisiejszego maratonu.
No co? Fajna była to objechałem :)
Ostatecznie zajmuję 9 miejsce w w open na dystansie GIGA co powoduje straszną konsternację u Radka, który dojechał długo po mnie i u Pawła :)
I nawet wymieniają mnie w mtbnews :D :D
Się jeździ, się ma wyniki :)
Na miejscu pierwszy szok przeżywamy po wyjściu z samochodu. Od prawie trzech godzin siedzieliśmy w Klimie i zapomniało się jakie piekło jest na zewnątrz. Na oko milion stopni i nie ma czym oddychać.
Jesteśmy w lekkim tak zwanym niedoczasie, więc instaluję Hannę z babcią w odpowiednim miejscu, a sam lecę do Airbike’a gdzie dzięki Wojtkowi czeka na mnie nowiutki chip Mazowii za cale 20 zł. Bym wiedział, że tak tanio to bym poprosił o więcej i mógł je nonszalancko i niedbale mocować ;) Krótka rozgrzewka, oznaczenie terytorium i można się ustawiać w blokach.
Dobrze, że chociaż sektory zostały ustawione w zacienionej alejce to dało się jakoś wytrzymać oczekiwanie.
Początek trasy to ciemny las, błoto i głębokie kałuże. Jest też na tyle wąsko, że w zasadzie nie da się wyprzedzać. Więc nie wyprzedzam :)
Po kilku kilometrach opuszczamy las i wyjeżdżamy na piękne, leciutko pofałdowane pola i łąki.
Jak dla mnie taka trasa to rewelacja© Niewe
Jest tak pusto, że jak łapię gumę to jadę jeszcze ok. 5 kilometrów żeby znaleźć jakiś kawałek cienia, bo na wymianę dętki na takiej patelni absolutnie się nie zgadzam. W końcu znajduję jakieś samotne drzewo, zjeżdżam z trasy i tracę całe 3 minuty na serwis. Wracam i od razu czuję, że powietrze z tylnego koła znowu schodzi. Powoli, ale schodzi. Jak nic od BO mam coś drobnego w oponie co kaleczy dętki na tyle delikatnie, że bez obciążenia w wiaderku z wodą nawet nie widać miejsca wycieku. Jadę i się wkurzam, bo tylna opona ma naprawdę wysoki profil i „nabita” do całego jednego Bara irytująco się wygina powodując „pływanie” całego tyłu zwłaszcza w zakrętach. Aż się przez chwile waham czy nie odbić na mega. Dodatkowo dręczą mnie obawy czy:
- Hanka się nie nudzi
- czy nie jest za długo na słońcu
- czy nie jest głodna
- czy wszystko w porządku generalnie
Takie tam rozterki rodzica :)
Na szczęście telefonicznie dostaję informację, że jest grejt, super i w ogóle aj waj, a Hanka kategorycznie odmawia wyjścia z wody, więc uspokojony odbijam na Giga, zresztą jako jeden z ostatnich, bo tuż przed limitem wjazdu.
Długo się jednak tym giga nie nacieszyłem. Parę kilo dalej strażak pilnujący przejazdu zdecydowanie kieruje mnie w prawo. Skręcam zgodnie ze wskazówkami i po paru minutach dogania mnie czołówka GIGA. Już wiem, że pan strażnik skierował mnie na łącznik dystansu FAN i teraz zapitalam w ścisłej czołówce :)
Nawet przez chwile rozważałem czy nie zawrócić do rozjazdu, ale dwie gumy, upał i ta pomylona trasa mnie zniechęcają.
W ten sposób właśnie objeżdżam absolutnie całą trasę dzisiejszego maratonu.
