Info
Ten blog rowerowy prowadzi Niewe z miasteczka Wiktorów. Mam przejechane 21566.55 kilometrów w tym 10127.52 w terenie. Jeżdżę z prędkością średnią 19.54 km/h i się wcale nie chwalę.Więcej o mnie.
Wykres roczny
Archiwum bloga
- 2013, Październik1 - 7
- 2013, Wrzesień8 - 7
- 2013, Sierpień3 - 2
- 2013, Czerwiec12 - 57
- 2013, Maj7 - 5
- 2013, Kwiecień10 - 37
- 2013, Marzec12 - 59
- 2013, Luty3 - 19
- 2013, Styczeń1 - 14
- 2012, Grudzień3 - 18
- 2012, Listopad3 - 39
- 2012, Październik8 - 72
- 2012, Wrzesień14 - 98
- 2012, Sierpień6 - 53
- 2012, Lipiec12 - 66
- 2012, Czerwiec11 - 139
- 2012, Maj12 - 152
- 2012, Kwiecień9 - 112
- 2012, Marzec3 - 34
- 2012, Luty9 - 71
- 2012, Styczeń8 - 93
- 2011, Grudzień8 - 78
- 2011, Listopad7 - 80
- 2011, Październik6 - 43
- 2011, Wrzesień11 - 128
- 2011, Sierpień10 - 77
- 2011, Lipiec12 - 103
- 2011, Czerwiec7 - 79
- 2011, Maj17 - 181
- 2011, Kwiecień12 - 176
- 2011, Marzec3 - 3
- 2011, Luty5 - 3
- 2011, Styczeń3 - 19
- 2010, Grudzień3 - 13
- 2010, Listopad4 - 8
- 2010, Październik4 - 13
- 2010, Wrzesień8 - 15
- 2010, Sierpień7 - 2
- 2010, Lipiec9 - 6
- 2010, Czerwiec12 - 28
- 2010, Maj7 - 21
- 2010, Kwiecień11 - 35
- 2010, Marzec3 - 3
- 2010, Luty2 - 1
- 2010, Styczeń6 - 4
- 2009, Grudzień5 - 6
- 2009, Listopad4 - 4
- 2009, Październik4 - 17
- 2009, Wrzesień6 - 19
- 2009, Sierpień10 - 6
- 2009, Lipiec5 - 9
Dane wyjazdu:
42.70 km
36.20 km teren
02:58 h
14.39 km/h:
Maks. pr.:0.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:1355 m
Kalorie: kcal
Rower:Kona Caldera
Rekreacja/Regeneracja in Dżałorki
Sobota, 23 lipca 2011 · dodano: 31.07.2011 | Komentarze 18
Trzeciego dnia ocknąłem się (bo słowo "obudziłem" byłoby nieadekwatne) zupełnie skonany. Dwa dni jazdy po górach w połączeniu z trzema wieczorami "regeneracji" kompletnie mnie zniszczyły. Che, choć za Jah tego nie przyzna, też była skonana i ja się jej wcale nie dziwię ;)
W tej sytuacji podłączamy się do rodzinnej wycieczki Gora i Rootera w nadziei, że i ją uda nam się zepsuć tak jak ich urlop i że będzie lajtowo.
Goro zabrał syna, syn Gora zabrał mamę, Rooter zabrał syna, Gocha zabrała się z nimi, a ja zabrałem Che. Co się miała w domu kisić :)
Pojechaliśmy zatem zusammen w stronę Czerwonego Klasztoru, bo jedynie tam w tych całych górach są warunki do jazdy z dziećmi w fotelikach. Znad Dunajca odbiliśmy w stronę Leśnicy, żeby dzieciaki mogły się wyszaleć na placu zabaw, a rodzice wyłoić kolejny browar. Syn Rootera dopadł przy okazji jakąś blondynę i robił z nią takie rzeczy, że aż się czerwienię jak sobie przypomnę. Odpuściłem mu, bo dla mnie była trochę za gruba ;)
Enyłej, kiedy już się troszkę rozjeździliśmy, a kaca zamieniliśmy na nasz zwykły stan, czyli stan permanentnego upojenia odezwała się w nas (we mnie i w Che) tęsknota za górami. Umawiamy się na ponowne spotkanie w Czerwonym Klasztorze, a sami atakujemy kolejny raz Leśnicę, pozdrawiamy w przelocie przemiłego Słowaka na parkingu i wbijamy się w czerwony szlak, który kusił nas już poprzednio.
I słusznie, bo jest pięknie. Jedziemy szczytem łysego pasma i mamy widoki w obie strony.
Trasa mocno interwałowa, a widoki atakują z każdej strony
Ale jak się wjechało to trzeba i zjechać. Nie jest to proste, bo góry są dosłownie rozmięknięte od padającego od wielu dni deszczu. Mokra trawa, mokre korzenie, gliniaste zjazdy. Lekko nie jest. W pewnym momencie zaliczam piękne i klasyczne OTB ku uciesze Che.
Wielkie Che ucieszenie zostaje ukarane niemal natychmiast i w efekcie popełniłem taką oto fotkę
Którą zresztą z wrodzonego lenistwa przeklejam bezpośrednio z blogu Che :)
Uwaleni błotem, zakrwawieni, ale uradowani każde z osobna upadkiem drugiego, zjeżdżamy zgodnie z planem do Czerwonego Klasztoru.
Walimy po izobroniki (matko jaki pyszny był) i gonimy wzdłuż Dunajca resztę naszej licznej ekipy i zawijamy do Szczawnicy na popas. Che chyba była zła po tym upadku, bo szepnęła coś kucharzowi i dostałem surową polędwiczkę. Dobrze chociaż, że browar nie był ciepły. Potem jeszcze były lody co to niby miały być super, hiper, bajer i owszem były dobre, ale daleko im do tych z Jadowa pod Warszawą i powrót na wieczorną integrację.
Niektórych ta jazda bardzo znużyła :)
Nie obyło się też bez rytualnego mycia rowerów. Powielać zdjęcia jak myję rower samej Che nie będę, bo już krąży w sieci i podbija rankingi, ale pozwolę sobie umieścić kolejne zdjęcie Che po cywilnemu i po kilku browarach jak domagał się taki jeden.
Ponieważ dla Gora, Rootera i ich rodzinek to był ostatni dzień w górach, żeby im było jeszcze bardziej przykro rozpaliliśmy z Che porządne ognisko i pozostając w atmosferze pracy przyglądaliśmy się jak się pakują otwierając kolejne Kasztelany.
Zdjęć z samego ogniska nie mam, ale może to i lepiej.
W tej sytuacji podłączamy się do rodzinnej wycieczki Gora i Rootera w nadziei, że i ją uda nam się zepsuć tak jak ich urlop i że będzie lajtowo.
Większa część naszej rodzinnej wycieczki© Niewe
Goro zabrał syna, syn Gora zabrał mamę, Rooter zabrał syna, Gocha zabrała się z nimi, a ja zabrałem Che. Co się miała w domu kisić :)
Pojechaliśmy zatem zusammen w stronę Czerwonego Klasztoru, bo jedynie tam w tych całych górach są warunki do jazdy z dziećmi w fotelikach. Znad Dunajca odbiliśmy w stronę Leśnicy, żeby dzieciaki mogły się wyszaleć na placu zabaw, a rodzice wyłoić kolejny browar. Syn Rootera dopadł przy okazji jakąś blondynę i robił z nią takie rzeczy, że aż się czerwienię jak sobie przypomnę. Odpuściłem mu, bo dla mnie była trochę za gruba ;)
Enyłej, kiedy już się troszkę rozjeździliśmy, a kaca zamieniliśmy na nasz zwykły stan, czyli stan permanentnego upojenia odezwała się w nas (we mnie i w Che) tęsknota za górami. Umawiamy się na ponowne spotkanie w Czerwonym Klasztorze, a sami atakujemy kolejny raz Leśnicę, pozdrawiamy w przelocie przemiłego Słowaka na parkingu i wbijamy się w czerwony szlak, który kusił nas już poprzednio.
I słusznie, bo jest pięknie. Jedziemy szczytem łysego pasma i mamy widoki w obie strony.
Porzucamy rowery i rozkoszujemy się... widokami :)© Niewe
Trasa mocno interwałowa, a widoki atakują z każdej strony
No to już się można pobawić...:D©
Ale jak się wjechało to trzeba i zjechać. Nie jest to proste, bo góry są dosłownie rozmięknięte od padającego od wielu dni deszczu. Mokra trawa, mokre korzenie, gliniaste zjazdy. Lekko nie jest. W pewnym momencie zaliczam piękne i klasyczne OTB ku uciesze Che.
Wielkie Che ucieszenie zostaje ukarane niemal natychmiast i w efekcie popełniłem taką oto fotkę
Jedno OTB i jeden szlif. Sprawiedliwości stało się zadość:)©
Którą zresztą z wrodzonego lenistwa przeklejam bezpośrednio z blogu Che :)
Uwaleni błotem, zakrwawieni, ale uradowani każde z osobna upadkiem drugiego, zjeżdżamy zgodnie z planem do Czerwonego Klasztoru.
