Info
Ten blog rowerowy prowadzi Niewe z miasteczka Wiktorów. Mam przejechane 21566.55 kilometrów w tym 10127.52 w terenie. Jeżdżę z prędkością średnią 19.54 km/h i się wcale nie chwalę.Więcej o mnie.
Wykres roczny
Archiwum bloga
- 2013, Październik1 - 7
- 2013, Wrzesień8 - 7
- 2013, Sierpień3 - 2
- 2013, Czerwiec12 - 57
- 2013, Maj7 - 5
- 2013, Kwiecień10 - 37
- 2013, Marzec12 - 59
- 2013, Luty3 - 19
- 2013, Styczeń1 - 14
- 2012, Grudzień3 - 18
- 2012, Listopad3 - 39
- 2012, Październik8 - 72
- 2012, Wrzesień14 - 98
- 2012, Sierpień6 - 53
- 2012, Lipiec12 - 66
- 2012, Czerwiec11 - 139
- 2012, Maj12 - 152
- 2012, Kwiecień9 - 112
- 2012, Marzec3 - 34
- 2012, Luty9 - 71
- 2012, Styczeń8 - 93
- 2011, Grudzień8 - 78
- 2011, Listopad7 - 80
- 2011, Październik6 - 43
- 2011, Wrzesień11 - 128
- 2011, Sierpień10 - 77
- 2011, Lipiec12 - 103
- 2011, Czerwiec7 - 79
- 2011, Maj17 - 181
- 2011, Kwiecień12 - 176
- 2011, Marzec3 - 3
- 2011, Luty5 - 3
- 2011, Styczeń3 - 19
- 2010, Grudzień3 - 13
- 2010, Listopad4 - 8
- 2010, Październik4 - 13
- 2010, Wrzesień8 - 15
- 2010, Sierpień7 - 2
- 2010, Lipiec9 - 6
- 2010, Czerwiec12 - 28
- 2010, Maj7 - 21
- 2010, Kwiecień11 - 35
- 2010, Marzec3 - 3
- 2010, Luty2 - 1
- 2010, Styczeń6 - 4
- 2009, Grudzień5 - 6
- 2009, Listopad4 - 4
- 2009, Październik4 - 17
- 2009, Wrzesień6 - 19
- 2009, Sierpień10 - 6
- 2009, Lipiec5 - 9
Dane wyjazdu:
80.26 km
8.00 km teren
03:46 h
21.31 km/h:
Maks. pr.:36.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:154 m
Kalorie: 2626 kcal
Rower:Kona Caldera
Taka, możnaby rzec, rozgrzewka przed Harpaganem
Czwartek, 19 kwietnia 2012 · dodano: 23.04.2012 | Komentarze 12
W poniedziałkowym wpisie zapomniałem wstawić jedno zdjęcie, więc wstawiam teraz.
Wracając z Pruszkowa wypatrzyłem bowiem, na płocie pewnego gospodarstwa rolnego taką oto tabliczkę:
I mimo, że skończyłem rolniczą uczelnię to nie wiem o co tu chodzi. Ktoś wie?
A dzisiaj z rańca do pracy w deszczu i w dobrym towarzystwie :) Jak nie padało we wtorek i środę to nie mogłem jeździć. Jak padało w poniedziałek i dzisiaj to mogę. Czemu to tak? Czemu?
Po pracy pojechałem na most Grota skąd zupełnie przypadkowo wypaczyłem Che.
Dla słabszych i mniej rozgarniętych dodałem szczałkę ;)
Pod światłym Che przewodnictwem śmignęliśmy sobie do Jabłonny na jakimś tam trening. Ponieważ mnie treningi, a nawet widok trenujących osób zwyczajnie brzydzi, dotrzymałem Che towarzystwa tylko do momentu pojawienia się treningowej grupy po czym zmyłem się tak szybko jak się dało, czyli w zasadzie natychmiast nawet się z nimi nie witając.
Nie będę podawał przecież ręki ludziom, którzy za chwile będą jeździć w tę i powrotem po jednej wydmie.
Co to, to nie.
W drodze do domu zdążyłem jeszcze spotkać Gromanika, zmoknąć, wyschnąć, jeszcze raz zmoknąć, odwiedzić Panią Mamę w celu pobrania wypasionej zupki, znowu zmoknąć, znowu wyschnąć, zostać wyprzedzonym na gazetę przez kierowcę Renault, które sobie dobrze zapamiętałem oraz postraszonym jakimś zabawkowym pistoletem na wodę lub na korki (nie wiem na co, bo nie wypalił) przez przygłupa w kolejnym Renault.