No co? Fajna była to objechałem :)
Tak właśnie nieciekawie i zupełnie nie widowiskowo finishuję© Niewe
Ostatecznie zajmuję 9 miejsce w w open na dystansie GIGA co powoduje straszną konsternację u Radka, który dojechał długo po mnie i u Pawła :)
I nawet wymieniają mnie w mtbnews :D :D
Się jeździ, się ma wyniki :)
Kategoria Zawody
Dane wyjazdu:
49.45 km
8.00 km teren
02:15 h
21.98 km/h:
Maks. pr.:37.30 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: 68 m
Kalorie: 1607 kcal
Rower:Kona Caldera
Obstawa
Czwartek, 14 czerwca 2012 · dodano: 15.06.2012 | Komentarze 8
Wracając z roboty do się na wiochę natknąłem się na przebranego za rowerzystę Rootera.
-Ciekaj, ku.. – mówię - też się przebierę i pojadziem razem.
Tak po wiejsku gadałem, bo jak zaznaczyłem na wstępie rzecz działa się na wsi.
Rooter pociekał i pojechalimy rzeczywiście razem. W Lipkowie naprzeciw wyjechał nam Goro i wszystkie czy pojechaliśmy sobie na Wolę, gdzie imć Rooter planował pobrać jakaś kasę. No a wiadomo, że jak w grę chodzi kasa, to musi być i jakaś obstawa.
I stąd właśnie się wziął ten przygłupi tytuł tego wpisu.
Wróciliśmy już tylko z Rooterem macając po drodze różne nowe skróty do nas.
Nie zajechaliśmy na piwo, a Rooter nie zaszedł do Domu Zła.
Co to się dzieje panie.
Aaaa i jeszcze!
Nareszcie mi się jakoś lekko jechało :)
-Ciekaj, ku.. – mówię - też się przebierę i pojadziem razem.
Tak po wiejsku gadałem, bo jak zaznaczyłem na wstępie rzecz działa się na wsi.
Rooter pociekał i pojechalimy rzeczywiście razem. W Lipkowie naprzeciw wyjechał nam Goro i wszystkie czy pojechaliśmy sobie na Wolę, gdzie imć Rooter planował pobrać jakaś kasę. No a wiadomo, że jak w grę chodzi kasa, to musi być i jakaś obstawa.
I stąd właśnie się wziął ten przygłupi tytuł tego wpisu.
Wróciliśmy już tylko z Rooterem macając po drodze różne nowe skróty do nas.
Nie zajechaliśmy na piwo, a Rooter nie zaszedł do Domu Zła.
Co to się dzieje panie.
Aaaa i jeszcze!
Nareszcie mi się jakoś lekko jechało :)
Kategoria Na luzie
Dane wyjazdu:
34.44 km
3.50 km teren
01:41 h
20.46 km/h:
Maks. pr.:31.10 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: 69 m
Kalorie: 1062 kcal
Rower:Kona Caldera
Bardziej kajakowo niż rowerowo
Niedziela, 10 czerwca 2012 · dodano: 14.06.2012 | Komentarze 10
Po wczorajszym wysiłku głównie integracyjnym nowy dzień witam oczywiście wielkimi haustami w namiocie (jak ja się tu w ogóle znalazłem?) i strasznie zmęczony. W planach na dzisiaj miał być spływ kajakowy Rawką, a potem powrót do domu na kołach, jednak już czuję, że trzeba będzie znowu skorzystać z pomocy kolei.
Zatem jeżdżenia dzisiaj mało, ale spływ bardzo udany :)
Po spływie ChrisEM odprowadza nas przez Skierniewice na obiad w pysznym towarzystwie Sylwii i Radka, a potem gładko ładujemy się do TLK i w „komfortowych” warunkach za „atrakcyjną cenę” wracamy do Stolycy :)
Z samego dworca snuję się już do siebie pożarówką przez Kampinos w deszczu, pocie i znoju. Osiągnięta prędkość maksymalna wiele mówi :)
Zmęczyłem się jak cholera, ale łikend był naprawdę rewelacyjny.
