Info
Ten blog rowerowy prowadzi Niewe z miasteczka Wiktorów. Mam przejechane 21566.55 kilometrów w tym 10127.52 w terenie. Jeżdżę z prędkością średnią 19.54 km/h i się wcale nie chwalę.Więcej o mnie.
Wykres roczny
Archiwum bloga
- 2013, Październik1 - 7
- 2013, Wrzesień8 - 7
- 2013, Sierpień3 - 2
- 2013, Czerwiec12 - 57
- 2013, Maj7 - 5
- 2013, Kwiecień10 - 37
- 2013, Marzec12 - 59
- 2013, Luty3 - 19
- 2013, Styczeń1 - 14
- 2012, Grudzień3 - 18
- 2012, Listopad3 - 39
- 2012, Październik8 - 72
- 2012, Wrzesień14 - 98
- 2012, Sierpień6 - 53
- 2012, Lipiec12 - 66
- 2012, Czerwiec11 - 139
- 2012, Maj12 - 152
- 2012, Kwiecień9 - 112
- 2012, Marzec3 - 34
- 2012, Luty9 - 71
- 2012, Styczeń8 - 93
- 2011, Grudzień8 - 78
- 2011, Listopad7 - 80
- 2011, Październik6 - 43
- 2011, Wrzesień11 - 128
- 2011, Sierpień10 - 77
- 2011, Lipiec12 - 103
- 2011, Czerwiec7 - 79
- 2011, Maj17 - 181
- 2011, Kwiecień12 - 176
- 2011, Marzec3 - 3
- 2011, Luty5 - 3
- 2011, Styczeń3 - 19
- 2010, Grudzień3 - 13
- 2010, Listopad4 - 8
- 2010, Październik4 - 13
- 2010, Wrzesień8 - 15
- 2010, Sierpień7 - 2
- 2010, Lipiec9 - 6
- 2010, Czerwiec12 - 28
- 2010, Maj7 - 21
- 2010, Kwiecień11 - 35
- 2010, Marzec3 - 3
- 2010, Luty2 - 1
- 2010, Styczeń6 - 4
- 2009, Grudzień5 - 6
- 2009, Listopad4 - 4
- 2009, Październik4 - 17
- 2009, Wrzesień6 - 19
- 2009, Sierpień10 - 6
- 2009, Lipiec5 - 9
Dane wyjazdu:
48.00 km
30.00 km teren
02:45 h
17.45 km/h:
Maks. pr.:53.50 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:748 m
Kalorie: 1866 kcal
Rower:Kona Caldera
Kuuuuoooocham Was ;)
Sobota, 29 października 2011 · dodano: 16.11.2011 | Komentarze 5
Dostałem od Che propozycję nie do odrzucenia. Jedziemy do Fascika. Ty też jedziesz.
No to pojechałem :) Znaczy pojechaliśmy.
A jak pojechaliśmy to i dojechaliśmy.
A jak dojechaliśmy to się przywitaliśmy.
A jak się przywitaliśmy to rano było ciężko. To logiczne :)
Ale do rzeczy...
Skorym świtem, kiela dwunastej do Fascikowej rezydencji przybyli: Irek, Puchaty i Piotrek. Powitaliśmy się wszyscy niepasteryzowanym chlebem naszym powszednim darując już sobie sól. W tym czasie Fascik walczył z moim rowerem, który po Harpaganie znalazł się w stanie zapaści. Wymienił mi łańcuch, kasetę, nie dał jednak rady uruchomić korb. Dobrze, że mam silne nogi, to jakoś dawałem radę :)
Pod światłym przewodnictwem duetu Puchatego i Fascika zgarniając po drodze Candulę eksplorowaliśmy rewelacyjne tereny Trójmiejskiego Parku Krajobrazowego.
Mi osobiście przyjemność zepsuły trochę do spółki:
- fatalny stan roweru
- fatalny stan mnie po chorobie i antybiotyku
ale wszystko wynagrodził zjazd nad moje ukochane mooooorze
I wypite nad nim browarki w zajebistym towarzystwie.
Oraz obowiązkowe nad morzem gofry
Nie zdążyłem tylko kupić sobie ciupagi.
Tak posileni (zwłaszcza Faścik, który zamiast gofra zjadł plasterek ogórka ;) wrócilim do Gdyni. A potem było już zupełnie nie rowerowo, niesportowo, ale bardzo wesoło i uczuciowo. Bo wrócił do nas Puchaty (który przedtem zmył się w niejasnych okolicznościach dla mnie niejasnych w lesie) i nas pokuuuuooooochał miłością prawdziwą, szczerą i żarliwą :D
Czad był.
PS.
Kto ma zdjęcie nas na żubrze czy co to było za stworzenie?
No to pojechałem :) Znaczy pojechaliśmy.
A jak pojechaliśmy to i dojechaliśmy.
A jak dojechaliśmy to się przywitaliśmy.
A jak się przywitaliśmy to rano było ciężko. To logiczne :)
Ale do rzeczy...
Skorym świtem, kiela dwunastej do Fascikowej rezydencji przybyli: Irek, Puchaty i Piotrek. Powitaliśmy się wszyscy niepasteryzowanym chlebem naszym powszednim darując już sobie sól. W tym czasie Fascik walczył z moim rowerem, który po Harpaganie znalazł się w stanie zapaści. Wymienił mi łańcuch, kasetę, nie dał jednak rady uruchomić korb. Dobrze, że mam silne nogi, to jakoś dawałem radę :)
Tu potrzebna jest pomoc Mechanika Rowerowego!!!© Niewe
Pod światłym przewodnictwem duetu Puchatego i Fascika zgarniając po drodze Candulę eksplorowaliśmy rewelacyjne tereny Trójmiejskiego Parku Krajobrazowego.
Che z politowaniem patrzy jak inni nadal wjeżdżają ;)© Niewe
Ekipa w komplecie jeszcze przed dezercją Puchatego© Niewe
Mi osobiście przyjemność zepsuły trochę do spółki:
- fatalny stan roweru
- fatalny stan mnie po chorobie i antybiotyku
ale wszystko wynagrodził zjazd nad moje ukochane mooooorze
Labrador oczywiście musiał od razu wkitrać się do wody© Niewe
Fascik, Piotrek i Irek na jednej stali plaży© Niewe
Jak przyjdzie przypływ to będzie po rowerach, a Che morze wyrzuci na wydmy.© Niewe
I wypite nad nim browarki w zajebistym towarzystwie.
Stoją teraz w dokładnie odwrotnej kolejności niż stali na plaży. No chyba żeby patrzeć od prawej© Niewe
Oraz obowiązkowe nad morzem gofry
Ktoś zaburzył kolejność. Nawet tą odwrotną© Niewe
Nie zdążyłem tylko kupić sobie ciupagi.
Tak posileni (zwłaszcza Faścik, który zamiast gofra zjadł plasterek ogórka ;) wrócilim do Gdyni. A potem było już zupełnie nie rowerowo, niesportowo, ale bardzo wesoło i uczuciowo. Bo wrócił do nas Puchaty (który przedtem zmył się w niejasnych okolicznościach dla mnie niejasnych w lesie) i nas pokuuuuooooochał miłością prawdziwą, szczerą i żarliwą :D
Czad był.
PS.
Kto ma zdjęcie nas na żubrze czy co to było za stworzenie?
Kategoria Na luzie, Większom grupom
Dane wyjazdu:
4.60 km
0.00 km teren
00:20 h
13.80 km/h:
Maks. pr.:23.80 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: 13 m
Kalorie: kcal
Rower:Kona Cinder Cone
Owoc żywota mojego
Sobota, 22 października 2011 · dodano: 16.11.2011 | Komentarze 2
Z owocem żywota mojego Hanną wyskoczyłem na plac zabaw w Zaborowie, od którego jak twierdzi Garmin dzieli nas całe 13metrów przewyższenia.
Hanna wspina sie na zjeżdżalnię© Niewe
Dane wyjazdu:
150.00 km
90.00 km teren
09:24 h
15.96 km/h:
Maks. pr.:49.90 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:1365 m
Kalorie: 5197 kcal
Rower:Kona Caldera
Harpagan 42 Elbląg
Sobota, 15 października 2011 · dodano: 16.11.2011 | Komentarze 6
WSTĘP
Prawie każda moja relacja z jakiejś zorganizowanej imprezy zaczyna się tym, że „mamy plan”. Takoż będzie i tym razem.
Na jesiennego Harpagana w toku całorocznych negocjacji ustalił nam się skład:
Radek (o matko boska!)
Śledziu (dawno z nami nigdzie nie był)
Janek (bywa, ale pierwszy raz, więc to opisze)
I Ja (wiadomo)
Odpadł Goro, bo miał jakieś sprawy rodzinne. Nie do końca kumam jak rodzina może być ważniejsza od Harpagana, ale że ja za dużo rodziny nie mam, to się nie mądrzę. W każdym razie nie jedzie.
Zatem mamy plan.
Spotkamy się u mnie. Ten „prosty” plan zakłada, że dwa rowery ładujemy do bagażnika (standard) i dwa na dach (teoretycznie też standard). Niestety jak każdy prosty plan, tak i ten musiał się zesrać. Okazało się, że mimo, że zmieniłem auto z jednego takiego samego, na drugie takie same, to to drugie takie same jednak nie jest do końca takie same i bagażnik nie pasuje.
Czy to jest jasne?
Ostatecznie musieliśmy pojechać na dwa samochody co w ogóle mnie nie ucieszyło, bo nie lubię prowadzić gdy wokół mnie nie ma bandy wesołych ludzi.
Nie to żeby Śledziu nie był wesoły. Co to to nie. Jest wesoły. Tylko, że się nachlał i zasnął, a ja musiałem zadowolić się swoim zajebistym towarzystwem. Dobrze, że chociaż fizjologii nie da się oszukać i co te 100km miałem z kim pogadać przez chwilę kiedy on lał ;)
Do bazy rajdu docieramy jak zwykle po nocy. Szybka rejestracja, logowanie się w hotelu i przystępujemy do przygotowywania sprzętów i kolacji.
Przygotowywanie przedłużało się na tyle, że w pewnym momencie, różni inni uczestnicy jutrzejszego Harpagana zagadywali nas „i co startujecie jutro?” „nie kładziecie się?” itp.