Czyli standard, a nawet stanadarT :)
Wracając z Pruszkowa wypatrzyłem bowiem, na płocie pewnego gospodarstwa rolnego taką oto tabliczkę:
Legenda sygnalizacji flagowej© Niewe
I mimo, że skończyłem rolniczą uczelnię to nie wiem o co tu chodzi. Ktoś wie?
A dzisiaj z rańca do pracy w deszczu i w dobrym towarzystwie :) Jak nie padało we wtorek i środę to nie mogłem jeździć. Jak padało w poniedziałek i dzisiaj to mogę. Czemu to tak? Czemu?
Po pracy pojechałem na most Grota skąd zupełnie przypadkowo wypaczyłem Che.
Wypaczam Che© Niewe
Dla słabszych i mniej rozgarniętych dodałem szczałkę ;)
Pod światłym Che przewodnictwem śmignęliśmy sobie do Jabłonny na jakimś tam trening. Ponieważ mnie treningi, a nawet widok trenujących osób zwyczajnie brzydzi, dotrzymałem Che towarzystwa tylko do momentu pojawienia się treningowej grupy po czym zmyłem się tak szybko jak się dało, czyli w zasadzie natychmiast nawet się z nimi nie witając.
Nie będę podawał przecież ręki ludziom, którzy za chwile będą jeździć w tę i powrotem po jednej wydmie.
Co to, to nie.
W drodze do domu zdążyłem jeszcze spotkać Gromanika, zmoknąć, wyschnąć, jeszcze raz zmoknąć, odwiedzić Panią Mamę w celu pobrania wypasionej zupki, znowu zmoknąć, znowu wyschnąć, zostać wyprzedzonym na gazetę przez kierowcę Renault, które sobie dobrze zapamiętałem oraz postraszonym jakimś zabawkowym pistoletem na wodę lub na korki (nie wiem na co, bo nie wypalił) przez przygłupa w kolejnym Renault.
Czyli standard, a nawet stanadarT :)
Kategoria Użytkowo
Dane wyjazdu:
64.19 km
23.00 km teren
03:19 h
19.35 km/h:
Maks. pr.:35.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:138 m
Kalorie: 1969 kcal
Rower:Kona Caldera
A komu to się nie chciało dzisiaj wstać…? ;)
Poniedziałek, 16 kwietnia 2012 · dodano: 19.04.2012 | Komentarze 5
Ano przede wszystkim mi się nie chciało :)
Szybki telefon do pracy, że pozwalniam wszystkich dopiero koło dziesiątej i od razu świat stał się piękniejszy, a życie prostsze. Był czas na długie śniadanie, kawę (nie jakąś lurę) i filozoficzne dysputy :)
Był też czas na to, żeby sobie spokojnie wolnym tempem pojechać przez Kampinos zamiast asfaltem.
Pogody tylko nie było. A właściwie była, ale deszczowa.
Po pracy śmignąłem do Pruszkowa, gdzie miałem do załatwienia tak zwaną „sprawę”. A śmignąłem bardzo sprytnie bo generalnie wzdłuż torów SKMki. Lubię tę trasę. Po lewej w oddali słychać odgłosy miasta i ulicznego ruchu, po prawej śmigają z hukiem pociągi, a ja sobie jadę sam pomiędzy tym wszystkim :)
Po drodze trafiłem tylko na dwie przeszkody w postaci budowy potężnych filarów pod wiadukty rozmaitych WYLOTÓWEK, którymi to już za 50 dni wylecą wszystkie samochody z miasta i w całej Warszawie zostanę tylko ja ze swoim ekologicznym SUVem. No bo WLOTÓWEK nie słyszałem żeby budowano, więc jak już wyjadą to nie wrócą.
Logiczne, nie?
Z Pruszkowa do mnie to już masakra. Dawno się tak nie umęczyłem. Ponad godzinę jazdy pod mega wmordewind połączony z zacinającym deszczem i gradem. Sam nie wiem czy byłem bardziej zmęczony, zmarznięty czy zmoknięty.