Zatem jeżdżenia dzisiaj mało, ale spływ bardzo udany :)
ChrisEM i Bartman w trakcie wyrównywania potencjałów. Jak się dobrze człowiek napełni to mu się woda nie naleje.© Niewe
Theli odwdzięcza się Sylwi za wczoraj pozwalająć jej swobodnie wiosłować :)© Niewe
Próbowałem tak też z Jankiem, ale sie zbuntował© Niewe
Po spływie ChrisEM odprowadza nas przez Skierniewice na obiad w pysznym towarzystwie Sylwii i Radka, a potem gładko ładujemy się do TLK i w „komfortowych” warunkach za „atrakcyjną cenę” wracamy do Stolycy :)
Z samego dworca snuję się już do siebie pożarówką przez Kampinos w deszczu, pocie i znoju. Osiągnięta prędkość maksymalna wiele mówi :)
Zmęczyłem się jak cholera, ale łikend był naprawdę rewelacyjny.
Dane wyjazdu:
136.00 km
80.00 km teren
07:20 h
18.55 km/h:
Maks. pr.:39.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:191 m
Kalorie: 4050 kcal
Rower:Kona Caldera
Bike Orient Budy Grabskie
Sobota, 9 czerwca 2012 · dodano: 13.06.2012 | Komentarze 24
Na tegoroczny Bike Orient znowu jadę z Jankiem. Już raz z nim na BO jechałem stąd właśnie rzeczone ZNOWU. Tym razem jednak wybieramy opcję MAX i jedziemy transportem rowerowo-kolejowym na całe dwa dni łącznie z niedzielnym spływem kajakowym.
A to oznacza konieczność wyruszenia z domu tak zwanym bladym świtem, po zaledwie kilku godzinach snu.
6:30 loguję się na dworcu w Pruszkowie, a tam EURO w toku. Najpierw widzę jak dwóch gości zostaje wyrzuconych ze stojącego pociągu przez konduktora, po czym jeden z nich zaczyna widowiskowo rzygać na peron, a drugi próbuję zatrzymać ruszający pociąg wczepiając palce w uszczelki okien. Na szczęście kolej teraz jest coraz nowocześniejsza, osiągi coraz większe, silniki coraz silniejsze, więc pociąg z trudem, ale odjeżdża.
Nie chcąc być obrzyganym przenoszę się do drugiej części peronu, tylko po to żeby napotkać wytatuowanego kolesia w spodniach zakrwawionych do kolan.
Zakrwawiony też nie chcę być, więc przenoszę się jeszcze dalej i wtapiam w tłum otwierając zimny browarek nabyty po drodze. Wreszcie przyjeżdża pociąg, w pociągu Janek i jeszcze trochę innych nieznanych mi z imienia i nazwiska rowerzystów, którzy ewidentnie jadą w tym samym celu co my.
Na miejsce docieramy jakoś godzinę przed startem. Zrzucamy plecaki (to znaczy ja zrzucam plecak, bo Janek dzisiaj testuje swoją przyczepkę, co na moje oko spokojnie dwie kratki browaru targnąć może) i przygotowujemy się do startu.
W tak zwanym między czasie przybywają miejscowi. Na początek Sylwia, z którą ustalam menu na punkcie żywieniowym (Sylwia się dzisiaj nie ściga tylko obija na PK6), następnie ChrisEM, Bartman i Theli, dzisiejszy faworyt, który to sobie sprawił jakiś kosmiczny rower i coraz ostrzej wytapia se łydy, a poza tym utrzymuje nieformalne kontakty pozasportowe z Sylwią, więc na bank ma już mapę od wczoraj, albo w ogóle skasowaną całą kartę startową i tylko posiedzi ze 4 godziny gdzieś w krzakach dla niepoznaki.
Następuje rozdanie map ( ja swoją muszę wyrwać Sylwii na siłę, bo kitra wszystko najpierw dla miejscowych, wiadomo, lokalna sitwa, układy i układziki) i już za chwilę ruszamy.
Wybieramy z Jankiem wariant z grubsza zgodny z ruchem wskazówek zegara, aczkolwiek dosyć nietypowo zaczynamy od PK 2 – skrzyżowanie drogi i strumienia.