Walimy po izobroniki (matko jaki pyszny był) i gonimy wzdłuż Dunajca resztę naszej licznej ekipy i zawijamy do Szczawnicy na popas. Che chyba była zła po tym upadku, bo szepnęła coś kucharzowi i dostałem surową polędwiczkę. Dobrze chociaż, że browar nie był ciepły. Potem jeszcze były lody co to niby miały być super, hiper, bajer i owszem były dobre, ale daleko im do tych z Jadowa pod Warszawą i powrót na wieczorną integrację.
Niektórych ta jazda bardzo znużyła :)
Ale menele ;)© Niewe
Nie obyło się też bez rytualnego mycia rowerów. Powielać zdjęcia jak myję rower samej Che nie będę, bo już krąży w sieci i podbija rankingi, ale pozwolę sobie umieścić kolejne zdjęcie Che po cywilnemu i po kilku browarach jak domagał się taki jeden.
Che bawi się z Magi lub Megi© Niewe
Ponieważ dla Gora, Rootera i ich rodzinek to był ostatni dzień w górach, żeby im było jeszcze bardziej przykro rozpaliliśmy z Che porządne ognisko i pozostając w atmosferze pracy przyglądaliśmy się jak się pakują otwierając kolejne Kasztelany.
Zdjęć z samego ogniska nie mam, ale może to i lepiej.
Kategoria Góry, Na luzie, Większom grupom
Dane wyjazdu:
49.26 km
43.00 km teren
04:16 h
11.55 km/h:
Maks. pr.:57.80 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:1505 m
Kalorie: 2591 kcal
Rower:Kona Caldera
Piss & Love czyli drugi (dydaktyczny) dzień w Dżałorkach
Piątek, 22 lipca 2011 · dodano: 28.07.2011 | Komentarze 8
Robi się coraz trudniej.
Zarówno z wpisami jak i z samą jazdą. Z wpisami dlatego, bo Che znów była pierwsza, a z jazdą, bo pijemy w sumie trzeci dzień.
Sponsorem dzisiejszego wyjazdu był zdecydowanie Goro, który przynajmniej dwa razy doprowadził mnie do płaczu swoimi tekstami, które zresztą zostały opisane już przez Che.
No dobra, jeden został opisany, drugi nie i niech tak zostanie :P
Dzień zaczynamy od przygotowania rowerów po dniu wczorajszym:
To znaczy Che mówi chłopakom co mają robić, oni robią, a ja focę w nadziei, że mi się samo zrobi. Bo czasem tak bywa ;)
Zaczynamy od wjazdu na Prehybę (1175 m n.p.m.) i stamtąd zjeżdżamy do Rytra. Znaczy ja zjeżdżam, a reszta prowadzi :)
Na szczycie zaliczamy schronisko i całkiem znośne, acz kuse naleśniki. Goro podziwia też klocka, którego ktoś postawił na tarasie :)
Zjeżdżamy do Rytra i lajtowo, wzdłuż rzeki napieramy do Piwnicznej. Przed nami słonecznie i wesoło, za nami czarno i ponuro. Tak to już jest :)
w Piwnicznej zaliczamy rewelacyjny obiadek w miejscu, które zdecydowanie nie rokowało, ale się sprawdziło. Łapiemy takiego głoda, że obiadek poprawiamy hambuksami i oczywiście piwkiem. Teraz zostało już tylko podjechać Obidzę.
A tak mi się w międzyczasie przypomniało, że po drodze nauczyłem jednego kundla co to SPD i dlaczego należy spierdalać na widok rowerzystów. Teraz możecie jeździć tamtędy bezpiecznie właśnie dzięki mnie :)
Zjazd z Obidzy to prawdziwa przygoda. Stromo i ślisko, a do tego te owce :)
TU będzie filmik dokumentujący Respekt Jaki Odczuwa Che przed Owcami, ale jak się ogarnę z jego załadowaniem czyli raczej bliżej sierpnia :)
EDIT:
Na specjalne zamówienie Pawła :)
A jak wróciliśmy to czekało na rozczarowanie, bo Rooter pomimo tego, że dostał szczegółowe instrukcje co i jak ma zrobić, to i tak nie podołał i z ogniska wyszła dupa i trzeba się było ratować browarami. Kolejny dzień zresztą :)
Zarówno z wpisami jak i z samą jazdą. Z wpisami dlatego, bo Che znów była pierwsza, a z jazdą, bo pijemy w sumie trzeci dzień.
Sponsorem dzisiejszego wyjazdu był zdecydowanie Goro, który przynajmniej dwa razy doprowadził mnie do płaczu swoimi tekstami, które zresztą zostały opisane już przez Che.
No dobra, jeden został opisany, drugi nie i niech tak zostanie :P
Dzień zaczynamy od przygotowania rowerów po dniu wczorajszym:
To znaczy Che mówi chłopakom co mają robić, oni robią, a ja focę w nadziei, że mi się samo zrobi. Bo czasem tak bywa ;)
Zaczynamy od wjazdu na Prehybę (1175 m n.p.m.) i stamtąd zjeżdżamy do Rytra. Znaczy ja zjeżdżam, a reszta prowadzi :)
Che i Goro sprowadzają, bo jechać odwagi nie mają :)© Niewe
Na szczycie zaliczamy schronisko i całkiem znośne, acz kuse naleśniki. Goro podziwia też klocka, którego ktoś postawił na tarasie :)
Zjeżdżamy do Rytra i lajtowo, wzdłuż rzeki napieramy do Piwnicznej. Przed nami słonecznie i wesoło, za nami czarno i ponuro. Tak to już jest :)
w Piwnicznej zaliczamy rewelacyjny obiadek w miejscu, które zdecydowanie nie rokowało, ale się sprawdziło. Łapiemy takiego głoda, że obiadek poprawiamy hambuksami i oczywiście piwkiem. Teraz zostało już tylko podjechać Obidzę.
Podjazd/zjazd do Rytra© Niewe
A tak mi się w międzyczasie przypomniało, że po drodze nauczyłem jednego kundla co to SPD i dlaczego należy spierdalać na widok rowerzystów. Teraz możecie jeździć tamtędy bezpiecznie właśnie dzięki mnie :)
Widoki z wjazdu na Obidzę urywają dupę© Niewe
Che zerka czy pastuch nic nie uszkodził ;)© Niewe
Zjazd z Obidzy to prawdziwa przygoda. Stromo i ślisko, a do tego te owce :)
TU będzie filmik dokumentujący Respekt Jaki Odczuwa Che przed Owcami, ale jak się ogarnę z jego załadowaniem czyli raczej bliżej sierpnia :)
EDIT:
Na specjalne zamówienie Pawła :)
A jak wróciliśmy to czekało na rozczarowanie, bo Rooter pomimo tego, że dostał szczegółowe instrukcje co i jak ma zrobić, to i tak nie podołał i z ogniska wyszła dupa i trzeba się było ratować browarami. Kolejny dzień zresztą :)
Dane wyjazdu:
64.00 km
59.00 km teren
04:36 h
13.91 km/h:
Maks. pr.:66.90 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:1244 m
Kalorie: 2904 kcal
Rower:Kona Caldera
Aj łont tu rajd maj bajsikul in Dżałorki ;)
Czwartek, 21 lipca 2011 · dodano: 27.07.2011 | Komentarze 8
Co tu dużo pisać jak tu nie ma o czym pisać.
Góry jakie są, każdy wie.
Są zajebiste!!! :)
Zresztą skoro już Che się tak wypruła artystycznie, to teraz co bym nie napisał będzie wtórne wobec jej wpisu, który bezczelnie popełniła jako pierwsza.
Taka już ona jest. Trochę zwariowana...
W każdym razie w wyniku splotu czynników i zdarzeń różnych, mniej lub bardziej przypadkowych pojechaliśmy w rzeczone góry. Znaczy ja i Che. Na miejscu był już Goro i Rooter oraz ich żywy inwentarz w postaci dzieci, żon, trzody itp.
Dzieci są o tyle fajne, że zawsze można je wysłać po browary ;)
Na pierwszą wycieczkę ruszamy skoro świt czyli jakoś koło południa.
Wiadomo - trudy powitania :)
Od wejścia pokazaliśmy się od naszej najlepszej strony, więc rano nie było lekko. Cały czas mam na myśli powitanie, a teraz dopiero powoli zmierzam w kierunku opisu samej wycieczki.
Na rozgrzewkę robimy tak zwany Śmietnik. Ta debilna nazwa bierze się stad, że u podnóża wzgórza zlokalizowane jest małe wysypisko śmieci. Ale nawet nie zalatuje :)
Pomimo stosunkowo udanego wieczoru wczorajszego, noga podaje mi naprawdę zacnie i na szczycie czekam na ekipę chyba ze 30 minut. Jak w końcu docierają to cykam im fotkę.
Zjazd to już większa ekstrema i próbka tego co nas czeka przez najbliższe kilka dni. Deszcz, luźne kamienie, mokre korzenie, deszcz, luźne kamienie, deszcz, deszcz, deszcz, luźne kamienie, deszcz, deszcz i czasem też deszcz.