Ale mam taki głód roweru, że nawet to sprawiło mi przyjemność :)
Szybki telefon do pracy, że pozwalniam wszystkich dopiero koło dziesiątej i od razu świat stał się piękniejszy, a życie prostsze. Był czas na długie śniadanie, kawę (nie jakąś lurę) i filozoficzne dysputy :)
Był też czas na to, żeby sobie spokojnie wolnym tempem pojechać przez Kampinos zamiast asfaltem.
Pogody tylko nie było. A właściwie była, ale deszczowa.
Po pracy śmignąłem do Pruszkowa, gdzie miałem do załatwienia tak zwaną „sprawę”. A śmignąłem bardzo sprytnie bo generalnie wzdłuż torów SKMki. Lubię tę trasę. Po lewej w oddali słychać odgłosy miasta i ulicznego ruchu, po prawej śmigają z hukiem pociągi, a ja sobie jadę sam pomiędzy tym wszystkim :)
Po drodze trafiłem tylko na dwie przeszkody w postaci budowy potężnych filarów pod wiadukty rozmaitych WYLOTÓWEK, którymi to już za 50 dni wylecą wszystkie samochody z miasta i w całej Warszawie zostanę tylko ja ze swoim ekologicznym SUVem. No bo WLOTÓWEK nie słyszałem żeby budowano, więc jak już wyjadą to nie wrócą.
Logiczne, nie?
Z Pruszkowa do mnie to już masakra. Dawno się tak nie umęczyłem. Ponad godzinę jazdy pod mega wmordewind połączony z zacinającym deszczem i gradem. Sam nie wiem czy byłem bardziej zmęczony, zmarznięty czy zmoknięty.
Ale mam taki głód roweru, że nawet to sprawiło mi przyjemność :)
Kategoria Użytkowo
Dane wyjazdu:
147.13 km
85.00 km teren
08:00 h
18.39 km/h:
Maks. pr.:40.90 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:352 m
Kalorie: 4635 kcal
Rower:Kona Caldera
MTBO10 - dawniej PreHarp
Sobota, 14 kwietnia 2012 · dodano: 19.04.2012 | Komentarze 15
Dzisiaj pierwszy dłuższy i poważniejszy wypad od czasu kontuzji. Mam trochę obaw jak będzie z moją kondycją, ale mimo to na dojazd wybieram wariant z pociągiem. Jest to tyle istotny wybór, że na dworzec mam jakieś 24 kilo, które muszę doliczyć razy dwa do planowanego dystansu.
Jednak albo z kondycją nie jest źle, albo miałem wiatr w zad, bo na miejsce spotkania docieram z miłą średnią ponad 27km/h.
Spotykam się z Gorem, dołącza Janek i razem lecimy na Zachodni.
O ile w pociągu jest sucho i ciepło, to na zewnątrz im bliżej Otwocka, tym słabiej to wygląda.
Zimno i mokro. Pierwsze chwilę po wyjściu z pociągu to dramat.
Docieramy na miejsce, szybkie formalności, powitanka, montaż numerów, mazaki w dłoń i stoimy gotowi do odebrania map.
START
Mapa ma skalę 1:70000 co jest słabe do przeliczania sobie odległości. Ale poza tym jest czytelna i chyba dosyć aktualna. Kreślimy ambitną trasę zrobienia całości, co potem okaże się błędem. Tutaj, w przeciwieństwie do Harpagana najwyżej wyceniane są punkty w pobliżu bazy, ale nie bierzemy tego pod uwagę, bo jak już zaznaczyłem, nastawiamy się na komplet :)
PK4 (3) – jar
Zaczynamy od jaru na północny wschód od startu. Szybki przelot asfaltem na rozgrzewkę i już widzę, że różowo nie będzie. Tego, że nie utrzymam tempa zadanego przez Radka to się spodziewałem, ale tego, że za szybcy będą dla mnie także Janek i Goro to już nie. Nie próbuję jednak nawet ich gonić. Przede mną cały dzień, a mając takie zaległości w jeździe muszę się oszczędzać żeby nie odpaść potem zupełnie. Jar odnajdujemy w zasadzie bez problemu.
PK3 (3) – skrzyżowanie
Powrót na południową stronę szosy, trochę offrołdu pod linią wysokiego napięcia i za chwilkę mamy kolejny tłusty punkcik. Na razie jeszcze jedziemy w komplecie, ale pojawia się już pierwsza różnica zdań.