Zapomnieli chyba, że w nazwie tego rajdu jest słowo „ekstremalny”. A to właśnie o nas tu chodzi ;)
START Elbląg
Cele rajdu:
• sprawdzenie granic własnej wytrzymałości i odporności psychicznej,
• wyłonienie osób godnych miana HARPAGANA w marszu i rowerowej jeździe na orientację,
• popularyzacja imprez na orientację, jako doskonałej formy niekonwencjonalnego wypoczynku,
• upowszechnienie kultury fizycznej, sportu oraz obronności kraju,
• wymiana doświadczeń przez sympatyków imprez na orientację,
• praktyczne potwierdzenie własnych umiejętności w posługiwaniu się mapą i kompasem,
• ukazanie uczestnikom piękna Ziemi Pomorskiej.
Takie są założenia.
A teraz samo PRAWDA:
Rozdanie map jak zwykle po ciemku i jak zwykle miejscowi mają to w dupie, bo im mapa z lat osiemdziesiątych i ciemność w niczym nie przeszkadza. Taka jest specyfika tego Rajdu i trzeba się z tym pogodzić. Wiemy o tym, więc jedziemy za nimi.
PK19 godz. 7:13
Już pierwszy podjazd ujawnia mi straszną prawdę. Gorączka, która mi towarzyszy od tygodnia, a którą próbowałem wczoraj wieczorem zbić zimnymi Kasztelanami powróciła i każde mocniejsze depnięcie na pedały powoduje, że pęka mi głowa i łomocze serce. Punkt odnajdujemy po zjeżdżeniu ciemnego lasu wzdłuż i wszerz.
PK 8 godz. 7:48
Pierwsze błoty za płoty. Punkt odnaleziony bez problemów, ale rowery zdążyły się już ufajdać błotem po pachy. I tak już będzie do końca tego rajdu, który zgodnie został uznany za najtrudniejszy od lat. Po odbiciu punktu komunikuję Radkowi, że dalej ściga się sam, a ja ze względu na gorączkę przechodzę w tryb krajoznawczy
PK15 godz. 9:12
Krótki przelot asfaltem i w lesie szukamy zjazdu nad strumień. Tam po raz pierwszy dzisiaj i nie ostatni spotykam Theliego. Po krótkim błądzeniu wbijam się w wąską ścieżkę, a za mną przynajmniej kilkanaście osób, w tym jak się później okazało Monika. Ponoć wyglądałem jakbym wiedział gdzie jadę :) Ponad godzina noszenia rowerów przez strumienie, przez powalone drzewa i w błocie po kolana pozbawiła ich złudzeń :)
PK 16 godz. 9:59
Z PK 15 wyjeżdżamy na asfalt nie do końca tam gdzie planowaliśmy, ale ostatecznie udaje nam się skierować we właściwym kierunku. Sama wieża łatwa do odnalezienia, ale trudniejsza do podjechania, bo na wzgórzu niedaleko zabytkowego klasztoru. Z wieży widać Zalew co mnie strasznie cieszy :)
PK 20 godz. 10:48
Z komunikatu startowego wynikało ponoć, że do tego punktu ciężko się dostać z rowerem i że dopuszczona jest możliwość udania się tam pieszo. Porzucamy więc rowery w lesie i drałujemy po torach wzdłuż brzegu.
Plotki okazały się mocno przesadzone i tylko niepotrzebnie się nałaziliśmy.
Punkt był umieszczony tak:
Moim zdaniem czytnik powinien być na kamieniu i wtedy miałoby to sens :)
PK 10 godz. 11:59
Pierwszy naprawdę długi przelot asfaltem. Jakoś przed Fromborkiem gubię Janka, za to przy drodze stoją moi fani i mnie dopingują.
Na dojeździe do punktu spotykam Radka jadącego z przeciwka. Nie bardzo potrafię rozkiminić jaki wariant wybrał, że musiał wracać tą samą drogą.
PK 11 godz. 13:18
Następny w kolejce miał być PK2. Tak mi wynikało z moich „notatek” Jednak dużo czasu stracone na PK15 oraz warunki terenowe (ekstremalne błoto) wymuszają modyfikację. Decyduję się zostawić ten punkt zwłaszcza, że wygląda na trudny nawigacyjnie i kieruję się Prosto na PK11.
No prawie „prosto” Jedna z dróg na mapie okazała się nie istnieć w rzeczywistości i musiałem nadrobić trochę drogi, a potem jechać chwilę serwisówką wzdłuż drogi ekspresowej.
PK 6 godz. 14:18
Pierwszy raz na Harpaganie jadę kompletnie sam i musze przyznać, że mi się to podoba. Mam czas podziwiać krajobrazy, robić fotki, a nawet przysiąść na chwile żeby „posłuchać” świata wokół. Lubię to.
PK 14 godz. 15:13
W drodze do tego punktu pojawiły mi się pierwsze poważne kłopoty techniczne. Przed rajdem wymieniłem największy blat z przodu, ale nie wymieniałem łańcucha. Początkowo taki zestaw jakoś funkcjonował, ale teraz przestał. Dodatkowo jazda 9 godzin po błocie dorżnęła też środkową koronkę i zostało mi w zasadzie tylko najlżejsze przełożenie.
Na punkt najeżdżam o jedną drogę za wcześnie (nie było jej na mapie) i musze się przedzierać jakieś 400 metrów na szagę przez las. Przy okazji napotykam taką oto dziwną konstrukcję.
Nie wiem co to jest, ale jest niebezpieczne, bo wychodząc ze skarpy po prawej w pierwszej chwili w ogóle nie dostrzegłem tego wilczego dołu przykrytego gałęziami. Nocą mogłoby być niezabawnie
PK3 godz. 15:46
Z braku czasu i ze względu na problemy sprzętowe kieruję się kręcąc młynka w kierunku mety, postanawiając po drodze zaliczyć jeszcze tylko dwa punkty, w tym właśnie trójkę.
Odnaleziona bez problemu, ale znowu dała o sobie znać nieaktualność mapy. Tym razem jednak na korzyść zawodników. Na mapie nie było przejazdu przez tory, w rzeczywistości był i to elegancki.
PK 17 godz. 17:02
Chyba najtrudniejszy nawigacyjnie punkt. Układ dróg kompletnie inny od tego na mapie. Trafiam w zasadzie tylko dzięki wskazówkom od wracających z niego zawodników. Podjazd oczywiście po błocku. Po drodze we wsi udzielam kilku burkom lekcje pokory przed miotaczem gazu.
META 18:04
Zjeżdżając z ostatniego punktu spotykam znowu Radka, który zeznaje, że ma totalnego zgona i jedzie resztką sił. Tłumaczę mu co i jak i umawiamy się, że dogoni mnie na asfalcie w stronę Elbląga. Tym razem jednak ten mały oszust ;) nie kłamał i naprawdę miał zgona, bo mimo, że początkowo pojechałem w przeciwnym kierunku i mimo tego, że jechałem na najmniejszym przełożeniu nie dogonił mnie już do mety i dotarł kilka minut później.
Janek dociera jeszcze kilka minut po nas, a Śledziu marznie na mecie już od kilku godzin. Nie mógł pojechać na kwaterę, bo zapomniał gdzie to jest :)
PODSUMOWANIE
Zająłem 40 miejsce, a Radek 28. Czyli gdybym tradycyjnie jechał z nim, zaliczyłbym swoją życiówkę na Harpie, co byłoby fajne. Ale i tak nie żałuję, bo jadąc samemu, mogłem naprawdę skupić się na pięknych okolicznościach przyrody i nacieszyć swoim własnym, zajebistym zresztą towarzystwem. A życiówkę zrobię na wiosnę. Już za 180 dni :)
Prawie każda moja relacja z jakiejś zorganizowanej imprezy zaczyna się tym, że „mamy plan”. Takoż będzie i tym razem.
Na jesiennego Harpagana w toku całorocznych negocjacji ustalił nam się skład:
Radek (o matko boska!)
Śledziu (dawno z nami nigdzie nie był)
Janek (bywa, ale pierwszy raz, więc to opisze)
I Ja (wiadomo)
Odpadł Goro, bo miał jakieś sprawy rodzinne. Nie do końca kumam jak rodzina może być ważniejsza od Harpagana, ale że ja za dużo rodziny nie mam, to się nie mądrzę. W każdym razie nie jedzie.
Zatem mamy plan.
Spotkamy się u mnie. Ten „prosty” plan zakłada, że dwa rowery ładujemy do bagażnika (standard) i dwa na dach (teoretycznie też standard). Niestety jak każdy prosty plan, tak i ten musiał się zesrać. Okazało się, że mimo, że zmieniłem auto z jednego takiego samego, na drugie takie same, to to drugie takie same jednak nie jest do końca takie same i bagażnik nie pasuje.
Czy to jest jasne?
Ostatecznie musieliśmy pojechać na dwa samochody co w ogóle mnie nie ucieszyło, bo nie lubię prowadzić gdy wokół mnie nie ma bandy wesołych ludzi.
Nie to żeby Śledziu nie był wesoły. Co to to nie. Jest wesoły. Tylko, że się nachlał i zasnął, a ja musiałem zadowolić się swoim zajebistym towarzystwem. Dobrze, że chociaż fizjologii nie da się oszukać i co te 100km miałem z kim pogadać przez chwilę kiedy on lał ;)
Do bazy rajdu docieramy jak zwykle po nocy. Szybka rejestracja, logowanie się w hotelu i przystępujemy do przygotowywania sprzętów i kolacji.
Każdy ma swój sposób na przygotowanie organizmu do wysiłku© Niewe
Przygotowywanie przedłużało się na tyle, że w pewnym momencie, różni inni uczestnicy jutrzejszego Harpagana zagadywali nas „i co startujecie jutro?” „nie kładziecie się?” itp.
Zapomnieli chyba, że w nazwie tego rajdu jest słowo „ekstremalny”. A to właśnie o nas tu chodzi ;)
START Elbląg
Cele rajdu:
• sprawdzenie granic własnej wytrzymałości i odporności psychicznej,
• wyłonienie osób godnych miana HARPAGANA w marszu i rowerowej jeździe na orientację,
• popularyzacja imprez na orientację, jako doskonałej formy niekonwencjonalnego wypoczynku,
• upowszechnienie kultury fizycznej, sportu oraz obronności kraju,
• wymiana doświadczeń przez sympatyków imprez na orientację,
• praktyczne potwierdzenie własnych umiejętności w posługiwaniu się mapą i kompasem,
• ukazanie uczestnikom piękna Ziemi Pomorskiej.