Na tyle nietypowo, że na punkcie jesteśmy pierwsi i dopiero jak z niego wyjeżdżamy to spotykamy nadjeżdżających Batmana i Chrisa. Thelego nie spotykamy, bo jak już wspominałem siedzi gdzieś w krzunach i liczy czas ;)
W miarę dobrym tempem zaliczamy kolejno PK 1, 3, 10, 17, 11 i 14 napotykając trudności jedynie na PK 11, do którego „droga” prowadziła tylko z jednej strony, a większość okolicznych dróg przejeżdżała przez prywatne działki, często pozamykane. Dziwna okolica.
Do zaliczenia pozostały nam teraz punkty na wschód od Rawki, którą planujemy przekroczyć w okolicy zbiornika Joachimów. Na mapie nic tam za bardzo nie widać, ale zarówno Theli jak i ChrisEM twierdzili, że jest tam kładka. Wiarygodność ich zeznań została precyzyjnie zdefiniowana na majowym wyjeździe, więc jadąc na północ mam duże obawy czy kładka rzeczywiście tam będzie i czy nie nadrobię więcej niż 5 km ;)
Na szczęście chłopaki nie mataczyli i kładka była, ale żeby do niej dotrzeć trzeba było podpytać o drogę okolicznych mieszkańców, bo do kładki nie prowadziła żadna droga tylko ścieżka przez teren prywatny.
Zaliczanie „wschodnich” punktów zaczynamy od PK4 – prawy brzeg rzeki, a potem bez problemu docieramy na żywieniowy PK6 – miejsce biwakowe. Niestety o ile jeszcze wspomniana kładka rzeczywiście istniała, o tyle obiecane przez Sylwię schabowe z mizerią już nie i musieliśmy poprzestać na pomarańczach i arbuzach.
Opuszczamy punkt i kierujemy się na północ w stronę PK5 – dawny cmentarz spotykając jadącego szybko z przeciwka Radka. Trzy godziny siedział w krzakach, a Sylwia mu zanosiła pewnie moje schabowe, to teraz ma siłę i może markować ściganie.
Na PK5 teoretycznie prowadzi prosta droga. Teoretycznie, bo nagle droga się zwęża, zwęża i zwęża i już za chwilę przedzieramy się przez gęsty las. Przyglądam się dokładnie mapie i dostrzegam, że kółko oznaczające punkt przechodzi przez puste miejsce i droga rzeczywiście urywa się w lesie.
Czyli trafiliśmy dobrze, ale co z tego :)
Błądzimy po tym cholernym lesie chyba ze 40 minut, w międzyczasie spotykając po raz kolejny Barta i Chrisa. W końcu w oddali, za lasem dostrzegamy ekrany akustyczne autostrady. To nam pozwala się mniej więcej zorientować na jakiej wysokości mapy jesteśmy i po jeszcze paru minutach parzenia nóg pokrzywami i rozdzierania skóry przez jerzyny docieramy na punkt.
Wydostajemy się stamtąd już w bardziej cywilizowany sposób, wzdłuż płotu autostrady i robimy kolejno PK 13, 20, 15, 18, 19, 12 i 16. Aktualna mapa w skali 1:50 tys z warstwą turystyczną powoduje, że znowu jedziemy w zasadzie bez problemów nawigacyjnych, a jedyne czego nam brakuje to mocy w nogach. Te punkty nas tak rozleniwiły, że ostatnie trzy tj. 9, 8 i 7 kwalifikujemy jako „łeeee, banalne” i zamiast się skupić, pilnować dystansu i kierunku to pierdzielimy o przysłowiowej dupie Maryni (jak znajdę adekwatną fotkę to wstawię). Efekt tego jest oczywisty, przewidywalny i powtarzalny. Na każdym z trzech punktów tracimy masę czasu, z każdym razem „przestrzeliwując” właściwy skręt i błądząc po okolicznych dróżkach.
Ostatecznie na metę docieramy prawię godzinę po Barcie i Chrisie, z którymi jeszcze przed chwilą jechaliśmy porównywalnie.
Zajmujemy słabiutkie 21. miejsce i rozpoczynamy regenerację i integrację.