PK2 (3) – drabina, na wzniesieniu
Radek chce jechać przez wieś, a ja wzdłuż szlaku rowerowego. Ostatecznie daję się przekonać i uderzamy w kierunku Gliny. Gdzieś przy kolejnych skrzyżowaniach rozchodzą się jednak nasze drogi. Radek atakuje punkt bardziej od południa, Janek gubi się nie wiem gdzie, a my z Gorem ostatecznie docieramy do czerwonego rowerowego, ale jednak nie zauważamy odpowiedniej przecinki i musimy nadrabiać drogi. Przez chwilę tracę orientację, ale na szczęście pomaga ukształtowanie terenu i widoczni na wydmie rowerzyści. Na punkcie spotykamy moich ulubionych Nowaków z Gerappa, z którymi to rywalizacja na orientach zawsze mnie cieszy. Podobnie zresztą jak i integracje po :)
Rywalizacją, rywalizacją, ale dostajemy od nich jakże cenną wskazówkę jak NIE JECHAĆ do PK1
Radek wpada na punkt chwilę po nas, Janka nie widać.
PK1 (3) – polana
Jedziemy na azymut znowu szukając czerwonego szlaku. Wypadamy na prawdziwą leśną szutrostradę gdzie stoi cała grupka szukających drogi zawodników. Na chwilę tracę orientację, bo pytająca mnie o drogę rowerzystka, ma rude włosy, kucyki i taki uśmiech, że…
…że tracę na chwilę orientację gdzie północ, gdzie południe ;)
No to jedziemy na zachód. Zgodnie ze wskazówkami Nowaków omijamy pierwszą drogę, która wydawałby się najprostszą do PK1 i jedziemy do kanałku. Po skręcie mam przez chwilę obawy czy Nowaki nas jednak po koleżeńsku nie wkręcili, bo bagno jest po osie i chwilami trzeba prowadzić, ostatecznie docieramy jednak na punkt. W międzyczasie z lewej strony wyjeżdża z lasu Radek, a z prawej dobiega bez roweru Janek. Z relacji Janka wynika, że jednak Nowaki dobrze nam podpowiedzieli. Przykro mi, że w nich zwątpiłem przez chwilę :)
PK15 (1) – przepust
Kontynuujemy naszą wędrówkę w dół mapy (czy też na południe, dla tych co mapę, o zgrozo, obracają) szukając przepustu. Nie wiadomo kiedy tworzy się większa grupka i razem wpadamy na teren jakiegoś zakładu. Tamtejszym psom się to średnio podoba, ale jednak w kupie siła i burki muszą ograniczyć się tylko do ujadania. Wypadamy drugą bramą, wszyscy skręcają w lewo…, a my z Gorem w prawo :) Mam inną koncepcję najazdu na ten punkt . Jedziemy wzdłuż jeziora podziwiając widoki, odbijamy w pole i się zaczyna.
Musimy się zatrzymać i patykami wygarnąć błoto, bo przednie koła stanęły na amen. Sam punkt odnajdujemy jednak bez problemów nawigacyjnych.
PK10 (2) – przepust
Od przepustu przy PK15 w kierunku szosy i PK10 nie prowadzi żadna droga. Można wracać przez błota tak jak przyjechaliśmy, można wracać drogami, które wybrali pozostali zawodnicy, ale patrząc na ich rowery nie mieli lżej, albo można cisnąc polami na azymut. Wybieramy trzeci wariant.
Początkowo w miarę twarde bagienko zamienia się w „w ogóle nie twarde bagienko” :) i do szosy docieramy przemoczeni prawie do kolan. Przejeżdżamy przez wioskę o uroczej nazwie CAŁOWANIE i za chwilę zdobywamy kolejny przepust.
PK14 (1) – przy kominku, skraj polany
Od drogi na ten punkt zaczyna się mój zgon. Na prostej równej drodze jeszcze jakoś jadę. Do PK 14 prowadzi jednak albo piach, albo kamienie i nierówności. Nie jestem w stanie utrzymać tempa i odpadam Gorowi coraz bardziej. PK14 odnaleziony na niewielkim wzniesieniu, jednak okupione jest to potwornym zmęczeniem. Wciągam jakieś batony, ale niewiele to pomaga
PK9 (2) –przepust
Od pewnego czasu jedziemy z jeszcze innymi dwoma rowerzystami. Początkowo planowałem najechać na PK9 od północy jednak będąc strasznie zmęczonym pozwalam sobie na chwilę dekoncentracji i atakujemy od południa prowadzeni przez tych dwóch. Znowu woda po osie i znowu chodzenie po bagnach. Odbijamy punkt i aby nie wracać po tym bagnie do szlaku próbujemy wrócić tak jak planowaliśmy to pierwotnie czyli na północ. A tu jest jeszcze głębiej :)
PK8 (2) – ambona
Przed nami jeden z dłuższych przelotów między punktami. Zaczynamy powrót w górę mapy czyli na północ ;) Po drodze Goro łapie gumę. Mamy dętki, łatki, pompki, nie mamy jednak najważniejszego.