Takie są założenia.
A teraz samo PRAWDA:
Rozdanie map jak zwykle po ciemku i jak zwykle miejscowi mają to w dupie, bo im mapa z lat osiemdziesiątych i ciemność w niczym nie przeszkadza. Taka jest specyfika tego Rajdu i trzeba się z tym pogodzić. Wiemy o tym, więc jedziemy za nimi.
PK19 godz. 7:13
Już pierwszy podjazd ujawnia mi straszną prawdę. Gorączka, która mi towarzyszy od tygodnia, a którą próbowałem wczoraj wieczorem zbić zimnymi Kasztelanami powróciła i każde mocniejsze depnięcie na pedały powoduje, że pęka mi głowa i łomocze serce. Punkt odnajdujemy po zjeżdżeniu ciemnego lasu wzdłuż i wszerz.
PK 8 godz. 7:48
Pierwsze błoty za płoty. Punkt odnaleziony bez problemów, ale rowery zdążyły się już ufajdać błotem po pachy. I tak już będzie do końca tego rajdu, który zgodnie został uznany za najtrudniejszy od lat. Po odbiciu punktu komunikuję Radkowi, że dalej ściga się sam, a ja ze względu na gorączkę przechodzę w tryb krajoznawczy
PK15 godz. 9:12
Krótki przelot asfaltem i w lesie szukamy zjazdu nad strumień. Tam po raz pierwszy dzisiaj i nie ostatni spotykam Theliego. Po krótkim błądzeniu wbijam się w wąską ścieżkę, a za mną przynajmniej kilkanaście osób, w tym jak się później okazało Monika. Ponoć wyglądałem jakbym wiedział gdzie jadę :) Ponad godzina noszenia rowerów przez strumienie, przez powalone drzewa i w błocie po kolana pozbawiła ich złudzeń :)
PK 16 godz. 9:59
Z PK 15 wyjeżdżamy na asfalt nie do końca tam gdzie planowaliśmy, ale ostatecznie udaje nam się skierować we właściwym kierunku. Sama wieża łatwa do odnalezienia, ale trudniejsza do podjechania, bo na wzgórzu niedaleko zabytkowego klasztoru. Z wieży widać Zalew co mnie strasznie cieszy :)
Wieża widokowa w Kadynach© Niewe
PK 20 godz. 10:48
Z komunikatu startowego wynikało ponoć, że do tego punktu ciężko się dostać z rowerem i że dopuszczona jest możliwość udania się tam pieszo. Porzucamy więc rowery w lesie i drałujemy po torach wzdłuż brzegu.
Droga do, do, dooooo, do PK20© Niewe
Plotki okazały się mocno przesadzone i tylko niepotrzebnie się nałaziliśmy.
Punkt był umieszczony tak:
Ponoć tu nie da się dojechać rowerem© Niewe
Moim zdaniem czytnik powinien być na kamieniu i wtedy miałoby to sens :)
Święty Kamień. Pan wie kto po nim stąpał ;)© Niewe
PK 10 godz. 11:59
Pierwszy naprawdę długi przelot asfaltem. Jakoś przed Fromborkiem gubię Janka, za to przy drodze stoją moi fani i mnie dopingują.
Moi wierni kibice© Niewe
Na dojeździe do punktu spotykam Radka jadącego z przeciwka. Nie bardzo potrafię rozkiminić jaki wariant wybrał, że musiał wracać tą samą drogą.
PK 11 godz. 13:18
Następny w kolejce miał być PK2. Tak mi wynikało z moich „notatek” Jednak dużo czasu stracone na PK15 oraz warunki terenowe (ekstremalne błoto) wymuszają modyfikację. Decyduję się zostawić ten punkt zwłaszcza, że wygląda na trudny nawigacyjnie i kieruję się Prosto na PK11.
No prawie „prosto” Jedna z dróg na mapie okazała się nie istnieć w rzeczywistości i musiałem nadrobić trochę drogi, a potem jechać chwilę serwisówką wzdłuż drogi ekspresowej.
PK 6 godz. 14:18
Pierwszy raz na Harpaganie jadę kompletnie sam i musze przyznać, że mi się to podoba. Mam czas podziwiać krajobrazy, robić fotki, a nawet przysiąść na chwile żeby „posłuchać” świata wokół. Lubię to.
Piękny skrót do PK6.© Niewe
PK 14 godz. 15:13
W drodze do tego punktu pojawiły mi się pierwsze poważne kłopoty techniczne. Przed rajdem wymieniłem największy blat z przodu, ale nie wymieniałem łańcucha. Początkowo taki zestaw jakoś funkcjonował, ale teraz przestał. Dodatkowo jazda 9 godzin po błocie dorżnęła też środkową koronkę i zostało mi w zasadzie tylko najlżejsze przełożenie.
Na punkt najeżdżam o jedną drogę za wcześnie (nie było jej na mapie) i musze się przedzierać jakieś 400 metrów na szagę przez las. Przy okazji napotykam taką oto dziwną konstrukcję.
Co to niby jma być?© Niewe
Nie wiem co to jest, ale jest niebezpieczne, bo wychodząc ze skarpy po prawej w pierwszej chwili w ogóle nie dostrzegłem tego wilczego dołu przykrytego gałęziami. Nocą mogłoby być niezabawnie
PK3 godz. 15:46
Z braku czasu i ze względu na problemy sprzętowe kieruję się kręcąc młynka w kierunku mety, postanawiając po drodze zaliczyć jeszcze tylko dwa punkty, w tym właśnie trójkę.
Odnaleziona bez problemu, ale znowu dała o sobie znać nieaktualność mapy. Tym razem jednak na korzyść zawodników. Na mapie nie było przejazdu przez tory, w rzeczywistości był i to elegancki.
PK 17 godz. 17:02
Chyba najtrudniejszy nawigacyjnie punkt. Układ dróg kompletnie inny od tego na mapie. Trafiam w zasadzie tylko dzięki wskazówkom od wracających z niego zawodników. Podjazd oczywiście po błocku. Po drodze we wsi udzielam kilku burkom lekcje pokory przed miotaczem gazu.
W oddali widać też piechurów, którzy kończą swoją dwudziestocztero godzinną przygodę© Niewe
META 18:04
Zjeżdżając z ostatniego punktu spotykam znowu Radka, który zeznaje, że ma totalnego zgona i jedzie resztką sił. Tłumaczę mu co i jak i umawiamy się, że dogoni mnie na asfalcie w stronę Elbląga. Tym razem jednak ten mały oszust ;) nie kłamał i naprawdę miał zgona, bo mimo, że początkowo pojechałem w przeciwnym kierunku i mimo tego, że jechałem na najmniejszym przełożeniu nie dogonił mnie już do mety i dotarł kilka minut później.
Ubłocony, ale szczęśliwy jak cholera© Niewe
Janek dociera jeszcze kilka minut po nas, a Śledziu marznie na mecie już od kilku godzin. Nie mógł pojechać na kwaterę, bo zapomniał gdzie to jest :)
PODSUMOWANIE
Zająłem 40 miejsce, a Radek 28. Czyli gdybym tradycyjnie jechał z nim, zaliczyłbym swoją życiówkę na Harpie, co byłoby fajne. Ale i tak nie żałuję, bo jadąc samemu, mogłem naprawdę skupić się na pięknych okolicznościach przyrody i nacieszyć swoim własnym, zajebistym zresztą towarzystwem. A życiówkę zrobię na wiosnę. Już za 180 dni :)
Kategoria RJnO
Dane wyjazdu:
138.00 km
85.00 km teren
06:34 h
21.02 km/h:
Maks. pr.:39.80 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:288 m
Kalorie: 4407 kcal
Rower:Kona Caldera
MTBO Łucznica
Sobota, 8 października 2011 · dodano: 27.10.2011 | Komentarze 18
Imprezy z cyklu MTBO chyba na stałe wejdą już do naszego harmonogramu imprez typu MUST BE. Na wiosnę było genialnie i w tym razem takoż. Świetna organizacja, kameralna atmosfera, blisko od Warszawy, w dodatku zawsze tydzień przed Harpaganem. To musi się podobać. Przynajmniej mi.
Ale do rzeczy..
Świadomi naszych ludzkich słabości postanawiamy na miejsce pojechać pociągiem. Ja z Radkiem z Pruszkowa, Goro dołączy na Zachodnim. Proste?
Tylko z pozoru.
Obliczyłem sobie, że aby zdążyć na pociąg w Pruszkowie muszę wyjechać o szóstej. Punktualnie 5:59 stałem gotowy do wyjścia w drzwiach domu, gdy przypomniałem sobie, że Radek, człowiek świadomy swoich ludzkich słabości nawet chyba bardziej niż ja poprosił mnie abym rano do niego zadzwonił, bo „może być różnie”
No i było.
Odebrał „już” za szóstym razem i coś wybełkotał, a w tle naparzał budzik. Chwilę nam się zeszło zanim Radek pojął po co dzwonię zaledwie trzy godziny po tym jak wrócił do domu i się położył, ale się udało. Obiecał, że będzie, a ja wyruszyłem we wieś, we ciemność, we mróz, we wilki jakieś…
I albo źle to sobie wszystko obliczyłem, albo za długo budziłem Radka, albo za wolno jechałem, albo tak zwana superpozycja czyli wszystkie te czynniki łącznie nakładające się na siebie sprawiły, że w okolicy trasy na Poznań zdałem sobie nagle sprawę, że nie mam szans zdążyć na pociąg. Że nie mam żadnych.
Czyli trzeba improwizować.
Zatem jadę szybko, czujny jak ważka,
Patrząc na wszystko spod kasku daszka… ;)
I dopiero w Płochocinie znalazłem to czego szukałem, czyli stojący na poboczu trollejbus jakich pełno w okolicy w związku z budową autostrady i zmierzający do niego pewnym krokiem kierowca. Jak podjechałem to akurat odpalał. Zaskrobałem żałośnie w szybkę, zrobiłem smutnego misia i po już po chwili, pomimo początkowych oporów siedziałem w ciepłej kabinie z pięcioma trollami, a rower leżał na pace.