Aaa, no i deszcze. Dużo deszczu. Żeby odpowiednio mokro było.
Równa połowa z nas (licząc w sztukach, bo licząc w mocy i zaangażowaniu to może jedna trzecia albo i to nie) zniechęca się tym deszczem i wraca na kosmodrom. A druga połowa (licząc w ... i jak wyżej) czyli ja i Che, jest nienasycona
W strugach deszczu uderzamy ZATEM na Durbaszkę, a następnie wzdłuż granicy przemieszczamy się szukając szlaku do naszych sąsiadów Słowaków. PoszukiwaniA polegają głównie na prowadzeniu rowerów w głębokiej i mokrej trawie patrząc na pogardliwie spojrzenia krów. Podczas takiego brodzenia wpadam znienacka na elektrycznego pastucha.
Mam elektryczny rower :)
Teraz mnie to śmieszy, ale popieściło mnie zacnie. Che śmieszyło to już wtedy.
W końcu znajdujemy szlak i zjeżdżamy/sprowadzamy w dół. A tam...
..pierwsze spotkanie z prawdziwą cywilizacją czyli Smadny Mnich u wesołego Słowaka, którego znam jeszcze z poprzedniej wyprawy w te okolice czyli jakieś dwa lata temu. Gościu jest w taki specyficzny i zajebisty sposób towarzyski, że Lubię To :)
Pijemy piwko z widokiem na piękne góry, a rzeczony Słowak nakreśla nam cały obszerny plan atrakcji w okolicy. Kupuję ZATEM u niego mapę i zaznaczam sobie długopisem co ważniejsze szczegóły. Przydadzą się potem. Jak już się ogarnę z wpisami, to POTEM zostanie podlinkowane :)
Przed nami szybki, asfaltowy zjazd do Leśnicy na prażony ser. Jesteśmy przemoczeni na wylot, a na zjeździe wykręcam chyba maks z tego wyjazdu, bo coś koło 67 km/h. Telepie mną na boki, trzęsie mi się szczęka, kostnieją palce. Staram się nie myśleć, co musi czuć Che, bo wtedy musiałbym jej pomóc, oddać marynarkę czy cuś, a że marynarki wyjątkowo dzisiaj nie mam, więc zmykam w dół żeby uniknąć tej krępującej sytuacji. Myślę, że męska część BS wie jak to jest ;)
Wyprażamy jedzony ser ( w knajpie jest zakaz fajcenia ;)
i wracamy w góry.
Przed nami podjazd co się niby szlakiem rowerowym nazywa, ale prowadzi się dobrze, a potem szalony zjazd do Czerwonego Klasztoru. Robimy po piwku i zaliczmy klasykę czyli szlak wzdłuż Dunajca.
No i pełna romantyka...
:)
Na chatę wracamy mokrzy, brudni, zmęczeni i pijani i od razu rozpoczynamy przygotowania do następnego dnia.
A widok facetów pytających się kobiety o kwestie techniczne i widok kobiety z czwartym browarem w ręku udzielającej porad technicznych facetom z drugim browarem w ręku...
BEZCENNE :)
Che jest zajebista, a jak ktoś myśli inaczej to się zwyczajnie myli.
Ale żeby nie było... Goro i Rooter też są zajebiści, takoż i zajebisty wyjazd z nimi był. I z ich żywym inwentarzem, którego z imienia nie wymienię, bo jak kogoś nie ma na BS to nie ma go w ogóle :)
I ponad kilometr w górę było.
Góry jakie są, każdy wie.
Są zajebiste!!! :)
Zresztą skoro już Che się tak wypruła artystycznie, to teraz co bym nie napisał będzie wtórne wobec jej wpisu, który bezczelnie popełniła jako pierwsza.
Taka już ona jest. Trochę zwariowana...
W każdym razie w wyniku splotu czynników i zdarzeń różnych, mniej lub bardziej przypadkowych pojechaliśmy w rzeczone góry. Znaczy ja i Che. Na miejscu był już Goro i Rooter oraz ich żywy inwentarz w postaci dzieci, żon, trzody itp.
Dzieci są o tyle fajne, że zawsze można je wysłać po browary ;)
Sekcja juniorów© Niewe
Na pierwszą wycieczkę ruszamy skoro świt czyli jakoś koło południa.
Wiadomo - trudy powitania :)
Od wejścia pokazaliśmy się od naszej najlepszej strony, więc rano nie było lekko. Cały czas mam na myśli powitanie, a teraz dopiero powoli zmierzam w kierunku opisu samej wycieczki.
Na rozgrzewkę robimy tak zwany Śmietnik. Ta debilna nazwa bierze się stad, że u podnóża wzgórza zlokalizowane jest małe wysypisko śmieci. Ale nawet nie zalatuje :)
Pomimo stosunkowo udanego wieczoru wczorajszego, noga podaje mi naprawdę zacnie i na szczycie czekam na ekipę chyba ze 30 minut. Jak w końcu docierają to cykam im fotkę.
Od lewej: zła Che, spragniony imć Rooter i Kierownik Goro© CheEvara
Zjazd to już większa ekstrema i próbka tego co nas czeka przez najbliższe kilka dni. Deszcz, luźne kamienie, mokre korzenie, deszcz, luźne kamienie, deszcz, deszcz, deszcz, luźne kamienie, deszcz, deszcz i czasem też deszcz.
Aaa, no i deszcze. Dużo deszczu. Żeby odpowiednio mokro było.
Równa połowa z nas (licząc w sztukach, bo licząc w mocy i zaangażowaniu to może jedna trzecia albo i to nie) zniechęca się tym deszczem i wraca na kosmodrom. A druga połowa (licząc w ... i jak wyżej) czyli ja i Che, jest nienasycona
W strugach deszczu uderzamy ZATEM na Durbaszkę, a następnie wzdłuż granicy przemieszczamy się szukając szlaku do naszych sąsiadów Słowaków. PoszukiwaniA polegają głównie na prowadzeniu rowerów w głębokiej i mokrej trawie patrząc na pogardliwie spojrzenia krów. Podczas takiego brodzenia wpadam znienacka na elektrycznego pastucha.
Mam elektryczny rower :)
Teraz mnie to śmieszy, ale popieściło mnie zacnie. Che śmieszyło to już wtedy.
W końcu znajdujemy szlak i zjeżdżamy/sprowadzamy w dół. A tam...
..pierwsze spotkanie z prawdziwą cywilizacją czyli Smadny Mnich u wesołego Słowaka, którego znam jeszcze z poprzedniej wyprawy w te okolice czyli jakieś dwa lata temu. Gościu jest w taki specyficzny i zajebisty sposób towarzyski, że Lubię To :)
Pijemy piwko z widokiem na piękne góry, a rzeczony Słowak nakreśla nam cały obszerny plan atrakcji w okolicy. Kupuję ZATEM u niego mapę i zaznaczam sobie długopisem co ważniejsze szczegóły. Przydadzą się potem. Jak już się ogarnę z wpisami, to POTEM zostanie podlinkowane :)
Przed nami szybki, asfaltowy zjazd do Leśnicy na prażony ser. Jesteśmy przemoczeni na wylot, a na zjeździe wykręcam chyba maks z tego wyjazdu, bo coś koło 67 km/h. Telepie mną na boki, trzęsie mi się szczęka, kostnieją palce. Staram się nie myśleć, co musi czuć Che, bo wtedy musiałbym jej pomóc, oddać marynarkę czy cuś, a że marynarki wyjątkowo dzisiaj nie mam, więc zmykam w dół żeby uniknąć tej krępującej sytuacji. Myślę, że męska część BS wie jak to jest ;)
Wyprażamy jedzony ser ( w knajpie jest zakaz fajcenia ;)
Zakaz fajcenia© Niewe
i wracamy w góry.
Przed nami podjazd co się niby szlakiem rowerowym nazywa, ale prowadzi się dobrze, a potem szalony zjazd do Czerwonego Klasztoru. Robimy po piwku i zaliczmy klasykę czyli szlak wzdłuż Dunajca.
No i pełna romantyka...
Romantyczne ujęcie na tle Dunajca i otaczających go gór© Niewe
:)
Na chatę wracamy mokrzy, brudni, zmęczeni i pijani i od razu rozpoczynamy przygotowania do następnego dnia.
A widok facetów pytających się kobiety o kwestie techniczne i widok kobiety z czwartym browarem w ręku udzielającej porad technicznych facetom z drugim browarem w ręku...
BEZCENNE :)
Che jest zajebista, a jak ktoś myśli inaczej to się zwyczajnie myli.
Ale żeby nie było... Goro i Rooter też są zajebiści, takoż i zajebisty wyjazd z nimi był. I z ich żywym inwentarzem, którego z imienia nie wymienię, bo jak kogoś nie ma na BS to nie ma go w ogóle :)
I ponad kilometr w górę było.
Dane wyjazdu:
1.19 km
0.00 km teren
00:04 h
17.85 km/h:
Maks. pr.:34.20 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Kona Cinder Cone
Spragnionego napoić, głodnego nakarmić...
