Info
Ten blog rowerowy prowadzi Niewe z miasteczka Wiktorów. Mam przejechane 21566.55 kilometrów w tym 10127.52 w terenie. Jeżdżę z prędkością średnią 19.54 km/h i się wcale nie chwalę.Więcej o mnie.
Wykres roczny
Archiwum bloga
- 2013, Październik1 - 7
- 2013, Wrzesień8 - 7
- 2013, Sierpień3 - 2
- 2013, Czerwiec12 - 57
- 2013, Maj7 - 5
- 2013, Kwiecień10 - 37
- 2013, Marzec12 - 59
- 2013, Luty3 - 19
- 2013, Styczeń1 - 14
- 2012, Grudzień3 - 18
- 2012, Listopad3 - 39
- 2012, Październik8 - 72
- 2012, Wrzesień14 - 98
- 2012, Sierpień6 - 53
- 2012, Lipiec12 - 66
- 2012, Czerwiec11 - 139
- 2012, Maj12 - 152
- 2012, Kwiecień9 - 112
- 2012, Marzec3 - 34
- 2012, Luty9 - 71
- 2012, Styczeń8 - 93
- 2011, Grudzień8 - 78
- 2011, Listopad7 - 80
- 2011, Październik6 - 43
- 2011, Wrzesień11 - 128
- 2011, Sierpień10 - 77
- 2011, Lipiec12 - 103
- 2011, Czerwiec7 - 79
- 2011, Maj17 - 181
- 2011, Kwiecień12 - 176
- 2011, Marzec3 - 3
- 2011, Luty5 - 3
- 2011, Styczeń3 - 19
- 2010, Grudzień3 - 13
- 2010, Listopad4 - 8
- 2010, Październik4 - 13
- 2010, Wrzesień8 - 15
- 2010, Sierpień7 - 2
- 2010, Lipiec9 - 6
- 2010, Czerwiec12 - 28
- 2010, Maj7 - 21
- 2010, Kwiecień11 - 35
- 2010, Marzec3 - 3
- 2010, Luty2 - 1
- 2010, Styczeń6 - 4
- 2009, Grudzień5 - 6
- 2009, Listopad4 - 4
- 2009, Październik4 - 17
- 2009, Wrzesień6 - 19
- 2009, Sierpień10 - 6
- 2009, Lipiec5 - 9
Dane wyjazdu:
49.45 km
8.00 km teren
02:15 h
21.98 km/h:
Maks. pr.:37.30 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: 68 m
Kalorie: 1607 kcal
Rower:Kona Caldera
Obstawa
Czwartek, 14 czerwca 2012 · dodano: 15.06.2012 | Komentarze 8
Wracając z roboty do się na wiochę natknąłem się na przebranego za rowerzystę Rootera.
-Ciekaj, ku.. – mówię - też się przebierę i pojadziem razem.
Tak po wiejsku gadałem, bo jak zaznaczyłem na wstępie rzecz działa się na wsi.
Rooter pociekał i pojechalimy rzeczywiście razem. W Lipkowie naprzeciw wyjechał nam Goro i wszystkie czy pojechaliśmy sobie na Wolę, gdzie imć Rooter planował pobrać jakaś kasę. No a wiadomo, że jak w grę chodzi kasa, to musi być i jakaś obstawa.
I stąd właśnie się wziął ten przygłupi tytuł tego wpisu.
Wróciliśmy już tylko z Rooterem macając po drodze różne nowe skróty do nas.
Nie zajechaliśmy na piwo, a Rooter nie zaszedł do Domu Zła.
Co to się dzieje panie.
Aaaa i jeszcze!
Nareszcie mi się jakoś lekko jechało :)
-Ciekaj, ku.. – mówię - też się przebierę i pojadziem razem.
Tak po wiejsku gadałem, bo jak zaznaczyłem na wstępie rzecz działa się na wsi.
Rooter pociekał i pojechalimy rzeczywiście razem. W Lipkowie naprzeciw wyjechał nam Goro i wszystkie czy pojechaliśmy sobie na Wolę, gdzie imć Rooter planował pobrać jakaś kasę. No a wiadomo, że jak w grę chodzi kasa, to musi być i jakaś obstawa.
I stąd właśnie się wziął ten przygłupi tytuł tego wpisu.
Wróciliśmy już tylko z Rooterem macając po drodze różne nowe skróty do nas.
Nie zajechaliśmy na piwo, a Rooter nie zaszedł do Domu Zła.
Co to się dzieje panie.
Aaaa i jeszcze!
Nareszcie mi się jakoś lekko jechało :)
Kategoria Na luzie
Dane wyjazdu:
34.44 km
3.50 km teren
01:41 h
20.46 km/h:
Maks. pr.:31.10 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: 69 m
Kalorie: 1062 kcal
Rower:Kona Caldera
Bardziej kajakowo niż rowerowo
Niedziela, 10 czerwca 2012 · dodano: 14.06.2012 | Komentarze 10
Po wczorajszym wysiłku głównie integracyjnym nowy dzień witam oczywiście wielkimi haustami w namiocie (jak ja się tu w ogóle znalazłem?) i strasznie zmęczony. W planach na dzisiaj miał być spływ kajakowy Rawką, a potem powrót do domu na kołach, jednak już czuję, że trzeba będzie znowu skorzystać z pomocy kolei.
Zatem jeżdżenia dzisiaj mało, ale spływ bardzo udany :)
Po spływie ChrisEM odprowadza nas przez Skierniewice na obiad w pysznym towarzystwie Sylwii i Radka, a potem gładko ładujemy się do TLK i w „komfortowych” warunkach za „atrakcyjną cenę” wracamy do Stolycy :)
Z samego dworca snuję się już do siebie pożarówką przez Kampinos w deszczu, pocie i znoju. Osiągnięta prędkość maksymalna wiele mówi :)
Zmęczyłem się jak cholera, ale łikend był naprawdę rewelacyjny.
Zatem jeżdżenia dzisiaj mało, ale spływ bardzo udany :)
ChrisEM i Bartman w trakcie wyrównywania potencjałów. Jak się dobrze człowiek napełni to mu się woda nie naleje.© Niewe
Theli odwdzięcza się Sylwi za wczoraj pozwalająć jej swobodnie wiosłować :)© Niewe
Próbowałem tak też z Jankiem, ale sie zbuntował© Niewe
Po spływie ChrisEM odprowadza nas przez Skierniewice na obiad w pysznym towarzystwie Sylwii i Radka, a potem gładko ładujemy się do TLK i w „komfortowych” warunkach za „atrakcyjną cenę” wracamy do Stolycy :)
Z samego dworca snuję się już do siebie pożarówką przez Kampinos w deszczu, pocie i znoju. Osiągnięta prędkość maksymalna wiele mówi :)
Zmęczyłem się jak cholera, ale łikend był naprawdę rewelacyjny.