Ognia Pane Kerowco! Ognia!
Wysadzili mnie na przedmieściach Pruszkowa i do stacji musiałem dotrzeć już sprintem. Jeszcze tylko cholerna kładka z tysiącem schodków i już jestem na peronie, całe dwie minuty przed odjazdem pociągu. Radek też już był, ale nie wyglądał dobrze. W międzyczasie dostałem SMSa od Gora. Zaspał i pojedzie samochodem.
Mówiłem, że to nie proste, tak się wziąć i umówić?
Na Zachodnim dosiada się za to cała masa rowerzystów w tym Nowaki i Bogdan z Gerappa. Lubię jak oni są :) W takim towarzystwie podróż mija błyskawicznie.
Czyli można się bawić bez alkoholu. Nie wiem po co, ale można. Co jakiś czas padają tylko pytania o Che. Czy jedzie i czemu nie? A skąd ja mam to wiedzieć. To, że czasem jej się zdarza zanocować u mnie na podjeździe to nie znaczy, że od razu wiem „czy jedzie i dlaczego nie”. I czy jedzie.
Do Pilawy dojeżdżamy jak to w zazwyczaj w Kolejach Mazowieckich: na czas, na miejsce, na pewno.
Banda rowerzystów wysypująca się z pociągu w małym sennym miasteczku budzi grozę wśród mieszkańców. Pierwsze kroki (koła?) kierujemy oczywiście od razu do sklepu. Trzeba zrobić zapasy na ognisko po rajdzie. Kupujemy z Radkiem browarki, a Gerappy uderzają w słodkie
Przy czym namiętnie dyskutują o tym co lepsze i dlaczego.
Żeby rozstrzygnąć jednoznacznie ten spór trzeba było zaangażować znanego kipera Radka.
Werdykt został wydany natychmiast.
„Dobre, kupię nam też” :)
I kupił.
I pojechaliśmy na miejsce startu gdzie spożyliśmy śniadanko.
START
Na miejscu prawie same znajome twarze plus kilka nieznajomych. Jest też Theli :)
Następuje sprawne rozdanie map i ruszamy gremialnie w teren.
PK4 – ambona
Pierwszy punkt jak zwykle zdobywamy w tłumie, a dodatku był tak banalny nawigacyjnie i tak blisko od bazy, że nie ma się tu co za bardzo rozpisywać. Jedyną ciekawostką jest to, że orgi postanowiły wyrównać trochę szanse i dać fory słabszym. Punkty mają różną wagę, przy czym generalnie te najbliżej bazy są wycenione najwyżej. Fajny pomysł moim zdaniem. To w pełni amatorska impreza i najważniejsza jest atmosfera oraz dobra zabawa.
PK 2 – brzoza, E brzeg stawu.
Pierwsze koty za płoty. Na dojeździe do tego punktu wyszedł na jaw ciekawy fakt. Mapa pewnie kiedyś była aktualna, ale było to bardzo dawno temu. Z drogi, którą planowaliśmy dostać się do punktu został jedynie dwudziestometrowy wjazd do lasu. Dalej droga nie istnieje. Trzeba szukać innego dojazdu i tu straciliśmy naprawdę dużo czasu. O ile pamiętam towarzyszył nam też w tych poszukiwaniach Theli. Krążyliśmy rozmaitymi przecinkami, których układ nie był za bardzo zgodny z mapą, a nawet udało nam się dotrzeć do bramy jednostki wojskowej, której również tam być nie powinno. Ostatecznie kierując się głównie kompasem, instynktem i nie wiem czym jeszcze docieramy w pobliże, a wyjeżdżający z punktu inni zawodnicy wskazują nam drogę.
PK1 – przejazd
Punkt na przejedzie kolejowym Na wschód od nas są tory. Błędnie zakładamy, że wzdłuż torów zawsze biegnie jakaś ścieżka i jedziemy „na kompas” Ścieżki nie ma, a od nasypu kolejowego dzieli nas głębokie bajoro. Ponieważ to dopiero początek zimnego dnia nie bardzo mamy ochotę się moczyć. Budujemy więc, prowizoryczną przeprawę z powalonych konarów, którą Radek nieco na wyrost nazywa „mostem”
Wobec braku drogi czy też nawet ścieżki jedziemy po torach nerwowo oglądając się za siebie, w związku z medialnymi doniesieniami o zakupie bardzo szybkiego taboru przez PKP.
Jeszcze chwila błądzenia i przedzierania się przez chaszcze, bo torów okazało się więcej niż nam się wydawało, a my byliśmy przy niewłaściwych i mamy punkt. Zostało tylko dwanaście.
PK5 - pomnik przyrody
Według pierwotnego planu mieliśmy teraz jechać na PK10. Tak to miałem wyrysowane na mapie. Radej jednak słusznie zauważa, że ta piątka wracając będzie nijak po drodze i że lepiej „zajechać” do niej teraz. Mam wątpliwości czy to optymalne rozwiązanie, ale daję się przekonać. Jeden z nielicznych punktów prawie całość drogi pokonaliśmy asfaltem.
PK 9 – paśnik
Zaliczenie tego punktu było logicznym następstwem zmiany planu i zaliczenia najpierw piątki.
PK10 – ambona
Wartą dwa punkty przeliczeniowe ambonę w pk10 zdobywamy bez problemów. Ostatnie chwile na asfalcie.
PK11 – mostek betonowy
Ten punkt to prawdziwy hardcore. Siłą rzeczy wybraliśmy opcję zaatakowania go od wschodu przez bagna. Prowadząca do niego droga to wąska, straszliwie grząska ścieżka, a wokół żadnych punktów orientacyjnych. Ciągnąc rowery jakieś 8km/h szybko zatraciliśmy poczucie odległości i zaczęliśmy mieć obawy, że punkt już minęliśmy i trzeba będzie znowu ciągnąc rowery powrotem po tej fatalnej ścieżce. Na szczęście psim swędem dostrzegamy resztki jakiejś betonowej konstrukcji w krzakach po prawej i zaliczmy punkt. Na szczęście nasz plan zakłada dalszą jazdę na zachód i nie musimy wracać przez bagna i tysiące rzepów, którymi zresztą jesteśmy widowiskowo oblepieni.
PK 12 – piwnica
Jedyna trudność w tym punkcie polegała, na tym, że nie słuchaliśmy uważnie co mówią orgi na odprawie, bo w tym czasie żłopaliśmy browar. A mówili, że kasownik nie wisi w piwnicy tylko na drzewach w pobliżu. Chwilę czasu straciliśmy na przeszukanie podziemi, ale dobra dusza z aparatem nas sprowadziła na ziemię.
PK13 – przystań „rondo”
Kolejny punkt na którym tracimy sporo czasu. Dojazd w pobliże był banalny, niestety nad samą rzeką układ dróg nie do końca zgadzał się z mapą i ostatecznie przestrzeliliśmy o jakiś kilometr na północ. Przez chwilę nie mogliśmy się zorientować w którym miejscu nabrzeża jesteśmy, ale wtedy ujawnił się mój nawigacyjny geniusz i odkryłem, że cieniutkie linie na tle rzeki to w rzeczywistości główki i „wygrodzenia” rzeki, na których się właśnie znajdujemy. Potem poszło już jak „z płatka”.
PK14 – maszt radiowy
Robi mi się przydługi ten wpis, więc daruję sobie szczegółowy opis jak tu dotarliśmy :)
Ważne jest tylko to, ze tu podejmujemy ostateczną i brawurową decyzję, o tym że „robimy komplet”
PK15 – przy obgryzionym drzewie
To z tego punktu chcieliśmy początkowo zorganizować z obawy, że nie starczy czasu. Dobrze, że się rozmyśliliśmy, bo:
- czasu starczyło,
- ładnie tu :)
PK 7- skrzyżowanie przecinek
Wjeżdżamy w najbardziej piaszczystą część rajdu. Las rożnie tu na wydmach, które pokonujemy w poprzek walcząc z kołami zapadającymi się w piachu. Na jednej z takich wydm wkręca mi się jakiś badyl, słyszę trzask i tracę linkę tylnej przerzutki. Super. Zostało mi z tyłu najwyższe przełożenie i cały dostępny zakres regulacji to blat i środek. Na asfalcie to jeszcze ujdzie, ale na piaszczystych wydmach to porażka. Chłopaki kręcą młynki, a ja napieram na stojąco aż pieką mnie uda. Miejscami muszę niestety prowadzić.
PK 8 - ambona; PK 6 – paśnik
Dwa punkty jeden za drugim w tym samym piaszczystym lesie. Nawigacyjnie dosyć proste, ale moje uda krzyczą głośno „dooosyć” Pieką mnie jak cholera i marzę już o wydostaniu się z tego boru.
PK 3 – skrzyżowanie przecinek
To nasz ostatni punkt w drodze do mety. Dostać się do niego było całkiem łatwo, ale trudniej wydostać.
META
Z ostatniego punktu jedziemy na północ. Chcemy trzymać się głównej drogi leśnej i przez miejscowość o wdzięcznej nazwie KRYSTYNA wrócić do asfaltów. Niestety Krystyna się broni – droga znika w polu. Modyfikujemy trasę i wracamy do niebieskiego szlaku, który z grubsza idzie w kierunku Łucznicy. Ja optuję za tym żeby trzymać się go do końca, Radek upiera się na „skrócie”. Ponieważ mnie przegłosowali odbijamy i za chwilę brodzimy po kostki na szagę przez las w kierunku wysokiej wydmy. Jeszcze tylko ostatni ogromny wysiłek, żeby wciągnąć rowery na jej grzbiet i po chwili odnajdujemy piękną, nowiutką lasostradę, której nie ma na mapach, ale która ewidentnie jest nam po drodze. Metę osiągamy z kompletem punktów piętnaście minut przed limitem czasu. Goro i Radek zajmują miejsce siódme, a ja ósme (bo dojechałem jakieś dwie sekundy po nich na moich kosmicznych przełożeniach.
Fajnie było :)
Jest fajnie, bo przez zaspanie Gora, mamy transport do domu i możemy dać z siebie Radkiem, jeśli nawet nie wszystko to przynajmniej dużo.