Poniedziałek, 18 lipca 2011 · dodano: 18.07.2011 | Komentarze 15
Siedzę ja sobie spokojnie w domku z wieczora pijany, jak Pan Buzek i ksiądz nakazali, żebym nie kombinował tylko bezkrytycznie pensyji swojej znaczną część na remont świątyni oddawał, gdy NAGLE dzwoni telefon. I pewnie bym nawet nie odebrał, ale to dzwonił MÓJ telefon i dzwoniła MOJA Pani Matka, jak mawia Che, którą zresztą jeszcze parę razy zacytuję to zabraknie kasy dla Pana Buzka ;) i mówi (Pani Matka, nie Che), że trójnożny kot Rootera głodnym pozostaje i strawy oczekuje.
Tego zdzierżyć nie mogłem. Hajda na Konę ZATEM i gnam karmić kota. Przy okazji wyszło mi, że do Rootera mam ok 600 metrów, a jak łaziłem do niego nagrzany w Sylwestra to oceniałem to na kilometr. Czyli co? Zamiast zimą kurczyć się z zimna, wydłuża mi się droga we wsi?
No na to by wyglądało.
I może bym nawet nie dodawał wpisu o tak spektakularnym kilometrażu, ale:
- po pierwsze primo pojechałem może niedaleko, ale z jakim zaangażowaniem,
- po drugie primo posucha ostatnio u mnie na blogu i fanki się niecierpliwią :)
Tego zdzierżyć nie mogłem. Hajda na Konę ZATEM i gnam karmić kota. Przy okazji wyszło mi, że do Rootera mam ok 600 metrów, a jak łaziłem do niego nagrzany w Sylwestra to oceniałem to na kilometr. Czyli co? Zamiast zimą kurczyć się z zimna, wydłuża mi się droga we wsi?
No na to by wyglądało.
I może bym nawet nie dodawał wpisu o tak spektakularnym kilometrażu, ale:
- po pierwsze primo pojechałem może niedaleko, ale z jakim zaangażowaniem,
- po drugie primo posucha ostatnio u mnie na blogu i fanki się niecierpliwią :)
Kategoria Użytkowo
Dane wyjazdu:
2.20 km
0.00 km teren
00:07 h
18.86 km/h:
Maks. pr.:25.20 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Kona Cinder Cone
Dojazd po maratonie
Niedziela, 10 lipca 2011 · dodano: 11.07.2011 | Komentarze 3
Skoro można mieć ROZJAZD po maratonie to można i DOJAZD, nie?
Ja po Szydłowcu byłem niedojechany, ale chciało mi się pić.
A więc zamiana rowerów, szybki montaż sakwy i do nocnego po browary. Duuużo browarów, żeby sakwa była odpowiednio ciężka, a DOJAZD męczący :)
Ja po Szydłowcu byłem niedojechany, ale chciało mi się pić.
A więc zamiana rowerów, szybki montaż sakwy i do nocnego po browary. Duuużo browarów, żeby sakwa była odpowiednio ciężka, a DOJAZD męczący :)
Kategoria Użytkowo
Dane wyjazdu:
71.97 km
61.00 km teren
05:04 h
14.20 km/h:
Maks. pr.:48.90 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:739 m
Kalorie: 2749 kcal
Rower:Kona Caldera
Mazovia Szydłowiec
Niedziela, 10 lipca 2011 · dodano: 11.07.2011 | Komentarze 20
„Mokra sekcja kałuż, które są zarośnięte trawą. Sekcja ta ma jednak twarde podłoże”
To cytat ze strony Mazovii. Wynika z tego, że Cezary nie do końca panuje nad sytuacją i chyba sam do końca nie wie jak wygląda "jego" trasa. Cały ten maraton był jedną wielką sekcją kałuż i błota, choć żeby być sprawiedliwym muszę nadmienić, że rzeczywiście najtwardziej było na dnie głębokich kałuż. Reszta to kisiel. Jeden wielki świat kisielu. W dodatku będąc do końca przekonanym, że błoto w końcu się skończy i będzie można pojeździć oszczędzałem się, żeby mieć siły na dystans GIGA, a ponieważ błoto nie skończyło się w zasadzie "w ogóle" na rozjeździe pocałowałem przysłowiową klamkę i musiałem pojechać dystans "dla dziewczyn" jak mawiał taki jeden co teraz jeździ FIT ;)
Ale mi wyszło sienkiewiczowskie zdanie wielokrotnie złożone :)
A tak to z grubsza wyglądało.
Che mi wsadziła (za przeproszeniem) całe pół godziny, na równi zresztą z Piotrkiem z Gerappa, którego w tym sezonie raczej objeżdżałem. Dobrze chociaż, że Jankowi dołożyłem jak należy. Ostatecznie uplasowałem się w pierwszej połowie swojego sektora czyli tam gdzie moje miejsce.
Trochę szkoda mi tego maratonu, bo na nielicznych odcinkach gdzie dało się jechać, noga naprawdę mi podawała i cały czas wyprzedzałem, urywając się kolejnym grupkom. Takich fragmentów było jednak tak mało, że na metę wjechałem niedojeżdżony i musiałem się dojeździć z wieczora, o czym już w następnym wpisie :)
To cytat ze strony Mazovii. Wynika z tego, że Cezary nie do końca panuje nad sytuacją i chyba sam do końca nie wie jak wygląda "jego" trasa. Cały ten maraton był jedną wielką sekcją kałuż i błota, choć żeby być sprawiedliwym muszę nadmienić, że rzeczywiście najtwardziej było na dnie głębokich kałuż. Reszta to kisiel. Jeden wielki świat kisielu. W dodatku będąc do końca przekonanym, że błoto w końcu się skończy i będzie można pojeździć oszczędzałem się, żeby mieć siły na dystans GIGA, a ponieważ błoto nie skończyło się w zasadzie "w ogóle" na rozjeździe pocałowałem przysłowiową klamkę i musiałem pojechać dystans "dla dziewczyn" jak mawiał taki jeden co teraz jeździ FIT ;)
Ale mi wyszło sienkiewiczowskie zdanie wielokrotnie złożone :)
A tak to z grubsza wyglądało.
„Mokra sekcja kałuż, które są zarośnięte trawą. Sekcja ta ma jednak twarde podłoże”© Niewe
W ogóle nie żałuję, że wziąłem błotniki, bo przynajmniej ryło mam niezafajdane© Niewe
Che mi wsadziła (za przeproszeniem) całe pół godziny, na równi zresztą z Piotrkiem z Gerappa, którego w tym sezonie raczej objeżdżałem. Dobrze chociaż, że Jankowi dołożyłem jak należy. Ostatecznie uplasowałem się w pierwszej połowie swojego sektora czyli tam gdzie moje miejsce.
Trochę szkoda mi tego maratonu, bo na nielicznych odcinkach gdzie dało się jechać, noga naprawdę mi podawała i cały czas wyprzedzałem, urywając się kolejnym grupkom. Takich fragmentów było jednak tak mało, że na metę wjechałem niedojeżdżony i musiałem się dojeździć z wieczora, o czym już w następnym wpisie :)
Kategoria Zawody
Dane wyjazdu:
5.02 km
1.20 km teren
00:23 h
13.10 km/h:
Maks. pr.:0.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: 16 m
Kalorie: 113 kcal
Rower:Kona Cinder Cone
Bijemy rekordy
Sobota, 9 lipca 2011 · dodano: 09.07.2011 | Komentarze 3
Rekordy dystansu oczywiście. Z Hanią w przyczepce.
Chyba muszę ją jednak sprzedać (tę przyczepkę), a kasę przepić albo spożytkować jeszcze lepiej, o ile to w ogóle możliwe. Hania ma zdecydowanie za dużo energii w sobie i siedzenie w przyczepce szybko ją nuży. Zaczynam powoli rozważać wariant "rowerek plus dyszel do holowania"
A dzisiaj zaliczyliśmy aptekę, żeby nabyć jakiś filtr od słońca dla Hanki, na plac zabaw żeby pozjeżdżać i pobawić się w małpy w małpim gaju ;) i do sklepu w Zaborowie, żeby i tata miał coś z życia ;)
Chyba muszę ją jednak sprzedać (tę przyczepkę), a kasę przepić albo spożytkować jeszcze lepiej, o ile to w ogóle możliwe. Hania ma zdecydowanie za dużo energii w sobie i siedzenie w przyczepce szybko ją nuży. Zaczynam powoli rozważać wariant "rowerek plus dyszel do holowania"
A dzisiaj zaliczyliśmy aptekę, żeby nabyć jakiś filtr od słońca dla Hanki, na plac zabaw żeby pozjeżdżać i pobawić się w małpy w małpim gaju ;) i do sklepu w Zaborowie, żeby i tata miał coś z życia ;)
Małpi gaj :)© Niewe
Kategoria Hania
Dane wyjazdu:
83.90 km
6.60 km teren
03:51 h
21.79 km/h:
Maks. pr.:0.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:136 m
Kalorie: 2740 kcal
Rower:Kona Cinder Cone
Gumowe burze
Piątek, 8 lipca 2011 · dodano: 08.07.2011 | Komentarze 3
Pierwsza burza dopadła mnie w okolicy Klaudyna, w drodze do Warszawy. Zlało mnie okrutnie. Dojechałem do Gora i ledwo wyszliśmy to dopadła nas druga burza. Schroniliśmy się na przystanku, ale ponieważ w brzuchu burczało mi z głodu tak, że zagłuszało grzmoty, jak tylko deszcz trochę odpuścił udaliśmy się na jedzonko.