Dane wyjazdu:
136.00 km
80.00 km teren
07:20 h
18.55 km/h:
Maks. pr.:39.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:191 m
Kalorie: 4050 kcal
Rower:Kona Caldera
Bike Orient Budy Grabskie
Sobota, 9 czerwca 2012 · dodano: 13.06.2012 | Komentarze 24
Na tegoroczny Bike Orient znowu jadę z Jankiem. Już raz z nim na BO jechałem stąd właśnie rzeczone ZNOWU. Tym razem jednak wybieramy opcję MAX i jedziemy transportem rowerowo-kolejowym na całe dwa dni łącznie z niedzielnym spływem kajakowym.
A to oznacza konieczność wyruszenia z domu tak zwanym bladym świtem, po zaledwie kilku godzinach snu.
6:30 loguję się na dworcu w Pruszkowie, a tam EURO w toku. Najpierw widzę jak dwóch gości zostaje wyrzuconych ze stojącego pociągu przez konduktora, po czym jeden z nich zaczyna widowiskowo rzygać na peron, a drugi próbuję zatrzymać ruszający pociąg wczepiając palce w uszczelki okien. Na szczęście kolej teraz jest coraz nowocześniejsza, osiągi coraz większe, silniki coraz silniejsze, więc pociąg z trudem, ale odjeżdża.
Nie chcąc być obrzyganym przenoszę się do drugiej części peronu, tylko po to żeby napotkać wytatuowanego kolesia w spodniach zakrwawionych do kolan.
Zakrwawiony też nie chcę być, więc przenoszę się jeszcze dalej i wtapiam w tłum otwierając zimny browarek nabyty po drodze. Wreszcie przyjeżdża pociąg, w pociągu Janek i jeszcze trochę innych nieznanych mi z imienia i nazwiska rowerzystów, którzy ewidentnie jadą w tym samym celu co my.
Na miejsce docieramy jakoś godzinę przed startem. Zrzucamy plecaki (to znaczy ja zrzucam plecak, bo Janek dzisiaj testuje swoją przyczepkę, co na moje oko spokojnie dwie kratki browaru targnąć może) i przygotowujemy się do startu.
W tak zwanym między czasie przybywają miejscowi. Na początek Sylwia, z którą ustalam menu na punkcie żywieniowym (Sylwia się dzisiaj nie ściga tylko obija na PK6), następnie ChrisEM, Bartman i Theli, dzisiejszy faworyt, który to sobie sprawił jakiś kosmiczny rower i coraz ostrzej wytapia se łydy, a poza tym utrzymuje nieformalne kontakty pozasportowe z Sylwią, więc na bank ma już mapę od wczoraj, albo w ogóle skasowaną całą kartę startową i tylko posiedzi ze 4 godziny gdzieś w krzakach dla niepoznaki.
Następuje rozdanie map ( ja swoją muszę wyrwać Sylwii na siłę, bo kitra wszystko najpierw dla miejscowych, wiadomo, lokalna sitwa, układy i układziki) i już za chwilę ruszamy.
Wybieramy z Jankiem wariant z grubsza zgodny z ruchem wskazówek zegara, aczkolwiek dosyć nietypowo zaczynamy od PK 2 – skrzyżowanie drogi i strumienia.
Na tyle nietypowo, że na punkcie jesteśmy pierwsi i dopiero jak z niego wyjeżdżamy to spotykamy nadjeżdżających Batmana i Chrisa. Thelego nie spotykamy, bo jak już wspominałem siedzi gdzieś w krzunach i liczy czas ;)
W miarę dobrym tempem zaliczamy kolejno PK 1, 3, 10, 17, 11 i 14 napotykając trudności jedynie na PK 11, do którego „droga” prowadziła tylko z jednej strony, a większość okolicznych dróg przejeżdżała przez prywatne działki, często pozamykane. Dziwna okolica.
Do zaliczenia pozostały nam teraz punkty na wschód od Rawki, którą planujemy przekroczyć w okolicy zbiornika Joachimów. Na mapie nic tam za bardzo nie widać, ale zarówno Theli jak i ChrisEM twierdzili, że jest tam kładka. Wiarygodność ich zeznań została precyzyjnie zdefiniowana na majowym wyjeździe, więc jadąc na północ mam duże obawy czy kładka rzeczywiście tam będzie i czy nie nadrobię więcej niż 5 km ;)
Na szczęście chłopaki nie mataczyli i kładka była, ale żeby do niej dotrzeć trzeba było podpytać o drogę okolicznych mieszkańców, bo do kładki nie prowadziła żadna droga tylko ścieżka przez teren prywatny.
Zaliczanie „wschodnich” punktów zaczynamy od PK4 – prawy brzeg rzeki, a potem bez problemu docieramy na żywieniowy PK6 – miejsce biwakowe. Niestety o ile jeszcze wspomniana kładka rzeczywiście istniała, o tyle obiecane przez Sylwię schabowe z mizerią już nie i musieliśmy poprzestać na pomarańczach i arbuzach.
Opuszczamy punkt i kierujemy się na północ w stronę PK5 – dawny cmentarz spotykając jadącego szybko z przeciwka Radka. Trzy godziny siedział w krzakach, a Sylwia mu zanosiła pewnie moje schabowe, to teraz ma siłę i może markować ściganie.
Na PK5 teoretycznie prowadzi prosta droga. Teoretycznie, bo nagle droga się zwęża, zwęża i zwęża i już za chwilę przedzieramy się przez gęsty las. Przyglądam się dokładnie mapie i dostrzegam, że kółko oznaczające punkt przechodzi przez puste miejsce i droga rzeczywiście urywa się w lesie.
Czyli trafiliśmy dobrze, ale co z tego :)
Błądzimy po tym cholernym lesie chyba ze 40 minut, w międzyczasie spotykając po raz kolejny Barta i Chrisa. W końcu w oddali, za lasem dostrzegamy ekrany akustyczne autostrady. To nam pozwala się mniej więcej zorientować na jakiej wysokości mapy jesteśmy i po jeszcze paru minutach parzenia nóg pokrzywami i rozdzierania skóry przez jerzyny docieramy na punkt.
Wydostajemy się stamtąd już w bardziej cywilizowany sposób, wzdłuż płotu autostrady i robimy kolejno PK 13, 20, 15, 18, 19, 12 i 16. Aktualna mapa w skali 1:50 tys z warstwą turystyczną powoduje, że znowu jedziemy w zasadzie bez problemów nawigacyjnych, a jedyne czego nam brakuje to mocy w nogach. Te punkty nas tak rozleniwiły, że ostatnie trzy tj. 9, 8 i 7 kwalifikujemy jako „łeeee, banalne” i zamiast się skupić, pilnować dystansu i kierunku to pierdzielimy o przysłowiowej dupie Maryni (jak znajdę adekwatną fotkę to wstawię). Efekt tego jest oczywisty, przewidywalny i powtarzalny. Na każdym z trzech punktów tracimy masę czasu, z każdym razem „przestrzeliwując” właściwy skręt i błądząc po okolicznych dróżkach.
Ostatecznie na metę docieramy prawię godzinę po Barcie i Chrisie, z którymi jeszcze przed chwilą jechaliśmy porównywalnie.
Zajmujemy słabiutkie 21. miejsce i rozpoczynamy regenerację i integrację.