I w sumie to jest w tym wszystkim najfajniejsze. Dzięki takim zawodom można objeździć „zadupia”, na które nigdy by się nie wjechało samemu i poznać tam jeszcze masę naprawdę fajnych ludzi.
Przycukrowałem na koniec :)
A to oznacza konieczność wyruszenia z domu tak zwanym bladym świtem, po zaledwie kilku godzinach snu.
Niewe-cień wyrusza na spotkanie przygody :)© Niewe
6:30 loguję się na dworcu w Pruszkowie, a tam EURO w toku. Najpierw widzę jak dwóch gości zostaje wyrzuconych ze stojącego pociągu przez konduktora, po czym jeden z nich zaczyna widowiskowo rzygać na peron, a drugi próbuję zatrzymać ruszający pociąg wczepiając palce w uszczelki okien. Na szczęście kolej teraz jest coraz nowocześniejsza, osiągi coraz większe, silniki coraz silniejsze, więc pociąg z trudem, ale odjeżdża.
Nie chcąc być obrzyganym przenoszę się do drugiej części peronu, tylko po to żeby napotkać wytatuowanego kolesia w spodniach zakrwawionych do kolan.
Zakrwawiony też nie chcę być, więc przenoszę się jeszcze dalej i wtapiam w tłum otwierając zimny browarek nabyty po drodze. Wreszcie przyjeżdża pociąg, w pociągu Janek i jeszcze trochę innych nieznanych mi z imienia i nazwiska rowerzystów, którzy ewidentnie jadą w tym samym celu co my.
Na miejsce docieramy jakoś godzinę przed startem. Zrzucamy plecaki (to znaczy ja zrzucam plecak, bo Janek dzisiaj testuje swoją przyczepkę, co na moje oko spokojnie dwie kratki browaru targnąć może) i przygotowujemy się do startu.
W tak zwanym między czasie przybywają miejscowi. Na początek Sylwia, z którą ustalam menu na punkcie żywieniowym (Sylwia się dzisiaj nie ściga tylko obija na PK6), następnie ChrisEM, Bartman i Theli, dzisiejszy faworyt, który to sobie sprawił jakiś kosmiczny rower i coraz ostrzej wytapia se łydy, a poza tym utrzymuje nieformalne kontakty pozasportowe z Sylwią, więc na bank ma już mapę od wczoraj, albo w ogóle skasowaną całą kartę startową i tylko posiedzi ze 4 godziny gdzieś w krzakach dla niepoznaki.
Następuje rozdanie map ( ja swoją muszę wyrwać Sylwii na siłę, bo kitra wszystko najpierw dla miejscowych, wiadomo, lokalna sitwa, układy i układziki) i już za chwilę ruszamy.
Wybieramy z Jankiem wariant z grubsza zgodny z ruchem wskazówek zegara, aczkolwiek dosyć nietypowo zaczynamy od PK 2 – skrzyżowanie drogi i strumienia.
Na tyle nietypowo, że na punkcie jesteśmy pierwsi i dopiero jak z niego wyjeżdżamy to spotykamy nadjeżdżających Batmana i Chrisa. Thelego nie spotykamy, bo jak już wspominałem siedzi gdzieś w krzunach i liczy czas ;)
W miarę dobrym tempem zaliczamy kolejno PK 1, 3, 10, 17, 11 i 14 napotykając trudności jedynie na PK 11, do którego „droga” prowadziła tylko z jednej strony, a większość okolicznych dróg przejeżdżała przez prywatne działki, często pozamykane. Dziwna okolica.
PK11 - pagórek, jedyny punkt po tej stronie rzeki, który sprawił nam problemy© Niewe
Gdzieś na trasie - foto skradzione Paulinie Mioduszewskiej. Dzięki :)© Niewe
Do zaliczenia pozostały nam teraz punkty na wschód od Rawki, którą planujemy przekroczyć w okolicy zbiornika Joachimów. Na mapie nic tam za bardzo nie widać, ale zarówno Theli jak i ChrisEM twierdzili, że jest tam kładka. Wiarygodność ich zeznań została precyzyjnie zdefiniowana na majowym wyjeździe, więc jadąc na północ mam duże obawy czy kładka rzeczywiście tam będzie i czy nie nadrobię więcej niż 5 km ;)
Na szczęście chłopaki nie mataczyli i kładka była, ale żeby do niej dotrzeć trzeba było podpytać o drogę okolicznych mieszkańców, bo do kładki nie prowadziła żadna droga tylko ścieżka przez teren prywatny.