Co też czynimy. Sorry Goro ;)
Ale do rzeczy..
Świadomi naszych ludzkich słabości postanawiamy na miejsce pojechać pociągiem. Ja z Radkiem z Pruszkowa, Goro dołączy na Zachodnim. Proste?
Tylko z pozoru.
Obliczyłem sobie, że aby zdążyć na pociąg w Pruszkowie muszę wyjechać o szóstej. Punktualnie 5:59 stałem gotowy do wyjścia w drzwiach domu, gdy przypomniałem sobie, że Radek, człowiek świadomy swoich ludzkich słabości nawet chyba bardziej niż ja poprosił mnie abym rano do niego zadzwonił, bo „może być różnie”
No i było.
Odebrał „już” za szóstym razem i coś wybełkotał, a w tle naparzał budzik. Chwilę nam się zeszło zanim Radek pojął po co dzwonię zaledwie trzy godziny po tym jak wrócił do domu i się położył, ale się udało. Obiecał, że będzie, a ja wyruszyłem we wieś, we ciemność, we mróz, we wilki jakieś…
I albo źle to sobie wszystko obliczyłem, albo za długo budziłem Radka, albo za wolno jechałem, albo tak zwana superpozycja czyli wszystkie te czynniki łącznie nakładające się na siebie sprawiły, że w okolicy trasy na Poznań zdałem sobie nagle sprawę, że nie mam szans zdążyć na pociąg. Że nie mam żadnych.
Czyli trzeba improwizować.
Zatem jadę szybko, czujny jak ważka,
Patrząc na wszystko spod kasku daszka… ;)
I dopiero w Płochocinie znalazłem to czego szukałem, czyli stojący na poboczu trollejbus jakich pełno w okolicy w związku z budową autostrady i zmierzający do niego pewnym krokiem kierowca. Jak podjechałem to akurat odpalał. Zaskrobałem żałośnie w szybkę, zrobiłem smutnego misia i po już po chwili, pomimo początkowych oporów siedziałem w ciepłej kabinie z pięcioma trollami, a rower leżał na pace.
Ognia Pane Kerowco! Ognia!
Wysadzili mnie na przedmieściach Pruszkowa i do stacji musiałem dotrzeć już sprintem. Jeszcze tylko cholerna kładka z tysiącem schodków i już jestem na peronie, całe dwie minuty przed odjazdem pociągu. Radek też już był, ale nie wyglądał dobrze. W międzyczasie dostałem SMSa od Gora. Zaspał i pojedzie samochodem.
Mówiłem, że to nie proste, tak się wziąć i umówić?
Na Zachodnim dosiada się za to cała masa rowerzystów w tym Nowaki i Bogdan z Gerappa. Lubię jak oni są :) W takim towarzystwie podróż mija błyskawicznie.
Czyli można się bawić bez alkoholu. Nie wiem po co, ale można. Co jakiś czas padają tylko pytania o Che. Czy jedzie i czemu nie? A skąd ja mam to wiedzieć. To, że czasem jej się zdarza zanocować u mnie na podjeździe to nie znaczy, że od razu wiem „czy jedzie i dlaczego nie”. I czy jedzie.
Do Pilawy dojeżdżamy jak to w zazwyczaj w Kolejach Mazowieckich: na czas, na miejsce, na pewno.
Banda rowerzystów wysypująca się z pociągu w małym sennym miasteczku budzi grozę wśród mieszkańców. Pierwsze kroki (koła?) kierujemy oczywiście od razu do sklepu. Trzeba zrobić zapasy na ognisko po rajdzie. Kupujemy z Radkiem browarki, a Gerappy uderzają w słodkie
Krupnik, czy miodówka. To są prawdziwe dylematy rowerzysty.© Niewe
Przy czym namiętnie dyskutują o tym co lepsze i dlaczego.
Żeby rozstrzygnąć jednoznacznie ten spór trzeba było zaangażować znanego kipera Radka.
Znany kiper Radek w akcji pt. hej nał, hej nał!! :)© Niewe
Werdykt został wydany natychmiast.
„Dobre, kupię nam też” :)
I kupił.
I pojechaliśmy na miejsce startu gdzie spożyliśmy śniadanko.
START
Po śniadaniu ustawiamy sią na starcie i czekamy na rozdanie map© Niewe
Na miejscu prawie same znajome twarze plus kilka nieznajomych. Jest też Theli :)
Następuje sprawne rozdanie map i ruszamy gremialnie w teren.
PK4 – ambona
Pierwszy punkt jak zwykle zdobywamy w tłumie, a dodatku był tak banalny nawigacyjnie i tak blisko od bazy, że nie ma się tu co za bardzo rozpisywać. Jedyną ciekawostką jest to, że orgi postanowiły wyrównać trochę szanse i dać fory słabszym. Punkty mają różną wagę, przy czym generalnie te najbliżej bazy są wycenione najwyżej. Fajny pomysł moim zdaniem. To w pełni amatorska impreza i najważniejsza jest atmosfera oraz dobra zabawa.
PK 2 – brzoza, E brzeg stawu.
Pierwsze koty za płoty. Na dojeździe do tego punktu wyszedł na jaw ciekawy fakt. Mapa pewnie kiedyś była aktualna, ale było to bardzo dawno temu. Z drogi, którą planowaliśmy dostać się do punktu został jedynie dwudziestometrowy wjazd do lasu. Dalej droga nie istnieje. Trzeba szukać innego dojazdu i tu straciliśmy naprawdę dużo czasu. O ile pamiętam towarzyszył nam też w tych poszukiwaniach Theli. Krążyliśmy rozmaitymi przecinkami, których układ nie był za bardzo zgodny z mapą, a nawet udało nam się dotrzeć do bramy jednostki wojskowej, której również tam być nie powinno. Ostatecznie kierując się głównie kompasem, instynktem i nie wiem czym jeszcze docieramy w pobliże, a wyjeżdżający z punktu inni zawodnicy wskazują nam drogę.
Theli dziurkuje swoją kartę startową© Niewe
PK1 – przejazd
Punkt na przejedzie kolejowym Na wschód od nas są tory. Błędnie zakładamy, że wzdłuż torów zawsze biegnie jakaś ścieżka i jedziemy „na kompas” Ścieżki nie ma, a od nasypu kolejowego dzieli nas głębokie bajoro. Ponieważ to dopiero początek zimnego dnia nie bardzo mamy ochotę się moczyć. Budujemy więc, prowizoryczną przeprawę z powalonych konarów, którą Radek nieco na wyrost nazywa „mostem”
Most belkowy, dwustronnie podparty, konstrukcji drewnianej ;)© Niewe
Wobec braku drogi czy też nawet ścieżki jedziemy po torach nerwowo oglądając się za siebie, w związku z medialnymi doniesieniami o zakupie bardzo szybkiego taboru przez PKP.
Jeszcze chwila błądzenia i przedzierania się przez chaszcze, bo torów okazało się więcej niż nam się wydawało, a my byliśmy przy niewłaściwych i mamy punkt. Zostało tylko dwanaście.
PK5 - pomnik przyrody
Według pierwotnego planu mieliśmy teraz jechać na PK10. Tak to miałem wyrysowane na mapie. Radej jednak słusznie zauważa, że ta piątka wracając będzie nijak po drodze i że lepiej „zajechać” do niej teraz. Mam wątpliwości czy to optymalne rozwiązanie, ale daję się przekonać. Jeden z nielicznych punktów prawie całość drogi pokonaliśmy asfaltem.
PK 9 – paśnik
Zaliczenie tego punktu było logicznym następstwem zmiany planu i zaliczenia najpierw piątki.
PK10 – ambona
Wartą dwa punkty przeliczeniowe ambonę w pk10 zdobywamy bez problemów. Ostatnie chwile na asfalcie.
PK11 – mostek betonowy
Ten punkt to prawdziwy hardcore. Siłą rzeczy wybraliśmy opcję zaatakowania go od wschodu przez bagna. Prowadząca do niego droga to wąska, straszliwie grząska ścieżka, a wokół żadnych punktów orientacyjnych. Ciągnąc rowery jakieś 8km/h szybko zatraciliśmy poczucie odległości i zaczęliśmy mieć obawy, że punkt już minęliśmy i trzeba będzie znowu ciągnąc rowery powrotem po tej fatalnej ścieżce. Na szczęście psim swędem dostrzegamy resztki jakiejś betonowej konstrukcji w krzakach po prawej i zaliczmy punkt. Na szczęście nasz plan zakłada dalszą jazdę na zachód i nie musimy wracać przez bagna i tysiące rzepów, którymi zresztą jesteśmy widowiskowo oblepieni.
Teoretycznie to jest właśnie betonowy mostek© Niewe
PK 12 – piwnica
Jedyna trudność w tym punkcie polegała, na tym, że nie słuchaliśmy uważnie co mówią orgi na odprawie, bo w tym czasie żłopaliśmy browar. A mówili, że kasownik nie wisi w piwnicy tylko na drzewach w pobliżu. Chwilę czasu straciliśmy na przeszukanie podziemi, ale dobra dusza z aparatem nas sprowadziła na ziemię.
PK13 – przystań „rondo”
Kolejny punkt na którym tracimy sporo czasu. Dojazd w pobliże był banalny, niestety nad samą rzeką układ dróg nie do końca zgadzał się z mapą i ostatecznie przestrzeliliśmy o jakiś kilometr na północ. Przez chwilę nie mogliśmy się zorientować w którym miejscu nabrzeża jesteśmy, ale wtedy ujawnił się mój nawigacyjny geniusz i odkryłem, że cieniutkie linie na tle rzeki to w rzeczywistości główki i „wygrodzenia” rzeki, na których się właśnie znajdujemy. Potem poszło już jak „z płatka”.