I w sumie to jest w tym wszystkim najfajniejsze. Dzięki takim zawodom można objeździć „zadupia”, na które nigdy by się nie wjechało samemu i poznać tam jeszcze masę naprawdę fajnych ludzi.
Przycukrowałem na koniec :)
A to oznacza konieczność wyruszenia z domu tak zwanym bladym świtem, po zaledwie kilku godzinach snu.
Niewe-cień wyrusza na spotkanie przygody :)© Niewe
6:30 loguję się na dworcu w Pruszkowie, a tam EURO w toku. Najpierw widzę jak dwóch gości zostaje wyrzuconych ze stojącego pociągu przez konduktora, po czym jeden z nich zaczyna widowiskowo rzygać na peron, a drugi próbuję zatrzymać ruszający pociąg wczepiając palce w uszczelki okien. Na szczęście kolej teraz jest coraz nowocześniejsza, osiągi coraz większe, silniki coraz silniejsze, więc pociąg z trudem, ale odjeżdża.
Nie chcąc być obrzyganym przenoszę się do drugiej części peronu, tylko po to żeby napotkać wytatuowanego kolesia w spodniach zakrwawionych do kolan.
Zakrwawiony też nie chcę być, więc przenoszę się jeszcze dalej i wtapiam w tłum otwierając zimny browarek nabyty po drodze. Wreszcie przyjeżdża pociąg, w pociągu Janek i jeszcze trochę innych nieznanych mi z imienia i nazwiska rowerzystów, którzy ewidentnie jadą w tym samym celu co my.
Na miejsce docieramy jakoś godzinę przed startem. Zrzucamy plecaki (to znaczy ja zrzucam plecak, bo Janek dzisiaj testuje swoją przyczepkę, co na moje oko spokojnie dwie kratki browaru targnąć może) i przygotowujemy się do startu.
W tak zwanym między czasie przybywają miejscowi. Na początek Sylwia, z którą ustalam menu na punkcie żywieniowym (Sylwia się dzisiaj nie ściga tylko obija na PK6), następnie ChrisEM, Bartman i Theli, dzisiejszy faworyt, który to sobie sprawił jakiś kosmiczny rower i coraz ostrzej wytapia se łydy, a poza tym utrzymuje nieformalne kontakty pozasportowe z Sylwią, więc na bank ma już mapę od wczoraj, albo w ogóle skasowaną całą kartę startową i tylko posiedzi ze 4 godziny gdzieś w krzakach dla niepoznaki.
Następuje rozdanie map ( ja swoją muszę wyrwać Sylwii na siłę, bo kitra wszystko najpierw dla miejscowych, wiadomo, lokalna sitwa, układy i układziki) i już za chwilę ruszamy.
Wybieramy z Jankiem wariant z grubsza zgodny z ruchem wskazówek zegara, aczkolwiek dosyć nietypowo zaczynamy od PK 2 – skrzyżowanie drogi i strumienia.
Na tyle nietypowo, że na punkcie jesteśmy pierwsi i dopiero jak z niego wyjeżdżamy to spotykamy nadjeżdżających Batmana i Chrisa. Thelego nie spotykamy, bo jak już wspominałem siedzi gdzieś w krzunach i liczy czas ;)
W miarę dobrym tempem zaliczamy kolejno PK 1, 3, 10, 17, 11 i 14 napotykając trudności jedynie na PK 11, do którego „droga” prowadziła tylko z jednej strony, a większość okolicznych dróg przejeżdżała przez prywatne działki, często pozamykane. Dziwna okolica.
PK11 - pagórek, jedyny punkt po tej stronie rzeki, który sprawił nam problemy© Niewe
Gdzieś na trasie - foto skradzione Paulinie Mioduszewskiej. Dzięki :)© Niewe
Do zaliczenia pozostały nam teraz punkty na wschód od Rawki, którą planujemy przekroczyć w okolicy zbiornika Joachimów. Na mapie nic tam za bardzo nie widać, ale zarówno Theli jak i ChrisEM twierdzili, że jest tam kładka. Wiarygodność ich zeznań została precyzyjnie zdefiniowana na majowym wyjeździe, więc jadąc na północ mam duże obawy czy kładka rzeczywiście tam będzie i czy nie nadrobię więcej niż 5 km ;)
Na szczęście chłopaki nie mataczyli i kładka była, ale żeby do niej dotrzeć trzeba było podpytać o drogę okolicznych mieszkańców, bo do kładki nie prowadziła żadna droga tylko ścieżka przez teren prywatny.
Ta kładka naprawdę istnieje. Mimo, że nią przejechałem i mam to na zdjęciu, nadal mam wątpliwości :)© Niewe
Zaliczanie „wschodnich” punktów zaczynamy od PK4 – prawy brzeg rzeki, a potem bez problemu docieramy na żywieniowy PK6 – miejsce biwakowe. Niestety o ile jeszcze wspomniana kładka rzeczywiście istniała, o tyle obiecane przez Sylwię schabowe z mizerią już nie i musieliśmy poprzestać na pomarańczach i arbuzach.
Opuszczamy punkt i kierujemy się na północ w stronę PK5 – dawny cmentarz spotykając jadącego szybko z przeciwka Radka. Trzy godziny siedział w krzakach, a Sylwia mu zanosiła pewnie moje schabowe, to teraz ma siłę i może markować ściganie.
Na PK5 teoretycznie prowadzi prosta droga. Teoretycznie, bo nagle droga się zwęża, zwęża i zwęża i już za chwilę przedzieramy się przez gęsty las. Przyglądam się dokładnie mapie i dostrzegam, że kółko oznaczające punkt przechodzi przez puste miejsce i droga rzeczywiście urywa się w lesie.
Czyli trafiliśmy dobrze, ale co z tego :)
Błądzimy po tym cholernym lesie chyba ze 40 minut, w międzyczasie spotykając po raz kolejny Barta i Chrisa. W końcu w oddali, za lasem dostrzegamy ekrany akustyczne autostrady. To nam pozwala się mniej więcej zorientować na jakiej wysokości mapy jesteśmy i po jeszcze paru minutach parzenia nóg pokrzywami i rozdzierania skóry przez jerzyny docieramy na punkt.
Wydostajemy się stamtąd już w bardziej cywilizowany sposób, wzdłuż płotu autostrady i robimy kolejno PK 13, 20, 15, 18, 19, 12 i 16. Aktualna mapa w skali 1:50 tys z warstwą turystyczną powoduje, że znowu jedziemy w zasadzie bez problemów nawigacyjnych, a jedyne czego nam brakuje to mocy w nogach. Te punkty nas tak rozleniwiły, że ostatnie trzy tj. 9, 8 i 7 kwalifikujemy jako „łeeee, banalne” i zamiast się skupić, pilnować dystansu i kierunku to pierdzielimy o przysłowiowej dupie Maryni (jak znajdę adekwatną fotkę to wstawię). Efekt tego jest oczywisty, przewidywalny i powtarzalny. Na każdym z trzech punktów tracimy masę czasu, z każdym razem „przestrzeliwując” właściwy skręt i błądząc po okolicznych dróżkach.