Pyszne naleśniki i browar tak nas rozleniwiły, że zaczynamy rozważać różnorakie opcje samochodowe. Bierzemy się jednak w garść i ruszamy rezygnując jednak z zahaczania o rejestrację Mazovii. Trudno, będę musiał dopełnić formalności bezpośrednio przed startem. Jedziemy na Gocław, bo Goro ma tam do załatwienia tak zwaną sprawę :) Nie mamy ciśnienia na jazdę, więc korzystamy głownie ze ścieżek rowerowych co mnie skłania do refleksji: zdecydowanie na BS oprócz TEREN powinna być jeszcze rubryka ŚCIEŻKA ROWEROWA i to powinno być specjalnie premiowane.
Czy w tym mieście nie da się zbudować chociaż kilometra jakiejś sensownej infrastruktury rowerowej.
To jest pytanie retoryczne, znaczy nic nie można wygrać nawet jak ktoś zna odpowiedź.
Pierwszą gumę łapie Goro na Polach Mokotowskich. Wymiana dętki w tym syfie jest średnio przyjemna. Zaznaczę, że akurat wtedy dzwoniła Che Czyli jak komuś się spieszy, a do tego nie ma ze sobą zapasowej dętki, a akurat zadzwoni do niego Che to niech lepiej nie odbiera. Ja odebrałem i proszę.
Drugą gumę zaliczam ja na Belwederskiej chwilę potem, czyli niedługo po skończeniu rozmowy z Che. Tak więc, jak już obierzecie i załatacie dętkę to nie kończcie rozmowy, jeśli nie macie drugiego zapasu albo łatek ;)
Koniec końców na Gocławiu jesteśmy po 20-tej. Ponieważ Goro ma jeszcze jedną SPRAWĘ :) lecimy dalej do Szwagra na Pragie. Szwagier kiedyś jeździł, a teraz nie jeździ. Niemniej jego widok i miejscówka, z której odbywały się starty wielu naszych zajebistych wypraw rowerowych w zajebistym roku 2009 nastrajają mnie nostalgicznie, więc zgodnie ustalamy, że czas na browara. I to takiego fajnego. Na murku, na Pradze, pod sklepem :)
Ponieważ w międzyczasie zrobiła nam się tak zwana noc, zawijamy nazad w kierunku Bemowa tym razem już ulicami lekceważąc czerwone światła. I za to spotyka nas kara. A właściwie Gora. Na wiadukcie, na szczęście niedaleko już od nowego blokhausu Gora ustawową ciszę nocną przerwał potworny huk. To Gorowi (Goru) wyje#%ła dętka z tyłu. Ponad dwie godziny od telefonu od Che. Czyli jak już się wam zdarzy odebrać od niej telefon, załatać dętkę, skończyć rozmowę i załatać drugą to starajcie się dotrzeć do celu w czasie krótszym niż dwie godziny. To jest wszystko powiązane, mówię wam ;)
Zostawiam Gora na pastwę sarenek jak to mam w zwyczaju i napieram na swoją wiochę tak by zdążyć wrócić do niej jeszcze przez północą, bo inaczej miałbym kłopot z wypełnieniem pola DATA w tym wpisie :)
Wymęczyłem też wreszcie wpis z Bike Orientu
Pyszne naleśniki i browar tak nas rozleniwiły, że zaczynamy rozważać różnorakie opcje samochodowe. Bierzemy się jednak w garść i ruszamy rezygnując jednak z zahaczania o rejestrację Mazovii. Trudno, będę musiał dopełnić formalności bezpośrednio przed startem. Jedziemy na Gocław, bo Goro ma tam do załatwienia tak zwaną sprawę :) Nie mamy ciśnienia na jazdę, więc korzystamy głownie ze ścieżek rowerowych co mnie skłania do refleksji: zdecydowanie na BS oprócz TEREN powinna być jeszcze rubryka ŚCIEŻKA ROWEROWA i to powinno być specjalnie premiowane.
Czy w tym mieście nie da się zbudować chociaż kilometra jakiejś sensownej infrastruktury rowerowej.
To jest pytanie retoryczne, znaczy nic nie można wygrać nawet jak ktoś zna odpowiedź.
Pierwszą gumę łapie Goro na Polach Mokotowskich. Wymiana dętki w tym syfie jest średnio przyjemna. Zaznaczę, że akurat wtedy dzwoniła Che Czyli jak komuś się spieszy, a do tego nie ma ze sobą zapasowej dętki, a akurat zadzwoni do niego Che to niech lepiej nie odbiera. Ja odebrałem i proszę.
Drugą gumę zaliczam ja na Belwederskiej chwilę potem, czyli niedługo po skończeniu rozmowy z Che. Tak więc, jak już obierzecie i załatacie dętkę to nie kończcie rozmowy, jeśli nie macie drugiego zapasu albo łatek ;)
Koniec końców na Gocławiu jesteśmy po 20-tej. Ponieważ Goro ma jeszcze jedną SPRAWĘ :) lecimy dalej do Szwagra na Pragie. Szwagier kiedyś jeździł, a teraz nie jeździ. Niemniej jego widok i miejscówka, z której odbywały się starty wielu naszych zajebistych wypraw rowerowych w zajebistym roku 2009 nastrajają mnie nostalgicznie, więc zgodnie ustalamy, że czas na browara. I to takiego fajnego. Na murku, na Pradze, pod sklepem :)
Ponieważ w międzyczasie zrobiła nam się tak zwana noc, zawijamy nazad w kierunku Bemowa tym razem już ulicami lekceważąc czerwone światła. I za to spotyka nas kara. A właściwie Gora. Na wiadukcie, na szczęście niedaleko już od nowego blokhausu Gora ustawową ciszę nocną przerwał potworny huk. To Gorowi (Goru) wyje#%ła dętka z tyłu. Ponad dwie godziny od telefonu od Che. Czyli jak już się wam zdarzy odebrać od niej telefon, załatać dętkę, skończyć rozmowę i załatać drugą to starajcie się dotrzeć do celu w czasie krótszym niż dwie godziny. To jest wszystko powiązane, mówię wam ;)
Zostawiam Gora na pastwę sarenek jak to mam w zwyczaju i napieram na swoją wiochę tak by zdążyć wrócić do niej jeszcze przez północą, bo inaczej miałbym kłopot z wypełnieniem pola DATA w tym wpisie :)
Wymęczyłem też wreszcie wpis z Bike Orientu
Kategoria Na luzie
Dane wyjazdu:
89.40 km
19.00 km teren
03:47 h
23.63 km/h:
Maks. pr.:40.80 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:185 m
Kalorie: 3061 kcal
Rower:Kona Cinder Cone
Uff..
Sobota, 2 lipca 2011 · dodano: 06.07.2011 | Komentarze 16
Nareszcie. Nie jeździłem rowerem od dwóch tygodni, czyli od Bike Orientu, z którego relacji zresztą nadal nie skończyłem. W międzyczasie dałem się namówić na wyjazd bez roweru, z którego jedyny wniosek jaki wyciągnąłem to, jak mawia Che: newah egein!!! Z jednej strony fajnie, bo fiordy jadły mi z reki, z drugiej strony głód roweru, zwłaszcza w zestawieniu z wszechobecnymi górami był potworny.
Ale do brzegu... ;)
Na dzisiaj plan prosty, więc oczywiste jest to, że się zesrał.
To charakterystyczne dla prostych planów.
Otóż miał przyjechać do mnie Goro i mieliśmy jechać do Wieliszewa pokibicować Che, która miała się tam ścigać.
Prawda, że proste?
Na dobry początek, rano, kiedy się już wykaraskałem z wyra, dostałem smsa od Gora, że wymięka. No bywa. Zażyłem więc szybkiego browara i postanowiłem odrobić zaległości we śnie. Musiałem je chyba mieć niemałe, bo kolejną pobudkę zaliczyłem po dwunastej, a więc 12 godzin od położenia się (nie licząc przerwy na porannego browara).
Następny etap zesrywania się prostego plan nastąpił gdy udało mi się ustalić, że Che również się zesrała i na Wieliszew nie pojechała wobec czego cała wyprawa straciła sens.
No to ułożyłem kolejny wspaniały plan. Postanowiłem ogarnąć swoją stajnię.
Ten plan zesrał się jeszcze szybciej :)
Ostatecznie późnym popołudniem wyruszyłem jednak w stronę Wieliszewa sam :)
Całą drogę towarzyszyła mi przyjemna mżawka, przechodząca chwilami w "silny opad" Przez całą drogę spotkałem tylko jednego rowerzystę. Albo wszyscy byli w Wieliszewie, albo siedzieli z Gorem w chacie. Innego wyjścia nie widzę.