Nie mamy browaru!
Na szczęście dziura jest na tyle mała, że kawałek da się jeszcze przejechać, a reklama na poboczu pokazuje, że do spożywczego mamy 1400m. Wprawdzie nie do końca po drodze, ale awaria to awaria. Jedziemy. Na miejscu okazuje się, że sklep jest już zamknięty i Goro musi zmieniać dętkę na sucho. No cóż. W końcu orienty to dosyć ekstremalna zabawa.
Pod sklepem siedzą dwie zawodniczki i sączą (zgroza!!!) Reddsa. W pierwszej chwili mnie odrzuciło, ale że dziewczyny ładne to się przełamuję i podchodzę pogadać. Lepszy jednak taki widok, niż Goro pompujący gumę, nie? ;)
PK8 zdobywamy jadąc po drewnianych kładkach wzdłuż rezerwatu na bagnach. Ładnie tu jak cholera i trzeba będzie kiedyś wrócić bardziej krajoznawczo.
PK7 (2) – paśnik
Robimy mały przegląd punktów do zaliczenia i wychodzi nam, że mamy szansę jeszcze co najwyżej na trzy. Ruszamy w stronę paśnika przy PK7 po drodze spotykając Janka, który z uwagą obczaja jakąś inną ambonę w lesie :D
Ja już mam totalnego zgona. Zgasłem jak świeczka na wietrze i jadę siła woli, próbując jakoś tam utrzymać się Gora. Kompletnie straciłem też koncentrację i w efekcie omijamy paśnik i chwilę kręcimy się po lesie. Jak w końcu odnajdujemy PK to na miejscu jest już Janek
PK13 (1) – paśnik
Jak już mamy fazę na paśniki to postanawiamy zaliczyć jeszcze ten przy PK13. Już wiemy, że na dwunastkę nie ma szans i nawet ta trzynastka jest bardzo ryzykowna, na szczęście w miarę sprawnie udaje się ją odnaleźć.
META
Ja optuję za jazdą na południowy wschód najkrótszą drogą do mety, Goro forsuje wariant dłuższy, ale na oko po lepszych drogach i łatwiejszy nawigacyjnie. Ponieważ ciężko mi się już nawet myśli nie upieram się przy swoim i jedziemy w stronę Kruszowca zgodnie z koncepcją Gora. Niestety okazuje się, że w miarę dobra, piaskowa droga, po deszczu ciągnie niemiłosiernie i z trudem utrzymuję 20km/h. Goro musi na mnie czekać, a cenne sekundy uciekają. Czasu mamy naprawdę na styk.
Docieramy do asfaltu w Woli Karczewskiej i tu 15 minut absolutnej chwały dla Gora!
Asfalt to zdecydowanie jego żywioł. Prędkość właściwie nie spada poniżej 35-37km/h. Zaciskam zęby, widzę właściwie tylko jego tylne koło, opony wyją, a ja modlę się żeby to się wreszcie skończyło.
Na metę wjeżdżamy 54 sekundy przed limitem.
To się nazywa dobrze wykorzystany czas :)
A na mecie jak przystało już na tę imprezę pełen wypas. Pyszna zupka, pomarańcze, ognicho, kiełbachy, ogóry, rewelacyjne towarzystwo i zajebista atmosfera. Tak jak już wspomniałem na forum ta impreza to wzór dla innych imprez tego typu i powinna leżeć w gablocie, w Sevres, zaraz obok wzorca metra i kilograma.
PODSUMOWANKO
Po przeliczeniu punktów wychodzi na to, że zdobywamy miejsca 28 i 29. Słabiutko w porównaniu z wynikiem jesiennym, ale nadal jedno miejsce przed Nowakami :)
Po zjedzeniu tego co było do zjedzenia i wypiciu tego co było do wypicia spadamy do pociągu i w dobrym towarzystwie wracamy zuruck nach Hause. Ja tylko jeszcze muszę dotrzeć z dworca do domu, ale to już zaledwie godzinka kręcenia, więc żaden problem :)
No :)
Jednak albo z kondycją nie jest źle, albo miałem wiatr w zad, bo na miejsce spotkania docieram z miłą średnią ponad 27km/h.