PK7 - ruiny budynku. To było naprawdę banalne, ale popełniliśmy wszystkie błędy jakie tylko można popełnić w nawigacji© Niewe
Ostatecznie na metę docieramy prawię godzinę po Barcie i Chrisie, z którymi jeszcze przed chwilą jechaliśmy porównywalnie.
Zajmujemy słabiutkie 21. miejsce i rozpoczynamy regenerację i integrację.
Nie wiem co Bart robi Sylwi, ale chyba coś fajnego© Niewe
Wybaczam Thelemu te drobne oszustwo jakiego się dzisiaj dopuścił. Wynik jest najważniejszy ;)© Niewe
I w sumie to jest w tym wszystkim najfajniejsze. Dzięki takim zawodom można objeździć „zadupia”, na które nigdy by się nie wjechało samemu i poznać tam jeszcze masę naprawdę fajnych ludzi.
Przycukrowałem na koniec :)
Dane wyjazdu:
76.00 km
6.50 km teren
03:29 h
21.82 km/h:
Maks. pr.:36.80 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:164 m
Kalorie: 2477 kcal
Rower:Kona Caldera
Szwending
Poniedziałek, 4 czerwca 2012 · dodano: 05.06.2012 | Komentarze 19
Można przewieźć w plecaku wyprasowaną koszulę i jej nie pognieść?
Otóż można. I to białą. Na przekór pogodzie:)
Koszuli nie zafajdałem, ale rower owszem. Chyba pora przemalować ścianę w biurze, bo zaczyna być widać gdzie opieram rower.
To tak tytułem wstępu, żebyście wiedzieli czemu obciążenia fiskalne w naszym kraju są coraz większe. Za pieniądze podatników bowiem ją przemaluję ;)
Po pracy wybrałem się na mały szwending. Byłem głodny, a ktoś tu ostatnio na blogu wspominał o knajpce na ul. Francuskiej, w której to czas się zatrzymał, frytki są z ziemniaków, a nie z czegoś obłego i miałkiego, a do tego wszystkiego można sobie zamówić dobrego kurczaczka.
Zatem cel numer jeden Saska Kępa przez Stare Miasto i most Śląsko-Dąbrowski.
Na Krakowskim Przedmieściu do starej kamienicy przyczepiło się studio TV. Na szczęście tylko na czas euro
Uwolniony od samochodów most śląsko-dąbrowski to rewelacja. Po tym jak rano usyfiłem rower w drodze do pracy byłem chyba tu najgłośniejszym pojazdem :)
Jakby ktoś się dziwił, że jadąc mostem w stronę Pragi widać Stare Miasto, to wyjaśniam, że zdjęcie zrobiłem wracając (a nie w fotoszopie)
Knajpa/bar, do którego się wybrałem zrobił na mnie rewelacyjne wrażenie. W 5 minut, obsłużony przez przemiłą kelnerkę dostałem za śmieszne pieniądze kawał aromatycznego kurola i wiadro prawdziwych frytek z robionym na miejscu sosem. Dla mnie bomba.
Gdyby żywić się tak codziennie, to miażdżyca murowana, ale raz na jakiś czas warto podjechać.
Tak porządnie podjadłem, że jedyne co mogłem to się poszwendać po okolicy wolnym tempem i popatrzeć na zabudowę. A było na co, bo na przykład w samym środku Saskiej Kępy, pośród betonowych apartamentowców znalazłem taką drewnianą willę.
Z godzinę tak się szwendałem, aż wreszcie kurczak się ułożył i mogłem wyruszyć w drogę powrotną do domu.
Po drodze już na Woli napotykam taki zestaw :)
Świnka była całkiem przyjazna i w czasie kiedy ją skrobałem za uchem, ryła mi buta jak przystało na świnię :)
Podobno w domu się nie wykasztania, ale zdarza jej się ryć co popadnie, jak panka nie ma w domu. Ciekawe :)
Na swoją wiochę wróciłem tradycyjnie pożarówką przez Kampinos. Po tylu godzinach spędzonych w mieście miło było znowu zostać samemu w lesie.
Tyle, że jakoś ciężko mi się jechało. Chyba dobrze, że do sobotniego Bike Orientu nie będę miał już czasu na rower.
Odpocznę i na rajdzie skopię tyłki miejscowym ;)
Otóż można. I to białą. Na przekór pogodzie:)
Koszuli nie zafajdałem, ale rower owszem. Chyba pora przemalować ścianę w biurze, bo zaczyna być widać gdzie opieram rower.
To tak tytułem wstępu, żebyście wiedzieli czemu obciążenia fiskalne w naszym kraju są coraz większe. Za pieniądze podatników bowiem ją przemaluję ;)
Po pracy wybrałem się na mały szwending. Byłem głodny, a ktoś tu ostatnio na blogu wspominał o knajpce na ul. Francuskiej, w której to czas się zatrzymał, frytki są z ziemniaków, a nie z czegoś obłego i miałkiego, a do tego wszystkiego można sobie zamówić dobrego kurczaczka.
Zatem cel numer jeden Saska Kępa przez Stare Miasto i most Śląsko-Dąbrowski.
Na Krakowskim Przedmieściu do starej kamienicy przyczepiło się studio TV. Na szczęście tylko na czas euro
Paczą na stadion© Niewe
Uwolniony od samochodów most śląsko-dąbrowski to rewelacja. Po tym jak rano usyfiłem rower w drodze do pracy byłem chyba tu najgłośniejszym pojazdem :)
Nie mogłoby tak już zostać na zawsze?© Niewe
Jakby ktoś się dziwił, że jadąc mostem w stronę Pragi widać Stare Miasto, to wyjaśniam, że zdjęcie zrobiłem wracając (a nie w fotoszopie)
Knajpa/bar, do którego się wybrałem zrobił na mnie rewelacyjne wrażenie. W 5 minut, obsłużony przez przemiłą kelnerkę dostałem za śmieszne pieniądze kawał aromatycznego kurola i wiadro prawdziwych frytek z robionym na miejscu sosem. Dla mnie bomba.
Gdyby żywić się tak codziennie, to miażdżyca murowana, ale raz na jakiś czas warto podjechać.
Tak porządnie podjadłem, że jedyne co mogłem to się poszwendać po okolicy wolnym tempem i popatrzeć na zabudowę. A było na co, bo na przykład w samym środku Saskiej Kępy, pośród betonowych apartamentowców znalazłem taką drewnianą willę.
Prawdziwy czad to musi być w środku© Niewe
Z godzinę tak się szwendałem, aż wreszcie kurczak się ułożył i mogłem wyruszyć w drogę powrotną do domu.
Po drodze już na Woli napotykam taki zestaw :)
Pies to banał. Teraz świnie są na topie :)© Niewe
Świnka była całkiem przyjazna i w czasie kiedy ją skrobałem za uchem, ryła mi buta jak przystało na świnię :)
Świnia ma taką przewagę nad psem, że nie trzeba po niej sprzątać.© Niewe
Podobno w domu się nie wykasztania, ale zdarza jej się ryć co popadnie, jak panka nie ma w domu. Ciekawe :)
Na swoją wiochę wróciłem tradycyjnie pożarówką przez Kampinos. Po tylu godzinach spędzonych w mieście miło było znowu zostać samemu w lesie.