Na ścieżce nad kanałkiem zupełnie przypadkowo, z zupełnie naprzeciwka nadjechała CheEvara :) Ponieważ Wieliszew bez Che to jak kania bez dżdżu wykonałem zwrot przez rufę i zachowując dotychczasowy kierunek, ale przeciwny zwrot, w strugach deszczu pojechaliśmy razem przez Bródno pod Rurę, gdzie Che jakimś cudem dała się namówić na browara :)
Fajna historia?
:)
Ale do brzegu... ;)
Na dzisiaj plan prosty, więc oczywiste jest to, że się zesrał.
To charakterystyczne dla prostych planów.
Otóż miał przyjechać do mnie Goro i mieliśmy jechać do Wieliszewa pokibicować Che, która miała się tam ścigać.
Prawda, że proste?
Na dobry początek, rano, kiedy się już wykaraskałem z wyra, dostałem smsa od Gora, że wymięka. No bywa. Zażyłem więc szybkiego browara i postanowiłem odrobić zaległości we śnie. Musiałem je chyba mieć niemałe, bo kolejną pobudkę zaliczyłem po dwunastej, a więc 12 godzin od położenia się (nie licząc przerwy na porannego browara).
Następny etap zesrywania się prostego plan nastąpił gdy udało mi się ustalić, że Che również się zesrała i na Wieliszew nie pojechała wobec czego cała wyprawa straciła sens.
No to ułożyłem kolejny wspaniały plan. Postanowiłem ogarnąć swoją stajnię.
Ten plan zesrał się jeszcze szybciej :)
Ostatecznie późnym popołudniem wyruszyłem jednak w stronę Wieliszewa sam :)
Całą drogę towarzyszyła mi przyjemna mżawka, przechodząca chwilami w "silny opad" Przez całą drogę spotkałem tylko jednego rowerzystę. Albo wszyscy byli w Wieliszewie, albo siedzieli z Gorem w chacie. Innego wyjścia nie widzę.
Na ścieżce nad kanałkiem zupełnie przypadkowo, z zupełnie naprzeciwka nadjechała CheEvara :) Ponieważ Wieliszew bez Che to jak kania bez dżdżu wykonałem zwrot przez rufę i zachowując dotychczasowy kierunek, ale przeciwny zwrot, w strugach deszczu pojechaliśmy razem przez Bródno pod Rurę, gdzie Che jakimś cudem dała się namówić na browara :)
Fajna historia?
:)
Kategoria Na luzie
Dane wyjazdu:
165.00 km
100.00 km teren
08:02 h
20.54 km/h:
Maks. pr.:49.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Kona Caldera
Bike Orient Spała
Sobota, 25 czerwca 2011 · dodano: 01.07.2011 | Komentarze 10
Kolejny w tym roku rajd na orientację. Tym razem kolej na Bike Orient. Na tej imprezie byłem już dwa razy i za każdym razem było rewelacyjnie. Takoż i będzie tym razem. Jestem tego pewien :)
START
Tegoroczny BO odbywa się w Spale. Przyjeżdżamy na miejsce i od razu...
Aha!
Nie przedstawiłem jeszcze uczestników dzisiejszej komedii. Tym razem dla odmiany jadę z Jankiem i Gorem :)
Na miejscu same znane twarze. Trojka pewnych zwycięzców, a także Kosma i DJK71. Pogoda idealna choć trochę brakuje mżawki ;)
Rozdanie map następuje jakoś dziwnie wcześniej przed startem, więc jest czas na spokojnie rozrysować trasę. W międzyczasie orgi przez głośniki, mówią, ze trasa jest trudna i są małe szanse, że ktokolwiek zrobi całość. Czyli tak jak w zeszłym roku. Słuchamy co się do nas mówi i kreśląc trasę od razu rezygnujemy z punktów położonych najbardziej na wschód.
Jak się później okaże był to błąd.
PK11 lewy brzeg Pilicy
Tych lewych brzegów Pilica ma dużo, bo co drugi punkt tak się nazywa. Ale to jest ok, bo Pilica tak ładną rzeką jest, że za każdym razem jest pięknie. Droga na punkt to głównie asfalt, na którym łykamy kolejne grupki zawodników i spotykamy bikestatowicza Theli, którego poznaliśmy o ile dobrze pamiętam na Waypointrejsie. Jak się później okaże przejedziemy z nim, a jednocześnie osobno większą część trasy. Z asfaltu zjazd nad rzekę, trochę nierównej łąki, chwila szukania punktu o parę metrów za wcześnie i w końcu jest. Zaczyna się. Lubię ten moment :)
PK12 brzeg stawu
Fok, szit, cholera, motyla noga i wszystkie inne straszne przekleństwa świata!!!
W drodze na ten punkt zrobiłem coś czego robić nie wolno, coś czego nigdy nie robię i w ogóle bez sensu :/
Wszystkie rajdy na orientacje, w których brałem udział nauczyły mnie kilku ważnych rzeczy: nie wolno jechać „za innymi”, nie wolno jechać, bo „tu jest dużo śladów” i nie wolno słuchać tych co "wiedzą lepiej" gdzie jechać. Trzeba mieć własne zdanie i się go trzymać. Tymczasem co ja robię? Mimo tego, że jestem pewien naszej pozycji, to DAJĘ SIĘ PRZEKONAĆ Gorowi, żeby skręcić w lewo będąc pewnym, że należy jechać prosto. Pretensji do Gora nie mam, ale do siebie owszem. Na szczęście parę kilo dalej były tory kolejowe, które mnie "otrzeźwiły" Szybki powrót na właściwą trasę i napieramy na BANALNY NAWIGACYJNIE punkt.
PK14 ścieżka w obniżeniu
Jakieś dwie godziny temu pędząc samochodem po fajnych, wąskich, asfaltowych drogach przez las rozmawialiśmy, że jak nic jeszcze dzisiaj będziemy tu orać na rowerach. No i jesteśmy :) Popełniamy mały błąd przy próbie objechania lotniska, ale szybko go korygujemy i dojeżdżamy w okolice punktu. Było trochę biegania po lesie, ale udało się :)
PK16 skrzyżowanie dróg
Dotarcie do tego punktu było tak banalne, że zupełnie nie mam o czym pisać.
PK2 dawna gajówka
Na dwójkę jest nam trochę nie po drodze, lepsza byłaby od razu siedemnastka. Tu pierwszy raz dostrzegłem, że obrany przez nas wariant nie jest do końca optymalny. Odbijając na południe zapamiętuję numer drogi pożarowej prowadzącej do następnego punktu czym potem zaimponuję Jankowi :)
PK17 szczyt wzniesienia
To jeden z tych punktów, które lubię. Położony nie przy drodze lecz głęboko w lesie, wymaga dokładnego namierzenia i precyzyjnego najechania. A nam się to udało bez problemu :)
PK10 lewy brzeg Pilicy
Wracamy nad Pilicę. Theli cały czas z nami, a jakby obok nas :) Gościu mi w pewnym sensie imponuje :)
Imponuje mi też moje skupienie. Jadę jak po sznurku. Żadnych problemów z nawigacją, na punkt najeżdżamy jakbyśmy stąd byli.
PK7 brzeg starorzecza
Opis punktu sugerował, że nareszcie będzie brodzenie. W drodze na punkt gubię Gora i Janka. A może to był Goro i Theli, a Janka zgubiliśmy wcześniej? Już nie pamiętam. Tak to jest jak się kończy relację dwa tygodnie po rajdzie. W każdym razie noga mi dziś tak podaje i jestem tak skupiony na trasie, że nawet nie zauważam, że ich gubię. Na polnej drodze stwierdzam jednak, że źle skręciłem i wracam do asfaltu gdzie spotykam Gora i Janka, albo Gora i Theli :)
Razem wbijamy się ponownie w pola i odnajdujemy punkt. To była jednak dobra droga.
PK18 lewy brzeg Pilicy
Przejeżdżamy przez most nad Pilicą, ale doczytawszy w opisie słowo-klucz: LEWY wracamy jednak na lewą stroną rzeki. W tej okolicy rzeka wygląda na głęboką i nie ma pewności, że uda się ją przekroczyć w okolicy punktu wpław. Theli pojechał swoją drogą, a Janek odpadł. Tym razem jestem tego pewien :)
Kilka polnych dróg, przeprawa przez wysuszony młodnik i znowu możemy podziwiać dolinę Pilicy. Punkt zaliczony.
PK8 lewy brzeg Pilicy
To już któryś raz jak Goro marudzi na punkcie i muszę go zostawić na pastwę sarenek. Zauważyłem, że to najlepsza na niego metoda. Ładnie się wtedy spina i mnie dogania i nadrabia stratę :) Po stosunkowo długim asfaltowym przelocie kolejny raz bezbłędnie namierzamy punkt.