Theli i Radek próbują coś dojrzeć na brzegu© Niewe
PK14 – maszt radiowy
Robi mi się przydługi ten wpis, więc daruję sobie szczegółowy opis jak tu dotarliśmy :)
Ważne jest tylko to, ze tu podejmujemy ostateczną i brawurową decyzję, o tym że „robimy komplet”
PK15 – przy obgryzionym drzewie
To z tego punktu chcieliśmy początkowo zorganizować z obawy, że nie starczy czasu. Dobrze, że się rozmyśliliśmy, bo:
- czasu starczyło,
- ładnie tu :)
Ktoś chyba nie dokończył roboty i udał się na fajrant :)© Niewe
PK 7- skrzyżowanie przecinek
Wjeżdżamy w najbardziej piaszczystą część rajdu. Las rożnie tu na wydmach, które pokonujemy w poprzek walcząc z kołami zapadającymi się w piachu. Na jednej z takich wydm wkręca mi się jakiś badyl, słyszę trzask i tracę linkę tylnej przerzutki. Super. Zostało mi z tyłu najwyższe przełożenie i cały dostępny zakres regulacji to blat i środek. Na asfalcie to jeszcze ujdzie, ale na piaszczystych wydmach to porażka. Chłopaki kręcą młynki, a ja napieram na stojąco aż pieką mnie uda. Miejscami muszę niestety prowadzić.
PK 8 - ambona; PK 6 – paśnik
Dwa punkty jeden za drugim w tym samym piaszczystym lesie. Nawigacyjnie dosyć proste, ale moje uda krzyczą głośno „dooosyć” Pieką mnie jak cholera i marzę już o wydostaniu się z tego boru.
PK 3 – skrzyżowanie przecinek
To nasz ostatni punkt w drodze do mety. Dostać się do niego było całkiem łatwo, ale trudniej wydostać.
META
Z ostatniego punktu jedziemy na północ. Chcemy trzymać się głównej drogi leśnej i przez miejscowość o wdzięcznej nazwie KRYSTYNA wrócić do asfaltów. Niestety Krystyna się broni – droga znika w polu. Modyfikujemy trasę i wracamy do niebieskiego szlaku, który z grubsza idzie w kierunku Łucznicy. Ja optuję za tym żeby trzymać się go do końca, Radek upiera się na „skrócie”. Ponieważ mnie przegłosowali odbijamy i za chwilę brodzimy po kostki na szagę przez las w kierunku wysokiej wydmy. Jeszcze tylko ostatni ogromny wysiłek, żeby wciągnąć rowery na jej grzbiet i po chwili odnajdujemy piękną, nowiutką lasostradę, której nie ma na mapach, ale która ewidentnie jest nam po drodze. Metę osiągamy z kompletem punktów piętnaście minut przed limitem czasu. Goro i Radek zajmują miejsce siódme, a ja ósme (bo dojechałem jakieś dwie sekundy po nich na moich kosmicznych przełożeniach.
Fajnie było :)
Integracyjne ognicho na mecie© Niewe
Nagrody na tym rajdzie są konkretne. I nie mam na myśli pucharów :)© Niewe
Piotrek z Gerappa prezentuje swoje świecące czułki z funkcją cofania. Nadchodzi zmierzch i pora się zbierać.© Niewe
Jest fajnie, bo przez zaspanie Gora, mamy transport do domu i możemy dać z siebie Radkiem, jeśli nawet nie wszystko to przynajmniej dużo.
Co też czynimy. Sorry Goro ;)
Dane wyjazdu:
59.00 km
39.00 km teren
02:46 h
21.33 km/h:
Maks. pr.:38.70 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:172 m
Kalorie: 1874 kcal
Rower:Kona Caldera
"Kawałek" jest jednostką czasu czy odległości?
Wtorek, 4 października 2011 · dodano: 05.10.2011 | Komentarze 6
Do pracy częściowo po trasie niedzielnego maratonu, a po pracy szybkie piwko na Młocinach i przez Łomianki jeszcze więcej po trasie niedzielnego maratonu. Tak jakoś wyszło. Miało być trochę inaczej, ale mnie jakoś w lesie odcięło i musiałem wyjechać do wsi poszukać kalorii. Napotkane dziewczę (nieletnie) wskazało mi dwie różne drogi do dwóch różnych sklepów. Próbowałem oszacować, który mi bardziej pasuje i się pytam:
- Ile do tego sklepu?
- Kawałek, odpowiada dziewczę.
Kurde, żeby chociaż 15 lat miała to przynajmniej mógłby z niej pożytek jakiś być. Tak też niby był, ale niewielki.
- Ile do tego sklepu?
- Kawałek, odpowiada dziewczę.
Kurde, żeby chociaż 15 lat miała to przynajmniej mógłby z niej pożytek jakiś być. Tak też niby był, ale niewielki.
Dane wyjazdu:
92.00 km
82.00 km teren
04:10 h
22.08 km/h:
Maks. pr.:39.40 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:166 m
Kalorie: 2878 kcal
Rower:Kona Caldera
Mazovia Łomianki
Niedziela, 2 października 2011 · dodano: 05.10.2011 | Komentarze 6
Nareszcie pojechałem jak należy. Chyba pierwszy raz w tym sezonie przyłożyłem się troszkę do wyścigu i na metę przyjechałem zmęczony konkretnie.
Ale i tak na mecie już wszyscy na mnie czekali.
Tylko krócej niż zwykle :)
A teraz trochę bardziej do rzeczy...
Na maraton jadę z Che bez Kampinos. Lubię jeździć na zawody od razu na kołach, a nie samochodem, lubię jeździć przez Kampinos, lubię jeździć z Che i lubię takie dni/
Lubię To :)
Na miejscu od groma znajomych. Na początek spotykamy Marcina, ale jakoś nie jest chętny do integracji, zostawiamy go więc w lesie na pastwę sarenek. Jest też Paweł, Goro, Rooter, dla którego to będzie pierwszy maraton w życiu, Ogór czyli syn Gora i dawno nie widziany Goro’s śwagier, który dzisiaj jedzie na FIT chyba jako Ogóra opiekun. Czyli mamy komplet.
Zajmujemy miejsca w sektorach, blat i ogień. Początek trasy tak jak w zeszłym roku bardzo szybki. Cały peleton osiąga prędkości rzędu 40km/h. Po wjeździe do lasu tempo spada, ale nie wiele. Generalnie cały czas jest napieranie.
Trasa jak trasa. Kampinos jaki jest każdy wie, nie ma się co tu za dużo rozwodzić. Jest piażdżyzdy ;)
Pojechałem bez bukłaka i trochę brakuje mi picia. Na pierwszym bufecie łapię więc kubek z izotonikiem i wpadam prosto w ogromną piaskownicę. Jazda po piachu trzymając kierownicę jedną ręką to nie jest prosta sprawa. W dodatku jakiś gościu stanął z boku i spokojnie konsumował zdobyte fanty. Przyrżnąłem w niego barkiem, przeleciałem przez kierę, ale cały czas próbowałem utrzymać kubek z napojem. Jak już wylądowałem na piachu to kubek pękł i wszystko wylało mi się pod rękaw.
Noż urrrrwa, a tak mi się chciało pić.
Zbieram się, sprawdzam czy wszystko co ma się kręcić się kręci, a co ma być przymocowane na stałe, przymocowanym na stałe pozostaje i jadę dalej. Dalej bez picia. Coraz częściej zerkam do bidonu, z którego w międzyczasie odpadło zamknięcie i zastanawiam się czy nie siorbnąć sobie błotnej brei, która się zebrała na dnie.
Ale nie.
Pragnienie gaszę dopiero na drugim bufecie.
Pod koniec, w okolicach czarnego szlaku jadę jako pierwszy i mam dylemat czy lewo, czy prawo, bo strzałki pokazują w dół. Mój dylemat rozstrzyga koleś jadący za mną informując mnie iż:
W lewo! Jakiś pedał poprzestawiał znaki!
Myślę sobie, nawet tu, pod Warszawą jak coś złego to od razu wszyscy mają wąty do Morsa. Ciekawa sprawa ;)
Z ostatniego przed metą singla wypadam jako pierwszy z kilkuosobowej grupy i…
…odjeżdżam wszystkim na dobre kilkadziesiąt metrów :) Jakoś była moc.
Na mecie są wszyscy wymienieniu w czołówce tego wpisu plus Izka, która zrobiła sobie rozjazd po PB i przyjechała się zintegrować. Czekamy na dekorację, podczas której jest trochę zamieszania, bo Che która była druga, zrobiła się nagle czecia i spadamy na pizzę i browar. W czasie dekoracji rowerków spokojnie, bez cienia zniecierpliwienia pilnuje nam Greq, którego niniejszym serdecznie pozdrawiam.
Jedziemy jeszcze na kolejny etap integracji do Białego Domku, gdzie dołączają Gora i Śwagra przyległości. Palimy kolejną miejscówkę i teraz jedyne co nam pozostało to lasami wrócić do domu.
Z przygodami było, ale się udało :)
Ale piękne jesienne barwy!!!© Niewe
Chyba na Ćwikową Górę się wspinamy© Niewe
Ale i tak na mecie już wszyscy na mnie czekali.
Tylko krócej niż zwykle :)
A teraz trochę bardziej do rzeczy...
Na maraton jadę z Che bez Kampinos. Lubię jeździć na zawody od razu na kołach, a nie samochodem, lubię jeździć przez Kampinos, lubię jeździć z Che i lubię takie dni/
Lubię To :)
Na miejscu od groma znajomych. Na początek spotykamy Marcina, ale jakoś nie jest chętny do integracji, zostawiamy go więc w lesie na pastwę sarenek. Jest też Paweł, Goro, Rooter, dla którego to będzie pierwszy maraton w życiu, Ogór czyli syn Gora i dawno nie widziany Goro’s śwagier, który dzisiaj jedzie na FIT chyba jako Ogóra opiekun. Czyli mamy komplet.
Zajmujemy miejsca w sektorach, blat i ogień. Początek trasy tak jak w zeszłym roku bardzo szybki. Cały peleton osiąga prędkości rzędu 40km/h. Po wjeździe do lasu tempo spada, ale nie wiele. Generalnie cały czas jest napieranie.
Trasa jak trasa. Kampinos jaki jest każdy wie, nie ma się co tu za dużo rozwodzić. Jest piażdżyzdy ;)
Pojechałem bez bukłaka i trochę brakuje mi picia. Na pierwszym bufecie łapię więc kubek z izotonikiem i wpadam prosto w ogromną piaskownicę. Jazda po piachu trzymając kierownicę jedną ręką to nie jest prosta sprawa. W dodatku jakiś gościu stanął z boku i spokojnie konsumował zdobyte fanty. Przyrżnąłem w niego barkiem, przeleciałem przez kierę, ale cały czas próbowałem utrzymać kubek z napojem. Jak już wylądowałem na piachu to kubek pękł i wszystko wylało mi się pod rękaw.