Tyle, że jakoś ciężko mi się jechało. Chyba dobrze, że do sobotniego Bike Orientu nie będę miał już czasu na rower.
Odpocznę i na rajdzie skopię tyłki miejscowym ;)
Dane wyjazdu:
69.93 km
9.00 km teren
03:20 h
20.98 km/h:
Maks. pr.:40.40 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:163 m
Kalorie: 2258 kcal
Rower:Kona Caldera
Zbieram zbieraninę i ją gdzieś zabieram.
Czwartek, 31 maja 2012 · dodano: 04.06.2012 | Komentarze 10
Ponieważ Che już się na temat czwartku obszernie, za przeproszeniem, rozpruła, ja sobie daruję ograniczając się do wstawienia fotek, które jak zwykle mam tylko ja :)
I po maju :)
Galeria niewyględnych ryłów :)© Niewe
Tyle popiliśmy, że aż zobaczyliśmy pawia :)© Niewe
Che jak popije to lubi sobie pojeść. Najlepiej drób, bo wiadomo.. białeczko.© Niewe
- Ładny zachód slońca u ciebie na wsi. - Dziękuję ;)© Niewe
I po maju :)
Dane wyjazdu:
98.00 km
18.00 km teren
04:12 h
23.33 km/h:
Maks. pr.:41.90 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:172 m
Kalorie: 3331 kcal
Rower:Kona Caldera
Otwieramy Autobahna
Poniedziałek, 28 maja 2012 · dodano: 29.05.2012 | Komentarze 12
Podczas czwartkowej nasiadówy narodził się plan objechania kawałka nieczynnego jeszcze odcinka autostrady od Pruszkowa w kierunku na Skierniewce. Do samych Skierniewic może nie, bo jednak trochę strach tam w dzień powszedni zajeżdżać nie mając w zanadrzu wolnego tygodnia, ale jakiś tam kawałek na zachód.
Plan ten zesrał się dosyć szybko, bo okazało się, że Goro nie może, bo ma rodzinę (brrr;), Janek nie może, bo ma narzeczoną (brrrr;), Radek nadal może, ale jednocześnie mogą też drogowcy, którzy w nocy z niedzieli na poniedziałek (podobno są takie noce, aczkolwiek ja preferuję noce z niedzieli, od razu na wtorek) wzięli i złośliwie otworzyli kolejny odcinek Autobahna, tym razem aż do Grodziska Maz.
W takich sytuacjach dobrze jest mieć jakiś plan alternatywny. Ponieważ jesteśmy doświadczonymi zawodnikami, dysponowaliśmy takowym, a brzmiał on z grubsza tak:
„to ja przyjadę do ciebie po pracy, usiądziemy z browarkiem i coś ustalimy”
Taki plan już trudniej jest zepsuć, a zwłaszcza jego pierwszą część, no bo z samym ustaleniem to bywa różnie.
Po pracy zatem raźno ruszyłem przez Zachodni do Pruszkowa. Na dworcu chwilę błądzę, bo po raz kolejny próbuję znaleźć jakąś alternatywę dla schodów pod rondem (znowu się nie udało), ale za to udaje mi się uchwycić coś do kolekcji Izki :)
Dalej już bez przeszkód swoją ulubioną traską wzdłuż torów docieram do Radka i chwilę później w pobliskim Komorowie przystępujemy do realizacji pierwszej części planu. Zaopatrzeni w dwie pachnące na kilometr niepasteryzowane Łomżę z kija rysujemy paluchami po mapie okolicy kreśląc niezwykle śmiały plan na autostradę.
A potem przemiła właścicielka niewinnie spytała:
- To jak? Na drugą nóżkę?
No i trzeba było korygować trasę biorąc pod uwagę, że zejdzie nam się jeszcze chwilka.
W sumie to chwile potem musieliśmy korygować ją po raz kolejny, bo żarcie tam jest naprawdę na wypasie i długo nas na pierogi namawiać nie trzeba było.
Tak to już jest, jak się zaczyna wycieczkę od knajpy i to tak zacnej :)
Ostatecznie jednak dzięki naszej niezłomnej postawie, determinacji, silnym charakterom i ogólnie takie, takie, ruszyliśmy nasze obłędnie zgrabne ciałka, posadziliśmy dupy na rowery (nasze dupy, nie jakieś tam zapoznane w barze, nie jesteśmy tacy) i pojechaliśmy sobie mniej więcej wzdłuż torów przez Podkowę, Milanówek, do Grodziska i lokalnymi drogami jeszcze kilkanaście kilometrów na zachód w stronę lokalnej drogi przecinającej autostradę. Tam udało nam się z drogi technicznej przedostać wreszcie do celu naszej dzisiejszej wycieczki.
Czas na małą sesyję.
Z autostraty zjeżdżamy w Grodzisku (nie chcę być złym prorokiem, ale jak nie przeczytam w ciągu najbliższych kliku dni, że ktoś tu zginął, to będę naprawdę mocno zdziwiony) i przez Żuków lokalnymi drogami napieramy naprawdę zacnym tempem do Płochocina, gdzie rozchodzą się nasze drogi.
Nie tak od razu oczywiście. W Płochocinie też jest bar. Może nie taki fajny jak w Komorowie, ale barmanka nadrabia urodą, więc można chwilę posiedzieć :)
Do domu docieram tuż przed zmierzchem i padam na pysk.
Ale jestem na bieżąco z wpisami :)
Plan ten zesrał się dosyć szybko, bo okazało się, że Goro nie może, bo ma rodzinę (brrr;), Janek nie może, bo ma narzeczoną (brrrr;), Radek nadal może, ale jednocześnie mogą też drogowcy, którzy w nocy z niedzieli na poniedziałek (podobno są takie noce, aczkolwiek ja preferuję noce z niedzieli, od razu na wtorek) wzięli i złośliwie otworzyli kolejny odcinek Autobahna, tym razem aż do Grodziska Maz.
W takich sytuacjach dobrze jest mieć jakiś plan alternatywny. Ponieważ jesteśmy doświadczonymi zawodnikami, dysponowaliśmy takowym, a brzmiał on z grubsza tak:
„to ja przyjadę do ciebie po pracy, usiądziemy z browarkiem i coś ustalimy”
Taki plan już trudniej jest zepsuć, a zwłaszcza jego pierwszą część, no bo z samym ustaleniem to bywa różnie.
Po pracy zatem raźno ruszyłem przez Zachodni do Pruszkowa. Na dworcu chwilę błądzę, bo po raz kolejny próbuję znaleźć jakąś alternatywę dla schodów pod rondem (znowu się nie udało), ale za to udaje mi się uchwycić coś do kolekcji Izki :)
Jeśli dobrze kombinuje to to są barwy Słowenii© Niewe
Dalej już bez przeszkód swoją ulubioną traską wzdłuż torów docieram do Radka i chwilę później w pobliskim Komorowie przystępujemy do realizacji pierwszej części planu. Zaopatrzeni w dwie pachnące na kilometr niepasteryzowane Łomżę z kija rysujemy paluchami po mapie okolicy kreśląc niezwykle śmiały plan na autostradę.