PK3 kapliczka na wzniesieniu
Wracamy kawałek do promu. Rzeka w tym miejscu wygląda na głęboko, chociaż z późniejszej relacji Nowaków z Gerappa wynikało, że była spoko do przejścia. Nawet trochę żałuję, że nie spróbowaliśmy.
Prom jest napędzany mięśniami dwóch lokalnych troli i kosztuje dwa złote. Płacę, jem, piję, smaruje rower, robię zdjęcia i ucinam sobie pogawędkę z innymi rowerzystami. Nie wiem co w tym czasie robi Goro, ale wiem, że jak przybijamy do drugiego brzegu to dopiero zaczyna smarować łańcuch, a nie zdążył zjeść, rozliczyć się z galernikiem, a nie pstrykał też fotek. Ponieważ jednak wiem już, że najlepiej działa metoda faktów dokonanych zostawiam go samego na promie i odjeżdżam z Theli i jeszcze jednym gościem. Przed nami długi asfaltowy przelot, więc nie mam wątpliwości, że Goro nas dogoni. Noga nadal podaje mi nieźle, na tyle, że gubię swój peleton :)
Niezawodny (i wkur%^&ny; Goro ;) ogarnia wreszcie temat opuszczenia promu, dogania ich, ciągnie za sobą i po chwili znów stanowimy jedność :)
Przedmiotowa kapliczka znajduje się na sporej górce. Wszyscy porzucają rowery i idą na piechotę tylko nie ja. Jak już napisałem przed chwilą, mam fazę na jechanie. Podjeżdżam całość i z góry na wspinających się zawodników. Jako pierwsza wspina się mniam, mniam, fajna blondynka, więc z dumą informuję ją, że ja wjechałem tu rowerem ;) Musiała być zmęczona, bo tylko coś mruknęła zamiast rozpływać się nad moją zajebistością, jak to robi większość kobiet ;)
Pojawił się jednak mały problem. Nie było widać punktu. Goro nabrał w związku z tym podejrzeń, że może być wewnątrz kapliczki i rozpoczął forsowanie kłódki, na szczęście wtedy ktoś krzyknął z krzaków nieopodal: TU!
PK15 szczyt wzniesienia
Droga na ten punkt składała się głównie z piachu. Na szczęście trochę popadało.
Punkt sprytnie ukryty poza drogami i ścieżkami w szczerym lesie. Kurde jak tu pięknie :) Po drodze ostatecznie rozeszły się nasze ścieżki z Thelim, który wybrał inny wariant i pojechał zaliczać punkty za wschodzie, które my odpuściliśmy.
PK4 miejsce biwakowe
Z mapy wynika, że pojechaliśmy tam Szlakiem Cudownych Obrazów. Nie wiem co palił twórca tej nazwy, ale nam droga minęła normalnie. Ładnie było, to prawda, ale żeby zaraz cudownych...
Na punkcie spotykamy Kosmę i DJK71.
Jest też wyżerka. Zjadam milion pomarańczy, a wzrokiem szukam kasownika, bo jest ukryty gdzieś między drzewami, a Kosma nie chce powiedzieć gdzie :)
PK5 kapliczka na wzniesieniu
Kolejna kapliczka. Tym razem po jakimś pustelniku. Znowu poza drogą, znowu trzeba się dokładnie namierzać. Lubię Bike Orient właśnie za to między innymi :)
PK13 lewy brzeg strumienia
No i bęc.
To musiało w końcu nastąpić. Za dobrze szło. Żarło, żarło, aż zdechło.
Za dobrze szło.
Wjechaliśmy o kilometr za wcześnie nad rzeczkę i szukaliśmy punktu tak zawzięcie, że nawet chodziliśmy w nurcie rzeki, żeby wypatrzyć go na brzegu.
Potem podjęliśmy kolejną próbę, kawałek dalej, ale znowu źle i znowu musieliśmy odpuścić. Ostatecznie podjęliśmy decyzje o powrocie do głównej drogi i namierzeniu się od nowa. Po drodze widzimy w oddali orgów z Otwocka. Dopiero za trzecim podejściem, z mokrymi butami, zmęczeni, odnajdujemy punkt.
Jakaś godzina straty :/
PK6 skansen
Chyba już jestem zmęczony, bo się zaczynam dekoncentrować. Na banalnym rozjeździe, pełnym punktów nawigacyjnych jedziemy prosto zamiast w prawo. Po 100 metrach korygujemy, ale to pierwszy sygnał ostrzegawczy, że trzeba się ponownie skupić. W drodze na punkt spotykamy przeszkodę w postaci leśniczówki, przez którą przechodzi droga. Przed wjazdem krząta się gospodarz. Podjeżdżamy z zamiarem pokojowego uzgodnienia warunków przejazdu, ale gościu ma niezła fazę i serwuje nam żałosny monolog. Jak to mu jest źle, ilu to już dzisiaj rowerzystów pogwałciło jego wykupione od Skarbu Państwa za 5% wartości mienie prywatne i jak powinniśmy się zachowywać krok po kroku, żeby uzyskać jego akceptacje.
Jeszcze chwila i Goro by go chyba jebnął, ale ostatecznie przedostaliśmy się pokojowo.
Pedał. Z tego leśniczego of kors.
A punkt był w skansenie.
PK1 strażnicówka
Znowu sporo asfaltu i prawie bezbłędnie namierzony punkt.
Prawie, bo przejechaliśmy kawałek za daleko, ale niewielki :)
PK9 prawy brzeg Pilicy
Ostatni punkt w drodze do Spały. Nie wiem czy było łatwo czy trudno, bo Garmin się wyłączył, nie mam śladu, a minęło już kupa czasu i nic nie pamiętam. Pamiętam tylko, że na miejscu spotkaliśmy ekipę małolatów, którzy się nigdzie nie spieszyli mimo, że kończył się czas :)
META
Przyjeżdżamy ponad pół godziny po Janku, który zdobył tyle samo punktów co my. To wina naszego błądzenia na trzynastce. A miejsce dla odmiany zajmujemy dwunaste. W sumie nieźle.
Czas na integrację :)
START
Tegoroczny BO odbywa się w Spale. Przyjeżdżamy na miejsce i od razu...
Aha!
Nie przedstawiłem jeszcze uczestników dzisiejszej komedii. Tym razem dla odmiany jadę z Jankiem i Gorem :)
Na miejscu same znane twarze. Trojka pewnych zwycięzców, a także Kosma i DJK71. Pogoda idealna choć trochę brakuje mżawki ;)
Rozdanie map następuje jakoś dziwnie wcześniej przed startem, więc jest czas na spokojnie rozrysować trasę. W międzyczasie orgi przez głośniki, mówią, ze trasa jest trudna i są małe szanse, że ktokolwiek zrobi całość. Czyli tak jak w zeszłym roku. Słuchamy co się do nas mówi i kreśląc trasę od razu rezygnujemy z punktów położonych najbardziej na wschód.
Jak się później okaże był to błąd.
PK11 lewy brzeg Pilicy
Tych lewych brzegów Pilica ma dużo, bo co drugi punkt tak się nazywa. Ale to jest ok, bo Pilica tak ładną rzeką jest, że za każdym razem jest pięknie. Droga na punkt to głównie asfalt, na którym łykamy kolejne grupki zawodników i spotykamy bikestatowicza Theli, którego poznaliśmy o ile dobrze pamiętam na Waypointrejsie. Jak się później okaże przejedziemy z nim, a jednocześnie osobno większą część trasy. Z asfaltu zjazd nad rzekę, trochę nierównej łąki, chwila szukania punktu o parę metrów za wcześnie i w końcu jest. Zaczyna się. Lubię ten moment :)
PK12 brzeg stawu
Fok, szit, cholera, motyla noga i wszystkie inne straszne przekleństwa świata!!!
W drodze na ten punkt zrobiłem coś czego robić nie wolno, coś czego nigdy nie robię i w ogóle bez sensu :/
Wszystkie rajdy na orientacje, w których brałem udział nauczyły mnie kilku ważnych rzeczy: nie wolno jechać „za innymi”, nie wolno jechać, bo „tu jest dużo śladów” i nie wolno słuchać tych co "wiedzą lepiej" gdzie jechać. Trzeba mieć własne zdanie i się go trzymać. Tymczasem co ja robię? Mimo tego, że jestem pewien naszej pozycji, to DAJĘ SIĘ PRZEKONAĆ Gorowi, żeby skręcić w lewo będąc pewnym, że należy jechać prosto. Pretensji do Gora nie mam, ale do siebie owszem. Na szczęście parę kilo dalej były tory kolejowe, które mnie "otrzeźwiły" Szybki powrót na właściwą trasę i napieramy na BANALNY NAWIGACYJNIE punkt.
PK14 ścieżka w obniżeniu
Jakieś dwie godziny temu pędząc samochodem po fajnych, wąskich, asfaltowych drogach przez las rozmawialiśmy, że jak nic jeszcze dzisiaj będziemy tu orać na rowerach. No i jesteśmy :) Popełniamy mały błąd przy próbie objechania lotniska, ale szybko go korygujemy i dojeżdżamy w okolice punktu. Było trochę biegania po lesie, ale udało się :)
Ta kropka w oddali to biegający po lesie Goro :)© Niewe
PK16 skrzyżowanie dróg
Dotarcie do tego punktu było tak banalne, że zupełnie nie mam o czym pisać.