Spotykam się z Gorem, dołącza Janek i razem lecimy na Zachodni.
O ile w pociągu jest sucho i ciepło, to na zewnątrz im bliżej Otwocka, tym słabiej to wygląda.
Zimno i mokro. Pierwsze chwilę po wyjściu z pociągu to dramat.
Docieramy na miejsce, szybkie formalności, powitanka, montaż numerów, mazaki w dłoń i stoimy gotowi do odebrania map.
START
Mapa ma skalę 1:70000 co jest słabe do przeliczania sobie odległości. Ale poza tym jest czytelna i chyba dosyć aktualna. Kreślimy ambitną trasę zrobienia całości, co potem okaże się błędem. Tutaj, w przeciwieństwie do Harpagana najwyżej wyceniane są punkty w pobliżu bazy, ale nie bierzemy tego pod uwagę, bo jak już zaznaczyłem, nastawiamy się na komplet :)
bojowo ;)© Goro
PK4 (3) – jar
Zaczynamy od jaru na północny wschód od startu. Szybki przelot asfaltem na rozgrzewkę i już widzę, że różowo nie będzie. Tego, że nie utrzymam tempa zadanego przez Radka to się spodziewałem, ale tego, że za szybcy będą dla mnie także Janek i Goro to już nie. Nie próbuję jednak nawet ich gonić. Przede mną cały dzień, a mając takie zaległości w jeździe muszę się oszczędzać żeby nie odpaść potem zupełnie. Jar odnajdujemy w zasadzie bez problemu.
PK3 (3) – skrzyżowanie
Powrót na południową stronę szosy, trochę offrołdu pod linią wysokiego napięcia i za chwilkę mamy kolejny tłusty punkcik. Na razie jeszcze jedziemy w komplecie, ale pojawia się już pierwsza różnica zdań.
PK2 (3) – drabina, na wzniesieniu
Radek chce jechać przez wieś, a ja wzdłuż szlaku rowerowego. Ostatecznie daję się przekonać i uderzamy w kierunku Gliny. Gdzieś przy kolejnych skrzyżowaniach rozchodzą się jednak nasze drogi. Radek atakuje punkt bardziej od południa, Janek gubi się nie wiem gdzie, a my z Gorem ostatecznie docieramy do czerwonego rowerowego, ale jednak nie zauważamy odpowiedniej przecinki i musimy nadrabiać drogi. Przez chwilę tracę orientację, ale na szczęście pomaga ukształtowanie terenu i widoczni na wydmie rowerzyści. Na punkcie spotykamy moich ulubionych Nowaków z Gerappa, z którymi to rywalizacja na orientach zawsze mnie cieszy. Podobnie zresztą jak i integracje po :)
Rywalizacją, rywalizacją, ale dostajemy od nich jakże cenną wskazówkę jak NIE JECHAĆ do PK1
Radek wpada na punkt chwilę po nas, Janka nie widać.
Goro odhacza drabinę na wzniesieniu© Niewe
PK1 (3) – polana
Jedziemy na azymut znowu szukając czerwonego szlaku. Wypadamy na prawdziwą leśną szutrostradę gdzie stoi cała grupka szukających drogi zawodników. Na chwilę tracę orientację, bo pytająca mnie o drogę rowerzystka, ma rude włosy, kucyki i taki uśmiech, że…
…że tracę na chwilę orientację gdzie północ, gdzie południe ;)
No to jedziemy na zachód. Zgodnie ze wskazówkami Nowaków omijamy pierwszą drogę, która wydawałby się najprostszą do PK1 i jedziemy do kanałku. Po skręcie mam przez chwilę obawy czy Nowaki nas jednak po koleżeńsku nie wkręcili, bo bagno jest po osie i chwilami trzeba prowadzić, ostatecznie docieramy jednak na punkt. W międzyczasie z lewej strony wyjeżdża z lasu Radek, a z prawej dobiega bez roweru Janek. Z relacji Janka wynika, że jednak Nowaki dobrze nam podpowiedzieli. Przykro mi, że w nich zwątpiłem przez chwilę :)
PK15 (1) – przepust
Kontynuujemy naszą wędrówkę w dół mapy (czy też na południe, dla tych co mapę, o zgrozo, obracają) szukając przepustu. Nie wiadomo kiedy tworzy się większa grupka i razem wpadamy na teren jakiegoś zakładu. Tamtejszym psom się to średnio podoba, ale jednak w kupie siła i burki muszą ograniczyć się tylko do ujadania. Wypadamy drugą bramą, wszyscy skręcają w lewo…, a my z Gorem w prawo :) Mam inną koncepcję najazdu na ten punkt . Jedziemy wzdłuż jeziora podziwiając widoki, odbijamy w pole i się zaczyna.