Noż urrrrwa, a tak mi się chciało pić.
Zbieram się, sprawdzam czy wszystko co ma się kręcić się kręci, a co ma być przymocowane na stałe, przymocowanym na stałe pozostaje i jadę dalej. Dalej bez picia. Coraz częściej zerkam do bidonu, z którego w międzyczasie odpadło zamknięcie i zastanawiam się czy nie siorbnąć sobie błotnej brei, która się zebrała na dnie.
Ale nie.
Pragnienie gaszę dopiero na drugim bufecie.
Pod koniec, w okolicach czarnego szlaku jadę jako pierwszy i mam dylemat czy lewo, czy prawo, bo strzałki pokazują w dół. Mój dylemat rozstrzyga koleś jadący za mną informując mnie iż:
W lewo! Jakiś pedał poprzestawiał znaki!
Myślę sobie, nawet tu, pod Warszawą jak coś złego to od razu wszyscy mają wąty do Morsa. Ciekawa sprawa ;)
Z ostatniego przed metą singla wypadam jako pierwszy z kilkuosobowej grupy i…
…odjeżdżam wszystkim na dobre kilkadziesiąt metrów :) Jakoś była moc.
Na mecie są wszyscy wymienieniu w czołówce tego wpisu plus Izka, która zrobiła sobie rozjazd po PB i przyjechała się zintegrować. Czekamy na dekorację, podczas której jest trochę zamieszania, bo Che która była druga, zrobiła się nagle czecia i spadamy na pizzę i browar. W czasie dekoracji rowerków spokojnie, bez cienia zniecierpliwienia pilnuje nam Greq, którego niniejszym serdecznie pozdrawiam.
Jedziemy jeszcze na kolejny etap integracji do Białego Domku, gdzie dołączają Gora i Śwagra przyległości. Palimy kolejną miejscówkę i teraz jedyne co nam pozostało to lasami wrócić do domu.
Z przygodami było, ale się udało :)
Kategoria Zawody
Dane wyjazdu:
46.00 km
31.00 km teren
01:52 h
24.64 km/h:
Maks. pr.:35.10 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: 85 m
Kalorie: 1555 kcal
Rower:Kona Caldera
1555 spalonych kalorii
Czwartek, 29 września 2011 · dodano: 05.10.2011 | Komentarze 7
Do pracy średnia 27km/h
Po pracy średnia niecałe 22km/h
Wygląda na to, że do pracy mi spieszno, a do domu nie :)
Po pracy średnia niecałe 22km/h
Wygląda na to, że do pracy mi spieszno, a do domu nie :)
Dane wyjazdu:
65.00 km
45.00 km teren
03:26 h
18.93 km/h:
Maks. pr.:32.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:188 m
Kalorie: 1657 kcal
Rower:Kona Caldera
Teraz Bałtyk, Baaaałtyk, Baaałtyk mi się śni...
Wtorek, 27 września 2011 · dodano: 05.10.2011 | Komentarze 7
Jak wyglądała biba przed rowerowaniem dokładnie opisała już Che. Pozostaje mi tylko nadmienić, że choć Che do lampy dosięgnąć łbem szans nie miała, to i tak starała się pozostawać zgodzie z przepisami BHP i regulaminem placówki :)
A może już się na rower szykowała?
„Wczesnym rankiem”, wzmocnieni rewelacyjną jajecznicą Adama, po składniki której wybrałem się o zgrozo! ja sam, kiedy wszyscy jeszcze spali! staczając po drodze krótki bój z miejscowym kundlem, ruszamy wzdłuż wybrzeża w kierunku latarni Stilo.
Po drodze odłącza się od nas Adam. Twierdził, że wzywają go obowiązki, ale ja myślę, że mu szkoda było po prostu tych trzech stów, skutera i co tam jeszcze, których zażyczyła sobie Che w zamian za milczenie. A muszę przyznać, że miała tego dnia taką fazę, że były chwile, ze próbowałem pożyczyć parę złotych od Radka, żeby choć na chwilę się zamknęła :)
I pięknie było tam nad tym morzem i chciałbym jeszcze.
Tylko trochę piaszczyździe, liściazdo, momentami grzązgo :)
A może już się na rower szykowała?
Białe kaski robią laski :P© Niewe
„Wczesnym rankiem”, wzmocnieni rewelacyjną jajecznicą Adama, po składniki której wybrałem się o zgrozo! ja sam, kiedy wszyscy jeszcze spali! staczając po drodze krótki bój z miejscowym kundlem, ruszamy wzdłuż wybrzeża w kierunku latarni Stilo.
Tego zdjęcia Che nie dodała, a też jest całkiem fajne© Niewe
Co tak bawi Radka?© Niewe
Po drodze odłącza się od nas Adam. Twierdził, że wzywają go obowiązki, ale ja myślę, że mu szkoda było po prostu tych trzech stów, skutera i co tam jeszcze, których zażyczyła sobie Che w zamian za milczenie. A muszę przyznać, że miała tego dnia taką fazę, że były chwile, ze próbowałem pożyczyć parę złotych od Radka, żeby choć na chwilę się zamknęła :)
I pięknie było tam nad tym morzem i chciałbym jeszcze.
Tylko trochę piaszczyździe, liściazdo, momentami grzązgo :)
Tego też u niej nie widziałem© Niewe
A skąd chlor w jeziorze???© Niewe
Radek jezd już blizgo morza, a Che jeszcze na urwizgu ;)© Niewe
To miał być epicki film jak śmiało pokonuję piach, ale Che pomyliła spusty (za przeproszeniem)© Niewe
Słona woda i piach czyli konserwacja napędów© Niewe
Kategoria Na luzie
Dane wyjazdu:
37.74 km
34.00 km teren
02:13 h
17.03 km/h:
Maks. pr.:57.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:364 m
Kalorie: 1390 kcal
Rower:Kona Caldera
Sztuka chlorofotografowania
Niedziela, 25 września 2011 · dodano: 05.10.2011 | Komentarze 5
Nie nadążając z dodawaniem zaległych wpisów sam siebie postawiłem w trudnej sytuacji, gdy wszystko opisała już Che, 200 razy przeczytał to jej psychofan Mors, a 100 razy zamierzał to skomentować Marcin, ale mu się odechciało.
Opisywać wszystko to samo, ale po swojemu? Bez sensu :)
Postanowiłem więc ujawnić zakulisowe fakty. Czyli takie „behind the scenes”. No bo czy ktoś się zastanowił jak powstaje takie arcydzieło fotografii jak „Hej nał, heeej nał” umieszczone na blogu Che?
O takie ło:
Otóż nie jest to proste i wymaga od fotografa dużego opanowania.
No bo gdy taki hejnalista Radek sięga po „trąbkę” to oczywiste jest, że w takich chwilach ręce same rwą się do tego aby się przyłączyć (gdy trąbek jest więcej) lub aby trąbkę hejnaliście wyrwać i z nią zbiec (gdy to ostatnia trąbka, a sklep zamknięty i tylko Wacek się pod nim snuje niemrawo). Tymczasem trzeba zachować zimną krew, stanąć stabilnie, ogarnąć kadr, ekspozycję, zrobić mądrą minę i w odpowiednim momencie nacisnąć migawkę aparatu. Całe szczęście, że w przypadku Radka nie ma problemu z kolejnymi dublami gdy coś nie wyjdzie :)
Postanowiłem także ujawnić jak ładnie bywało na trasie, w którą to mimo wszystko się wybraliśmy :)
Zwracam uwagę na kunszt fotografa, który pomimo tego, że poprzedniego wieczoru oraz ranka także był zapalonym hejnalistą, pomimo trzęsących się rąk, pomimo jednoczesnego objadania się jabłkiem prosto z drzewa, zdołał skomponować tak wyważony i konsekwentny w swym dwójkowym układzie kadr. Na zdjęciu są wszakże dwa drzewa, dwie koleiny, dwie łąki po dwóch stronach, a nawet dwie krawędzie pionowe i dwie poziome.
Dla równowagi dodaję też ilustrację ilustrującą :) jak zdjęć się robić nie powinno.
Troje rowerzystów (liczba pierwsza, więc trochę od czapy), przypadkowa liczba drzew, przejarane morze, niedojarane twarze.
Znak, że trzeba jechać do Holsteina na kolacje :)
Opisywać wszystko to samo, ale po swojemu? Bez sensu :)
Postanowiłem więc ujawnić zakulisowe fakty. Czyli takie „behind the scenes”. No bo czy ktoś się zastanowił jak powstaje takie arcydzieło fotografii jak „Hej nał, heeej nał” umieszczone na blogu Che?
O takie ło:
Hej nał, heeej nał!:D© CheEvara
Otóż nie jest to proste i wymaga od fotografa dużego opanowania.
No bo gdy taki hejnalista Radek sięga po „trąbkę” to oczywiste jest, że w takich chwilach ręce same rwą się do tego aby się przyłączyć (gdy trąbek jest więcej) lub aby trąbkę hejnaliście wyrwać i z nią zbiec (gdy to ostatnia trąbka, a sklep zamknięty i tylko Wacek się pod nim snuje niemrawo). Tymczasem trzeba zachować zimną krew, stanąć stabilnie, ogarnąć kadr, ekspozycję, zrobić mądrą minę i w odpowiednim momencie nacisnąć migawkę aparatu. Całe szczęście, że w przypadku Radka nie ma problemu z kolejnymi dublami gdy coś nie wyjdzie :)
Hej nał, heeeej nał - za kulisami© Niewe
Postanowiłem także ujawnić jak ładnie bywało na trasie, w którą to mimo wszystko się wybraliśmy :)
Prawda, że ładnie, że ładnie?© Niewe
Zwracam uwagę na kunszt fotografa, który pomimo tego, że poprzedniego wieczoru oraz ranka także był zapalonym hejnalistą, pomimo trzęsących się rąk, pomimo jednoczesnego objadania się jabłkiem prosto z drzewa, zdołał skomponować tak wyważony i konsekwentny w swym dwójkowym układzie kadr. Na zdjęciu są wszakże dwa drzewa, dwie koleiny, dwie łąki po dwóch stronach, a nawet dwie krawędzie pionowe i dwie poziome.