A potem przemiła właścicielka niewinnie spytała:
- To jak? Na drugą nóżkę?
No i trzeba było korygować trasę biorąc pod uwagę, że zejdzie nam się jeszcze chwilka.
W sumie to chwile potem musieliśmy korygować ją po raz kolejny, bo żarcie tam jest naprawdę na wypasie i długo nas na pierogi namawiać nie trzeba było.
Tak to już jest, jak się zaczyna wycieczkę od knajpy i to tak zacnej :)
Ostatecznie jednak dzięki naszej niezłomnej postawie, determinacji, silnym charakterom i ogólnie takie, takie, ruszyliśmy nasze obłędnie zgrabne ciałka, posadziliśmy dupy na rowery (nasze dupy, nie jakieś tam zapoznane w barze, nie jesteśmy tacy) i pojechaliśmy sobie mniej więcej wzdłuż torów przez Podkowę, Milanówek, do Grodziska i lokalnymi drogami jeszcze kilkanaście kilometrów na zachód w stronę lokalnej drogi przecinającej autostradę. Tam udało nam się z drogi technicznej przedostać wreszcie do celu naszej dzisiejszej wycieczki.
Czas na małą sesyję.
Jadą dwaj jeźdżcy, jadą..© Niewe
Takie, że niby Radek mnie goni i nie może dogonić.© Niewe
A teraz takie, że niby mamy "tłentynajnery"© Niewe
Z autostraty zjeżdżamy w Grodzisku (nie chcę być złym prorokiem, ale jak nie przeczytam w ciągu najbliższych kliku dni, że ktoś tu zginął, to będę naprawdę mocno zdziwiony) i przez Żuków lokalnymi drogami napieramy naprawdę zacnym tempem do Płochocina, gdzie rozchodzą się nasze drogi.
Nie tak od razu oczywiście. W Płochocinie też jest bar. Może nie taki fajny jak w Komorowie, ale barmanka nadrabia urodą, więc można chwilę posiedzieć :)
Do domu docieram tuż przed zmierzchem i padam na pysk.
Ale jestem na bieżąco z wpisami :)
Dane wyjazdu:
88.00 km
75.00 km teren
04:27 h
19.78 km/h:
Maks. pr.:48.60 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:469 m
Kalorie: 2935 kcal
Rower:Kona Caldera
Mazovia w Toruniu, a sushi w Lublinie
Niedziela, 27 maja 2012 · dodano: 29.05.2012 | Komentarze 12
Maraton jak to maraton - rutyna.
Za to dojazd na niego to już prawdziwa męska przygoda (zwłaszcza dla Zosi z Velmaru, która się nasłuchała myśliwskich opowieści).
A zaczęło się tak:
Za górami, za lasami (najlepiej dojechać tam pożarówką numer 51, ewentualnie traktem Królewskim) mieszkał Rooter z dzieciakami…
I tenże Rooter punktualnie o 6:47 do drzwi mi załomotał, że już czas, już czas, już czas.
O dziwo, byłem na to przygotowany. Razem ruszyliśmy w kierunku najważniejszego węzła komunikacyjnego w naszej okolicy czyli „Borzęcin, przy kościele” gdzie czekał już nas nasz tytułowy trolejbus marki Lublin, Radek i Zosia z Velmaru.
Rozpoczęliśmy skomplikowaną procedurę załadunku, a w tym czasie dołączyli Goro i Janek.
Sześć osób na tak małej przestrzeni to musi wytworzyć pewną patologię. I generalnie wytworzyło, ale opis sobie daruję, bo po prostu brak mi słów :)
Ekskluzywne wnętrze naszego trolejbusa spowodowało, że na przedmaratonowy posiłek nie mogłem wybrać nic innego niż sushi. W Lublinie jeszcze sushi nie jadłem :)
W dobrym towarzystwie czas szybko minął i już kiela dziesiątej zalogowaliśmy się pod motoareną w Toruniu
Z ukrycia podpatrujemy jak Che przygotowuje się do udziału w Puky Race
I udajemy się na piaszczystą rozgrzewkę. Trasa poprowadzona jest dokładnie tak samo jak w zeszłym roku (przynajmniej na początku) więc spodziewam się zatoru na pierwszym kilometrze. W tej sytuacji inaczej niż zazwyczaj udajemy się do sektorów dosyć wcześnie, żeby zająć pole position i piaski pokonać w czubie „peletonu” Ostatecznie i tak nie uniknąłem przestoju, ale tragedii nie było.
W kwestii samego maratonu ciężko mi się rozpisywać. Jechałem swoim tempem, dbałem o kręgosłup i czekałem na rozjazd na giga, gdzie planowałem dopiero trochę przycisnąć. Nie dałem się sprowokować do wyścigów od razu po starcie i dzięki temu do rozjazdu dotarłem w jako takiej formie.
Nowością było dla mnie to, że po skręcie na Giga miałem przed sobą w zasięgi wzroku trzech zawodników i za sobą jednego. Zazwyczaj jadę zupełnie sam. Od razu się lepiej poczułem mając kogo gonić. Wykonałem sobie na poboczu kilka prostych ćwiczeń ratujących kręgosłup i przystąpiłem do ataku. Kilometr po kilometrze przybliżałem się, a potem łykałem tych trzech widzianych na rozjeździe, tego za mną straciłem z zasięgu wzroku. Jeden z tych trzech chyba poczuł zew rywalizacji, bo tasowaliśmy się już do końca wyścigu. Na arenę wjechaliśmy jeden za drugim, ale finisz wygrałem ja o pół koła.
Biorąc pod uwagę, że gość startował z piątego sektora to wyprzedziłem go o dwie minuty i ½ z 26 cali :)
Generalnie ukończyłem maraton zadowolony chociaż z analizy w cyklopedii wynika, że wykręciłem średnią niższą o ponad 1km/h niż w zeszłym roku. Nadal też kibluję w siódmym sektorze.
Na wysokości zadania stanął moim zdaniem organizator, który mimo, że zgubiłem swojego chipa już przed pierwszą matą (potem meldowałem się obsłudze na każdym checkpoincie paszczowo) elegancko mnie wynotował, ujął w wynikach i nawet dostałem SMSa o ukończeniu maratonu z realnym czasem.
Na wysokości zadania nie stanął za to Arek z APSu dostarczając do swojego bufetu piwo lekko tylko zimne, a w dodatku skończył mu się Kasztelan. Tak nie powinno się postępować.
Pozostało nam się tylko zapakować do naszego trolejbusa i ruszyć przez Polskę odwiedzając wszystkie sklepy po drodze.
Aaaa, udało nam się jeszcze na drogę powrotną dopchać (za przeproszeniem) Che, co oczywiście jeszcze bardziej uatrakcyjniło podróż. To chyba logiczne, nie? :)
Integrujemy się z lokalsami:
..do tego stopnia, że niektórzy musieli potem spać na kanapie, a inni mieli trudności z pokonaniem 600 metrów jakie pozostały im do domu.
To tak, żeby nie tracić renomy :)
Za to dojazd na niego to już prawdziwa męska przygoda (zwłaszcza dla Zosi z Velmaru, która się nasłuchała myśliwskich opowieści).