Zaczęło się...© Niewe
Musimy się zatrzymać i patykami wygarnąć błoto, bo przednie koła stanęły na amen. Sam punkt odnajdujemy jednak bez problemów nawigacyjnych.
PK10 (2) – przepust
Od przepustu przy PK15 w kierunku szosy i PK10 nie prowadzi żadna droga. Można wracać przez błota tak jak przyjechaliśmy, można wracać drogami, które wybrali pozostali zawodnicy, ale patrząc na ich rowery nie mieli lżej, albo można cisnąc polami na azymut. Wybieramy trzeci wariant.
Wariant czeci :)© Niewe
Początkowo w miarę twarde bagienko zamienia się w „w ogóle nie twarde bagienko” :) i do szosy docieramy przemoczeni prawie do kolan. Przejeżdżamy przez wioskę o uroczej nazwie CAŁOWANIE i za chwilę zdobywamy kolejny przepust.
PK14 (1) – przy kominku, skraj polany
Od drogi na ten punkt zaczyna się mój zgon. Na prostej równej drodze jeszcze jakoś jadę. Do PK 14 prowadzi jednak albo piach, albo kamienie i nierówności. Nie jestem w stanie utrzymać tempa i odpadam Gorowi coraz bardziej. PK14 odnaleziony na niewielkim wzniesieniu, jednak okupione jest to potwornym zmęczeniem. Wciągam jakieś batony, ale niewiele to pomaga
PK9 (2) –przepust
Od pewnego czasu jedziemy z jeszcze innymi dwoma rowerzystami. Początkowo planowałem najechać na PK9 od północy jednak będąc strasznie zmęczonym pozwalam sobie na chwilę dekoncentracji i atakujemy od południa prowadzeni przez tych dwóch. Znowu woda po osie i znowu chodzenie po bagnach. Odbijamy punkt i aby nie wracać po tym bagnie do szlaku próbujemy wrócić tak jak planowaliśmy to pierwotnie czyli na północ. A tu jest jeszcze głębiej :)
PK8 (2) – ambona
Przed nami jeden z dłuższych przelotów między punktami. Zaczynamy powrót w górę mapy czyli na północ ;) Po drodze Goro łapie gumę. Mamy dętki, łatki, pompki, nie mamy jednak najważniejszego.
Nie mamy browaru!
Na szczęście dziura jest na tyle mała, że kawałek da się jeszcze przejechać, a reklama na poboczu pokazuje, że do spożywczego mamy 1400m. Wprawdzie nie do końca po drodze, ale awaria to awaria. Jedziemy. Na miejscu okazuje się, że sklep jest już zamknięty i Goro musi zmieniać dętkę na sucho. No cóż. W końcu orienty to dosyć ekstremalna zabawa.
Pod sklepem siedzą dwie zawodniczki i sączą (zgroza!!!) Reddsa. W pierwszej chwili mnie odrzuciło, ale że dziewczyny ładne to się przełamuję i podchodzę pogadać. Lepszy jednak taki widok, niż Goro pompujący gumę, nie? ;)
PK8 zdobywamy jadąc po drewnianych kładkach wzdłuż rezerwatu na bagnach. Ładnie tu jak cholera i trzeba będzie kiedyś wrócić bardziej krajoznawczo.
Mówiłem, że ładnie, to ładnie. Oto poszlaka.© Niewe
PK7 (2) – paśnik
Robimy mały przegląd punktów do zaliczenia i wychodzi nam, że mamy szansę jeszcze co najwyżej na trzy. Ruszamy w stronę paśnika przy PK7 po drodze spotykając Janka, który z uwagą obczaja jakąś inną ambonę w lesie :D
Ja już mam totalnego zgona. Zgasłem jak świeczka na wietrze i jadę siła woli, próbując jakoś tam utrzymać się Gora. Kompletnie straciłem też koncentrację i w efekcie omijamy paśnik i chwilę kręcimy się po lesie. Jak w końcu odnajdujemy PK to na miejscu jest już Janek
PK13 (1) – paśnik
Jak już mamy fazę na paśniki to postanawiamy zaliczyć jeszcze ten przy PK13. Już wiemy, że na dwunastkę nie ma szans i nawet ta trzynastka jest bardzo ryzykowna, na szczęście w miarę sprawnie udaje się ją odnaleźć.