PK2 dawna gajówka
Na dwójkę jest nam trochę nie po drodze, lepsza byłaby od razu siedemnastka. Tu pierwszy raz dostrzegłem, że obrany przez nas wariant nie jest do końca optymalny. Odbijając na południe zapamiętuję numer drogi pożarowej prowadzącej do następnego punktu czym potem zaimponuję Jankowi :)
PK17 szczyt wzniesienia
To jeden z tych punktów, które lubię. Położony nie przy drodze lecz głęboko w lesie, wymaga dokładnego namierzenia i precyzyjnego najechania. A nam się to udało bez problemu :)
PK10 lewy brzeg Pilicy
Wracamy nad Pilicę. Theli cały czas z nami, a jakby obok nas :) Gościu mi w pewnym sensie imponuje :)
Imponuje mi też moje skupienie. Jadę jak po sznurku. Żadnych problemów z nawigacją, na punkt najeżdżamy jakbyśmy stąd byli.
PK7 brzeg starorzecza
Opis punktu sugerował, że nareszcie będzie brodzenie. W drodze na punkt gubię Gora i Janka. A może to był Goro i Theli, a Janka zgubiliśmy wcześniej? Już nie pamiętam. Tak to jest jak się kończy relację dwa tygodnie po rajdzie. W każdym razie noga mi dziś tak podaje i jestem tak skupiony na trasie, że nawet nie zauważam, że ich gubię. Na polnej drodze stwierdzam jednak, że źle skręciłem i wracam do asfaltu gdzie spotykam Gora i Janka, albo Gora i Theli :)
Razem wbijamy się ponownie w pola i odnajdujemy punkt. To była jednak dobra droga.
PK18 lewy brzeg Pilicy
Przejeżdżamy przez most nad Pilicą, ale doczytawszy w opisie słowo-klucz: LEWY wracamy jednak na lewą stroną rzeki. W tej okolicy rzeka wygląda na głęboką i nie ma pewności, że uda się ją przekroczyć w okolicy punktu wpław. Theli pojechał swoją drogą, a Janek odpadł. Tym razem jestem tego pewien :)
Kilka polnych dróg, przeprawa przez wysuszony młodnik i znowu możemy podziwiać dolinę Pilicy. Punkt zaliczony.
PK8 lewy brzeg Pilicy
To już któryś raz jak Goro marudzi na punkcie i muszę go zostawić na pastwę sarenek. Zauważyłem, że to najlepsza na niego metoda. Ładnie się wtedy spina i mnie dogania i nadrabia stratę :) Po stosunkowo długim asfaltowym przelocie kolejny raz bezbłędnie namierzamy punkt.
PK3 kapliczka na wzniesieniu
Wracamy kawałek do promu. Rzeka w tym miejscu wygląda na głęboko, chociaż z późniejszej relacji Nowaków z Gerappa wynikało, że była spoko do przejścia. Nawet trochę żałuję, że nie spróbowaliśmy.
Prom jest napędzany mięśniami dwóch lokalnych troli i kosztuje dwa złote. Płacę, jem, piję, smaruje rower, robię zdjęcia i ucinam sobie pogawędkę z innymi rowerzystami. Nie wiem co w tym czasie robi Goro, ale wiem, że jak przybijamy do drugiego brzegu to dopiero zaczyna smarować łańcuch, a nie zdążył zjeść, rozliczyć się z galernikiem, a nie pstrykał też fotek. Ponieważ jednak wiem już, że najlepiej działa metoda faktów dokonanych zostawiam go samego na promie i odjeżdżam z Theli i jeszcze jednym gościem. Przed nami długi asfaltowy przelot, więc nie mam wątpliwości, że Goro nas dogoni. Noga nadal podaje mi nieźle, na tyle, że gubię swój peleton :)
Niezawodny (i wkur%^&ny; Goro ;) ogarnia wreszcie temat opuszczenia promu, dogania ich, ciągnie za sobą i po chwili znów stanowimy jedność :)
Przedmiotowa kapliczka znajduje się na sporej górce. Wszyscy porzucają rowery i idą na piechotę tylko nie ja. Jak już napisałem przed chwilą, mam fazę na jechanie. Podjeżdżam całość i z góry na wspinających się zawodników. Jako pierwsza wspina się mniam, mniam, fajna blondynka, więc z dumą informuję ją, że ja wjechałem tu rowerem ;) Musiała być zmęczona, bo tylko coś mruknęła zamiast rozpływać się nad moją zajebistością, jak to robi większość kobiet ;)
Pojawił się jednak mały problem. Nie było widać punktu. Goro nabrał w związku z tym podejrzeń, że może być wewnątrz kapliczki i rozpoczął forsowanie kłódki, na szczęście wtedy ktoś krzyknął z krzaków nieopodal: TU!
PK15 szczyt wzniesienia
Droga na ten punkt składała się głównie z piachu. Na szczęście trochę popadało.
Punkt sprytnie ukryty poza drogami i ścieżkami w szczerym lesie. Kurde jak tu pięknie :) Po drodze ostatecznie rozeszły się nasze ścieżki z Thelim, który wybrał inny wariant i pojechał zaliczać punkty za wschodzie, które my odpuściliśmy.
PK4 miejsce biwakowe
Z mapy wynika, że pojechaliśmy tam Szlakiem Cudownych Obrazów. Nie wiem co palił twórca tej nazwy, ale nam droga minęła normalnie. Ładnie było, to prawda, ale żeby zaraz cudownych...
Na punkcie spotykamy Kosmę i DJK71.
Jest też wyżerka. Zjadam milion pomarańczy, a wzrokiem szukam kasownika, bo jest ukryty gdzieś między drzewami, a Kosma nie chce powiedzieć gdzie :)
Miejsce biwakowe© Niewe
PK5 kapliczka na wzniesieniu
Kolejna kapliczka. Tym razem po jakimś pustelniku. Znowu poza drogą, znowu trzeba się dokładnie namierzać. Lubię Bike Orient właśnie za to między innymi :)
PK13 lewy brzeg strumienia
No i bęc.
To musiało w końcu nastąpić. Za dobrze szło. Żarło, żarło, aż zdechło.
Za dobrze szło.
PK13 okazał się pechowy© Niewe
Wjechaliśmy o kilometr za wcześnie nad rzeczkę i szukaliśmy punktu tak zawzięcie, że nawet chodziliśmy w nurcie rzeki, żeby wypatrzyć go na brzegu.
Potem podjęliśmy kolejną próbę, kawałek dalej, ale znowu źle i znowu musieliśmy odpuścić. Ostatecznie podjęliśmy decyzje o powrocie do głównej drogi i namierzeniu się od nowa. Po drodze widzimy w oddali orgów z Otwocka. Dopiero za trzecim podejściem, z mokrymi butami, zmęczeni, odnajdujemy punkt.
Jakaś godzina straty :/
PK6 skansen
Chyba już jestem zmęczony, bo się zaczynam dekoncentrować. Na banalnym rozjeździe, pełnym punktów nawigacyjnych jedziemy prosto zamiast w prawo. Po 100 metrach korygujemy, ale to pierwszy sygnał ostrzegawczy, że trzeba się ponownie skupić. W drodze na punkt spotykamy przeszkodę w postaci leśniczówki, przez którą przechodzi droga. Przed wjazdem krząta się gospodarz. Podjeżdżamy z zamiarem pokojowego uzgodnienia warunków przejazdu, ale gościu ma niezła fazę i serwuje nam żałosny monolog. Jak to mu jest źle, ilu to już dzisiaj rowerzystów pogwałciło jego wykupione od Skarbu Państwa za 5% wartości mienie prywatne i jak powinniśmy się zachowywać krok po kroku, żeby uzyskać jego akceptacje.
Jeszcze chwila i Goro by go chyba jebnął, ale ostatecznie przedostaliśmy się pokojowo.
Pedał. Z tego leśniczego of kors.
A punkt był w skansenie.
PK1 strażnicówka
Znowu sporo asfaltu i prawie bezbłędnie namierzony punkt.
Prawie, bo przejechaliśmy kawałek za daleko, ale niewielki :)
PK9 prawy brzeg Pilicy
Ostatni punkt w drodze do Spały. Nie wiem czy było łatwo czy trudno, bo Garmin się wyłączył, nie mam śladu, a minęło już kupa czasu i nic nie pamiętam. Pamiętam tylko, że na miejscu spotkaliśmy ekipę małolatów, którzy się nigdzie nie spieszyli mimo, że kończył się czas :)
META
Przyjeżdżamy ponad pół godziny po Janku, który zdobył tyle samo punktów co my. To wina naszego błądzenia na trzynastce. A miejsce dla odmiany zajmujemy dwunaste. W sumie nieźle.
Czas na integrację :)
Integracja na mecie - od lewej Janek, Goro, Ja, Kosma i Nowak z Gerappa.© Niewe