Dla równowagi dodaję też ilustrację ilustrującą :) jak zdjęć się robić nie powinno.
Tak zdjęć się robić nie powinno© Niewe
Troje rowerzystów (liczba pierwsza, więc trochę od czapy), przypadkowa liczba drzew, przejarane morze, niedojarane twarze.
Znak, że trzeba jechać do Holsteina na kolacje :)
Kategoria Na luzie
Dane wyjazdu:
84.00 km
24.00 km teren
04:18 h
19.53 km/h:
Maks. pr.:47.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:641 m
Kalorie: 3105 kcal
Rower:Kona Caldera
Mazowia Toruń
Sobota, 24 września 2011 · dodano: 04.10.2011 | Komentarze 11
Ostrożność i zapobiegliwość Gora mnie zadziwia. Osobnik ten przez cały tegoroczny sezon dokładał mi na każdym wyścigu nierzadko nawet po kilkadziesiąt minut. Szanse, że go wyprzedzę w Toruniu były więc w zasadzie żadne. A jednak Goro dla pewności swojej i tak uknuł intrygę zdradziecką, która w założeniu swym miała mnie uziemić i nie pozwolić powalczyć z nim w finale.
Otóż wysłał do mnie w piątek wieczór swojego własnego szwagra Rootera, aby ten mnie „załatwił”. Zadzwonił więc ów szwagier ze zwięzłą i rzeczową informacją, iż wpada do mnie o 21:00 na JEDNO piwo.
Podjąłem wyzwanie i się zaczęło…
Jak się skończyło to tak do zupełnie nie pamiętam, ale wiem, że jak rano zadzwonił Goro, że nadjeżdżają po mnie, to byłem w opakowaniu, ale niespakowany (a przede mną czterodniowy łikend w Dębkach) i lekko oszołomiony jeszcze „rozmowami” z Rooterem.
W 15 minut zmieniłem zatem swoje własne opakowanie na bardziej obcisłe, a problem pakowania rozwiązałem w prosty sposób przechylając po prostu dwie szuflady i ich zawartość przesypując do torby, gdy w tym czasie Radek i Goro pakowali mi rower.
I jestem gotowy :)
Fakt, że wziąłem kominiarkę i windstopper nic tu nie zmienia. Gotowy to gotowy :)
Na miejscu szybki romans w stylu więziennym ze spotkaną Che, wymiana gumy (nie po spotkaniu z Che, tylko w tylnym kole, bo znowu flak, chyba mam szkło w garażu) i ustawiamy się w sektorach.
Fajnych, szerokich przestronnych na żużlowym torze Motoareny.
Start i już po chwili doganiam Gora, który startował z wyższego sektora, ale nie poradził sobie chyba z piachem na początku trasy i teraz ma już do mnie minutę straty. Wprawdzie za chwilę mi odjeżdża, ale traktuję to jako dobry znak. To, że go spotkałem oczywiście, a nie to, że mi odjechał.
Z samej trasy zapamiętałem głownie dyskotekę w dolinie, która mnie ubawiła setnie zwłaszcza, że akurat trafiłem fragment:
„Zabiorę cię do domu,
nie mów nic nikomu,
La la la la la … „
:D
Na Giga wjeżdżam jak zwykle sam, ale w oddali przede mną majaczy Marek (poznałem po białym kasku) Daję z siebie dużo (ale nie wszystko, bo wszystko to dam dopiero w Dąbkach ;) i po ok. 10km pościgu go doganiam. Jedziemy chwilę razem, gdy nagle ZA NAMI wyświetla się Goro. Okazało się, że trasa go rozczarowała i musiał zejść na tak zwaną dwójkę :) Jedziemy razem czyli znowu ma do mnie minutę straty. Robi co może, ale widać niewiele może, bo cały czas siedzę mu na kole. Korzysta z tego też Marek, który w naszym małym pociągu dowozi się luksusowo na metę.
Finish wygrywa wprawdzie minimalnie Goro, ale ze względu na różne sektory ma do mnie tak naprawdę minutę straty. Pierwszy raz w tym sezonie :)
Reasumując: GORO. Twój plan się ZESRAŁ )
A dalej to już tylko integracja, regeneracja, dekoracja, masturbacja.
Z całej imprezy najbardziej zapamiętałem niewiarygodnie duże IQ poznanej na miejscu Ani :) Można się zapomnieć z wrażenia troszkę i jeżeli się troszkę zapomnieliśmy to Cię serdecznie za to mężu jej przepraszamy :)
Ania miała straszny dylemat generalnie, ponieważ twierdziła, że jest już aaaeeebana i chce do domu, ale jednocześnie miała ochotę aaaaabeeebać się jeszcze i nigdzie nie iść. Doszła wiec, za przeproszeniem do kompromisu z samą sobą i poszła po piwo :)
Całej imprezie przyglądał się pudel-morderca. Właścicielka twierdziła, że niegroźny, ale ja tam swoje wiem. Jakby był niegroźny to był miał różowe podniebienie, a nie poddupienie.
Posiedzieliśmy do samego końca, aby obejrzeć jak dekorowana jest Che i jak częstuje fotografa browarem :) sprzedaliśmy pijaniusieńkiego Gora Pawłowi, żeby go bezpiecznie odstawił nach Hause, a sami czyli Ja, Radek i nasz mały labrador wyruszyliśmy na spotkanie WIELKIEJ PRZYGODY.
Ale o tym już w następnym wpisie. Teraz czas dla reklamodawców ;)
Otóż wysłał do mnie w piątek wieczór swojego własnego szwagra Rootera, aby ten mnie „załatwił”. Zadzwonił więc ów szwagier ze zwięzłą i rzeczową informacją, iż wpada do mnie o 21:00 na JEDNO piwo.
Podjąłem wyzwanie i się zaczęło…
Jak się skończyło to tak do zupełnie nie pamiętam, ale wiem, że jak rano zadzwonił Goro, że nadjeżdżają po mnie, to byłem w opakowaniu, ale niespakowany (a przede mną czterodniowy łikend w Dębkach) i lekko oszołomiony jeszcze „rozmowami” z Rooterem.
W 15 minut zmieniłem zatem swoje własne opakowanie na bardziej obcisłe, a problem pakowania rozwiązałem w prosty sposób przechylając po prostu dwie szuflady i ich zawartość przesypując do torby, gdy w tym czasie Radek i Goro pakowali mi rower.
I jestem gotowy :)
Fakt, że wziąłem kominiarkę i windstopper nic tu nie zmienia. Gotowy to gotowy :)
Na miejscu szybki romans w stylu więziennym ze spotkaną Che, wymiana gumy (nie po spotkaniu z Che, tylko w tylnym kole, bo znowu flak, chyba mam szkło w garażu) i ustawiamy się w sektorach.
Fajnych, szerokich przestronnych na żużlowym torze Motoareny.
Start i już po chwili doganiam Gora, który startował z wyższego sektora, ale nie poradził sobie chyba z piachem na początku trasy i teraz ma już do mnie minutę straty. Wprawdzie za chwilę mi odjeżdża, ale traktuję to jako dobry znak. To, że go spotkałem oczywiście, a nie to, że mi odjechał.
Z samej trasy zapamiętałem głownie dyskotekę w dolinie, która mnie ubawiła setnie zwłaszcza, że akurat trafiłem fragment:
„Zabiorę cię do domu,
nie mów nic nikomu,
La la la la la … „
:D
Na Giga wjeżdżam jak zwykle sam, ale w oddali przede mną majaczy Marek (poznałem po białym kasku) Daję z siebie dużo (ale nie wszystko, bo wszystko to dam dopiero w Dąbkach ;) i po ok. 10km pościgu go doganiam. Jedziemy chwilę razem, gdy nagle ZA NAMI wyświetla się Goro. Okazało się, że trasa go rozczarowała i musiał zejść na tak zwaną dwójkę :) Jedziemy razem czyli znowu ma do mnie minutę straty. Robi co może, ale widać niewiele może, bo cały czas siedzę mu na kole. Korzysta z tego też Marek, który w naszym małym pociągu dowozi się luksusowo na metę.
Nasz mały pociąg w skali 1:25000© Niewe
Finish wygrywa wprawdzie minimalnie Goro, ale ze względu na różne sektory ma do mnie tak naprawdę minutę straty. Pierwszy raz w tym sezonie :)
Reasumując: GORO. Twój plan się ZESRAŁ )
Niby wygrał, ale jednak nie© Niewe
A dalej to już tylko integracja, regeneracja, dekoracja, masturbacja.
Z całej imprezy najbardziej zapamiętałem niewiarygodnie duże IQ poznanej na miejscu Ani :) Można się zapomnieć z wrażenia troszkę i jeżeli się troszkę zapomnieliśmy to Cię serdecznie za to mężu jej przepraszamy :)
Trzy wilki, ale jeden w przebraniu sarenki© Niewe
Ania miała straszny dylemat generalnie, ponieważ twierdziła, że jest już aaaeeebana i chce do domu, ale jednocześnie miała ochotę aaaaabeeebać się jeszcze i nigdzie nie iść. Doszła wiec, za przeproszeniem do kompromisu z samą sobą i poszła po piwo :)
Ania rozwiazała swój problem z alkoholem, a raczej jego brakiem© Niewe
Całej imprezie przyglądał się pudel-morderca. Właścicielka twierdziła, że niegroźny, ale ja tam swoje wiem. Jakby był niegroźny to był miał różowe podniebienie, a nie poddupienie.
Jeden fałszywy ruch i wszysty jesteście bez głów© Niewe
Posiedzieliśmy do samego końca, aby obejrzeć jak dekorowana jest Che i jak częstuje fotografa browarem :) sprzedaliśmy pijaniusieńkiego Gora Pawłowi, żeby go bezpiecznie odstawił nach Hause, a sami czyli Ja, Radek i nasz mały labrador wyruszyliśmy na spotkanie WIELKIEJ PRZYGODY.
Nasz nowoczesny związek partnerski i mały labrador© Niewe
Ale o tym już w następnym wpisie. Teraz czas dla reklamodawców ;)
Kategoria Zawody