A zaczęło się tak:
Za górami, za lasami (najlepiej dojechać tam pożarówką numer 51, ewentualnie traktem Królewskim) mieszkał Rooter z dzieciakami…
I tenże Rooter punktualnie o 6:47 do drzwi mi załomotał, że już czas, już czas, już czas.
O dziwo, byłem na to przygotowany. Razem ruszyliśmy w kierunku najważniejszego węzła komunikacyjnego w naszej okolicy czyli „Borzęcin, przy kościele” gdzie czekał już nas nasz tytułowy trolejbus marki Lublin, Radek i Zosia z Velmaru.
Już przygody zacząć czas, już czas, już czas.© Niewe
Rozpoczęliśmy skomplikowaną procedurę załadunku, a w tym czasie dołączyli Goro i Janek.
Sześć osób na tak małej przestrzeni to musi wytworzyć pewną patologię. I generalnie wytworzyło, ale opis sobie daruję, bo po prostu brak mi słów :)
Ekskluzywne wnętrze naszego trolejbusa spowodowało, że na przedmaratonowy posiłek nie mogłem wybrać nic innego niż sushi. W Lublinie jeszcze sushi nie jadłem :)
Sushi w Lublinie, naprawdę dobre© Niewe
W dobrym towarzystwie czas szybko minął i już kiela dziesiątej zalogowaliśmy się pod motoareną w Toruniu
Wyłazić z trojlejbusu, gnoje, parobasy! Nie przyjechaliście tu do nas na wczasy!© Niewe
Z ukrycia podpatrujemy jak Che przygotowuje się do udziału w Puky Race
Moim zdaniem ma naprawde sporo szanse na podium© Niewe
I udajemy się na piaszczystą rozgrzewkę. Trasa poprowadzona jest dokładnie tak samo jak w zeszłym roku (przynajmniej na początku) więc spodziewam się zatoru na pierwszym kilometrze. W tej sytuacji inaczej niż zazwyczaj udajemy się do sektorów dosyć wcześnie, żeby zająć pole position i piaski pokonać w czubie „peletonu” Ostatecznie i tak nie uniknąłem przestoju, ale tragedii nie było.
W kwestii samego maratonu ciężko mi się rozpisywać. Jechałem swoim tempem, dbałem o kręgosłup i czekałem na rozjazd na giga, gdzie planowałem dopiero trochę przycisnąć. Nie dałem się sprowokować do wyścigów od razu po starcie i dzięki temu do rozjazdu dotarłem w jako takiej formie.
Żeby nie było, że mnie tam nie było.© Niewe
Nowością było dla mnie to, że po skręcie na Giga miałem przed sobą w zasięgi wzroku trzech zawodników i za sobą jednego. Zazwyczaj jadę zupełnie sam. Od razu się lepiej poczułem mając kogo gonić. Wykonałem sobie na poboczu kilka prostych ćwiczeń ratujących kręgosłup i przystąpiłem do ataku. Kilometr po kilometrze przybliżałem się, a potem łykałem tych trzech widzianych na rozjeździe, tego za mną straciłem z zasięgu wzroku. Jeden z tych trzech chyba poczuł zew rywalizacji, bo tasowaliśmy się już do końca wyścigu. Na arenę wjechaliśmy jeden za drugim, ale finisz wygrałem ja o pół koła.
Biorąc pod uwagę, że gość startował z piątego sektora to wyprzedziłem go o dwie minuty i ½ z 26 cali :)
Generalnie ukończyłem maraton zadowolony chociaż z analizy w cyklopedii wynika, że wykręciłem średnią niższą o ponad 1km/h niż w zeszłym roku. Nadal też kibluję w siódmym sektorze.
Na wysokości zadania stanął moim zdaniem organizator, który mimo, że zgubiłem swojego chipa już przed pierwszą matą (potem meldowałem się obsłudze na każdym checkpoincie paszczowo) elegancko mnie wynotował, ujął w wynikach i nawet dostałem SMSa o ukończeniu maratonu z realnym czasem.
Taka bieda, że we czterech przy jednym browarze siedzimy© Niewe
Na wysokości zadania nie stanął za to Arek z APSu dostarczając do swojego bufetu piwo lekko tylko zimne, a w dodatku skończył mu się Kasztelan. Tak nie powinno się postępować.
Pozostało nam się tylko zapakować do naszego trolejbusa i ruszyć przez Polskę odwiedzając wszystkie sklepy po drodze.
Aaaa, udało nam się jeszcze na drogę powrotną dopchać (za przeproszeniem) Che, co oczywiście jeszcze bardziej uatrakcyjniło podróż. To chyba logiczne, nie? :)
Tradycyjny już heej-nał, heeej-nał!! :)© Niewe
Integrujemy się z lokalsami:
Pani sklepowa była bardzo bezpośednia :)© Niewe
..do tego stopnia, że niektórzy musieli potem spać na kanapie, a inni mieli trudności z pokonaniem 600 metrów jakie pozostały im do domu.
To tak, żeby nie tracić renomy :)
Kategoria Zawody
Dane wyjazdu:
86.00 km
21.00 km teren
03:49 h
22.53 km/h:
Maks. pr.:40.60 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: 22 m
Kalorie: 2901 kcal
Rower:Kona Caldera
Równe chłopaki. A jakie ciałka ;)
Czwartek, 24 maja 2012 · dodano: 28.05.2012 | Komentarze 5
Umawianie się z równymi chłopakami jest proste i przyjemne.
1. Wysyłam SMSa do Gora „o której mam być?” i chwilę później dostaję odpowiedź zdawkową, ale precyzyjną „16:45” :)
2. Na gtalku zagaduję Janka „16:45 u Gora, jadziem na bro” i już za chwilę jestem ustawiony z Jankiem nad Wisłą, żeby wspólnie podjechać do Gora
3. Już we trzech w drodze do Pruszkowa dzwonimy do Radka „będziemy za 15 minut, szykuj się”. I co słyszę? „O w dupę, szkoda, że tak w ostatniej chwili, bo ja pracuje, bo muszę to, bo muszę tamto… albo dobra.. je$%ć to. Jadę!” :)
Taka ustawka to czysta przyjemność :)
Zatem jeszcze raz, ale po kolei. Z pracy jadę nad Wisłę. Mam 20 minut zapasu, więc postanawiam przejechać się terenowa ścieżką po azjatyckiej stronie Wisły.
Piasek się już uklepał i można komfortowo śmigać.
Z Jankiem zjeżdżamy się na Tamce i razem śmigamy do Gora, a potem wzdłuż torów jednych, a potem wzdłuż drugich docieramy do Radka, który przeciąga nas po swoich okolicznych singlach.
Ale z umiarem, bowiem Goro jedzie z sakwą, a Janek śmiga na ostrym. I to jak śmiga. Robi wrażenie :)
A potem do baru.
Ale kurde jakiego.
Radek wie co dobre. Piwo, które tam dostaliśmy przypomniało mi zapach dzieciństwa :) Z czasów kiedy Królewskie sprzedawane z kranu na tyłach browaru na Woli miało trwałość 2-3 dni i tak pięknie właśnie pachniało. A do tego tak wypasiony obiadek, że chyba częściej będę tam wpadał. Aż się nie chciało wychodzić.