Ta kładka naprawdę istnieje. Mimo, że nią przejechałem i mam to na zdjęciu, nadal mam wątpliwości :)© Niewe
Zaliczanie „wschodnich” punktów zaczynamy od PK4 – prawy brzeg rzeki, a potem bez problemu docieramy na żywieniowy PK6 – miejsce biwakowe. Niestety o ile jeszcze wspomniana kładka rzeczywiście istniała, o tyle obiecane przez Sylwię schabowe z mizerią już nie i musieliśmy poprzestać na pomarańczach i arbuzach.
Opuszczamy punkt i kierujemy się na północ w stronę PK5 – dawny cmentarz spotykając jadącego szybko z przeciwka Radka. Trzy godziny siedział w krzakach, a Sylwia mu zanosiła pewnie moje schabowe, to teraz ma siłę i może markować ściganie.
Na PK5 teoretycznie prowadzi prosta droga. Teoretycznie, bo nagle droga się zwęża, zwęża i zwęża i już za chwilę przedzieramy się przez gęsty las. Przyglądam się dokładnie mapie i dostrzegam, że kółko oznaczające punkt przechodzi przez puste miejsce i droga rzeczywiście urywa się w lesie.
Czyli trafiliśmy dobrze, ale co z tego :)
Błądzimy po tym cholernym lesie chyba ze 40 minut, w międzyczasie spotykając po raz kolejny Barta i Chrisa. W końcu w oddali, za lasem dostrzegamy ekrany akustyczne autostrady. To nam pozwala się mniej więcej zorientować na jakiej wysokości mapy jesteśmy i po jeszcze paru minutach parzenia nóg pokrzywami i rozdzierania skóry przez jerzyny docieramy na punkt.
Wydostajemy się stamtąd już w bardziej cywilizowany sposób, wzdłuż płotu autostrady i robimy kolejno PK 13, 20, 15, 18, 19, 12 i 16. Aktualna mapa w skali 1:50 tys z warstwą turystyczną powoduje, że znowu jedziemy w zasadzie bez problemów nawigacyjnych, a jedyne czego nam brakuje to mocy w nogach. Te punkty nas tak rozleniwiły, że ostatnie trzy tj. 9, 8 i 7 kwalifikujemy jako „łeeee, banalne” i zamiast się skupić, pilnować dystansu i kierunku to pierdzielimy o przysłowiowej dupie Maryni (jak znajdę adekwatną fotkę to wstawię). Efekt tego jest oczywisty, przewidywalny i powtarzalny. Na każdym z trzech punktów tracimy masę czasu, z każdym razem „przestrzeliwując” właściwy skręt i błądząc po okolicznych dróżkach.
PK7 - ruiny budynku. To było naprawdę banalne, ale popełniliśmy wszystkie błędy jakie tylko można popełnić w nawigacji© Niewe
Ostatecznie na metę docieramy prawię godzinę po Barcie i Chrisie, z którymi jeszcze przed chwilą jechaliśmy porównywalnie.
Zajmujemy słabiutkie 21. miejsce i rozpoczynamy regenerację i integrację.
Nie wiem co Bart robi Sylwi, ale chyba coś fajnego© Niewe
Wybaczam Thelemu te drobne oszustwo jakiego się dzisiaj dopuścił. Wynik jest najważniejszy ;)© Niewe
I w sumie to jest w tym wszystkim najfajniejsze. Dzięki takim zawodom można objeździć „zadupia”, na które nigdy by się nie wjechało samemu i poznać tam jeszcze masę naprawdę fajnych ludzi.
Przycukrowałem na koniec :)