No i do tego atencja jaką nas obdarzyły gospodynie…
Teraz już wiem co czuje laska idąca koło budowy ;)
Radek odstawia nas do autostrady (i tu pojawia się plan na poniedziałek) i we trzech jedziemy do Umiastowa, gdzie nareszcie mam okazję za dnia zrobić zdjęcie pewnej bramie na pewne osiedle.
A teraz ostrzegam!
TO MOŻE TRWALE USZKODZIĆ WZROK!!!!
Ciemność widzę, ciemność…
1. Wysyłam SMSa do Gora „o której mam być?” i chwilę później dostaję odpowiedź zdawkową, ale precyzyjną „16:45” :)
2. Na gtalku zagaduję Janka „16:45 u Gora, jadziem na bro” i już za chwilę jestem ustawiony z Jankiem nad Wisłą, żeby wspólnie podjechać do Gora
3. Już we trzech w drodze do Pruszkowa dzwonimy do Radka „będziemy za 15 minut, szykuj się”. I co słyszę? „O w dupę, szkoda, że tak w ostatniej chwili, bo ja pracuje, bo muszę to, bo muszę tamto… albo dobra.. je$%ć to. Jadę!” :)
Taka ustawka to czysta przyjemność :)
Zatem jeszcze raz, ale po kolei. Z pracy jadę nad Wisłę. Mam 20 minut zapasu, więc postanawiam przejechać się terenowa ścieżką po azjatyckiej stronie Wisły.
Warszawa w zbożu© Niewe
Piasek się już uklepał i można komfortowo śmigać.
Z Jankiem zjeżdżamy się na Tamce i razem śmigamy do Gora, a potem wzdłuż torów jednych, a potem wzdłuż drugich docieramy do Radka, który przeciąga nas po swoich okolicznych singlach.
Ale z umiarem, bowiem Goro jedzie z sakwą, a Janek śmiga na ostrym. I to jak śmiga. Robi wrażenie :)
A potem do baru.
Ale kurde jakiego.
Radek wie co dobre. Piwo, które tam dostaliśmy przypomniało mi zapach dzieciństwa :) Z czasów kiedy Królewskie sprzedawane z kranu na tyłach browaru na Woli miało trwałość 2-3 dni i tak pięknie właśnie pachniało. A do tego tak wypasiony obiadek, że chyba częściej będę tam wpadał. Aż się nie chciało wychodzić.
No i do tego atencja jaką nas obdarzyły gospodynie…
Teraz już wiem co czuje laska idąca koło budowy ;)
Mega wypas w Komorowie© Niewe
Radek odstawia nas do autostrady (i tu pojawia się plan na poniedziałek) i we trzech jedziemy do Umiastowa, gdzie nareszcie mam okazję za dnia zrobić zdjęcie pewnej bramie na pewne osiedle.
A teraz ostrzegam!
TO MOŻE TRWALE USZKODZIĆ WZROK!!!!
Aaaaaa!!! Moje oczy!!!!!© Niewe
Ciemność widzę, ciemność…
Dane wyjazdu:
65.00 km
8.00 km teren
03:25 h
19.02 km/h:
Maks. pr.:36.70 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:208 m
Kalorie: 1969 kcal
Rower:Kona Caldera
Co zj*&%ne miasto.
Poniedziałek, 21 maja 2012 · dodano: 28.05.2012 | Komentarze 8
Tak skomentował to co zobaczył starszy pan na rowerze jadący DDRem przy Kasprowicza. I w sumie ciężko się z nim nie zgodzić. Ścieżka ta nie jest może szczytem marzeń rowerzystów, ale na Bielanach, gdzie mieszka naprawdę sporo starszych ludzi używających roweru jako środka komunikacji jest to w zasadzie jedyna i główna arteria tej Dzielnicy.
A właściwie to nie JEST, lecz BYŁA
A po pracy zjechałem nad Wisłę, gdzie spotkałem się z Che, po to by se pojeść, popić i pogadać :)
Muszę przyznać, że U Araba jest zacny gryll i jest czym przekąsić browarki
A właściwie to nie JEST, lecz BYŁA
Objazd? Jaki objazd? Panie, to nie Holandia.© Niewe
A po pracy zjechałem nad Wisłę, gdzie spotkałem się z Che, po to by se pojeść, popić i pogadać :)
Żeby nie było mi tym razek reklamacji, że nie ma browarów na zdjęciach.© Niewe
Muszę przyznać, że U Araba jest zacny gryll i jest czym przekąsić browarki
Dane wyjazdu:
6.20 km
1.20 km teren
00:24 h
15.50 km/h:
Maks. pr.:23.40 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: 35 m
Kalorie: 130 kcal
Rower:Kona Cinder Cone
Normalnie jak w jakiejś Holandii panie
Niedziela, 20 maja 2012 · dodano: 25.05.2012 | Komentarze 14
Wybralimy się z owocem żywota mojego Hanną na piknik majowy w pobliskim Zaborowie.
Hanka nie chciała jechać swoim bajkiem, wolała zasiąść wygodnie w przyczepce i niech tata kręci za dwoje :)
Zanim jednak dotarliśmy na piknik skoczyliśmy do sklepu w Zaborowie.
Hanka dostała loda i baterie to pistoletu na bańki mydlane, a tata jak zwykle pogapił się na sklepową :)
Uzbrojeni w maszynę wytwarzającą milion baniek na sekundę jedziemy do Rooterowej Megi/Magi, która tychże baniek wielką fanką jest.
Powyższe zdjęcie ukradłem Rooterom z FB, bo mi nie udało się zrobić tak widowiskowego.
Po wykończeniu baniek i psa zmywamy się na piknik
W drodze na piknik i powrotnej spotkałem całe masy ludzi na rowerach w tym przynajmniej 4 osoby z przyczepkami dla dzieci. Normalnie Holandię mamy we wsi :)
Hanka nie chciała jechać swoim bajkiem, wolała zasiąść wygodnie w przyczepce i niech tata kręci za dwoje :)
Zanim jednak dotarliśmy na piknik skoczyliśmy do sklepu w Zaborowie.
Hanka dostała loda i baterie to pistoletu na bańki mydlane, a tata jak zwykle pogapił się na sklepową :)
Uzbrojeni w maszynę wytwarzającą milion baniek na sekundę jedziemy do Rooterowej Megi/Magi, która tychże baniek wielką fanką jest.
Czy to ptak? Czy to szybowiec? Nie! To latający pies!© Niewe
Powyższe zdjęcie ukradłem Rooterom z FB, bo mi nie udało się zrobić tak widowiskowego.
Taaaaaaatooo!! :)© Niewe
Po wykończeniu baniek i psa zmywamy się na piknik
Hej! Hej! Heeeej, sookoooły!© Niewe
W drodze na piknik i powrotnej spotkałem całe masy ludzi na rowerach w tym przynajmniej 4 osoby z przyczepkami dla dzieci. Normalnie Holandię mamy we wsi :)
Kategoria Hania