Obrzuca pole gównem jak mnie przełożeni na zebraniu ;)© Niewe
META
Ja optuję za jazdą na południowy wschód najkrótszą drogą do mety, Goro forsuje wariant dłuższy, ale na oko po lepszych drogach i łatwiejszy nawigacyjnie. Ponieważ ciężko mi się już nawet myśli nie upieram się przy swoim i jedziemy w stronę Kruszowca zgodnie z koncepcją Gora. Niestety okazuje się, że w miarę dobra, piaskowa droga, po deszczu ciągnie niemiłosiernie i z trudem utrzymuję 20km/h. Goro musi na mnie czekać, a cenne sekundy uciekają. Czasu mamy naprawdę na styk.
Docieramy do asfaltu w Woli Karczewskiej i tu 15 minut absolutnej chwały dla Gora!
Asfalt to zdecydowanie jego żywioł. Prędkość właściwie nie spada poniżej 35-37km/h. Zaciskam zęby, widzę właściwie tylko jego tylne koło, opony wyją, a ja modlę się żeby to się wreszcie skończyło.
Na metę wjeżdżamy 54 sekundy przed limitem.
To się nazywa dobrze wykorzystany czas :)
A na mecie jak przystało już na tę imprezę pełen wypas. Pyszna zupka, pomarańcze, ognicho, kiełbachy, ogóry, rewelacyjne towarzystwo i zajebista atmosfera. Tak jak już wspomniałem na forum ta impreza to wzór dla innych imprez tego typu i powinna leżeć w gablocie, w Sevres, zaraz obok wzorca metra i kilograma.
Tak powinna wyglądać meta na każdym rajdzie© Niewe
PODSUMOWANKO
Po przeliczeniu punktów wychodzi na to, że zdobywamy miejsca 28 i 29. Słabiutko w porównaniu z wynikiem jesiennym, ale nadal jedno miejsce przed Nowakami :)
Po zjedzeniu tego co było do zjedzenia i wypiciu tego co było do wypicia spadamy do pociągu i w dobrym towarzystwie wracamy zuruck nach Hause. Ja tylko jeszcze muszę dotrzeć z dworca do domu, ale to już zaledwie godzinka kręcenia, więc żaden problem :)
Janek robi fotę a'la dziubek na NK :)© Niewe
No :)
Dane wyjazdu:
73.00 km
14.00 km teren
04:04 h
17.95 km/h:
Maks. pr.:39.70 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:145 m
Kalorie: 2214 kcal
Rower:Kona Caldera
Psychopatów na szczęście nie brakuje :)
Czwartek, 12 kwietnia 2012 · dodano: 16.04.2012 | Komentarze 17
Jak słusznie zauważył niejaki ablababla psychopatów nie brakuje, a numery nie są po to, żeby z nimi latać po komendach. Jadąc po pracy do fabryki Gora trafiłem na auto zaparkowane na ścieżce rowerowej i zrobiłem fotkę z zamiarem udostępnienia jej naszej dzielnej Straży Miejskiej.
Dosłownie dwie minuty później jak tamtędy wracałem karząca ręka sprawiedliwości już dosięgła tego złoczyńcę :)
Z Gorem śmignęliśmy sobie do Samiry, a potem na Zachodni wyczaić co i jak z tymi pociągami do Otwocka, bo co innego stoi w Internecie, a co innego jest w Realu, a my sobie nie możemy pozwolić na błędy w sobotę rano. Na dworzec wpada też Janek i od razu robi się romantycznie. To w końcu tu się poznaliśmy dwa lata temu ;)
Na tę okoliczność zajechaliśmy do Bemola na JEDNO piwo :)
WPN99MY© Niewe
Dosłownie dwie minuty później jak tamtędy wracałem karząca ręka sprawiedliwości już dosięgła tego złoczyńcę :)
Karząca ręka sprawiedliwości dosięgnie każdego© Niewe
Z Gorem śmignęliśmy sobie do Samiry, a potem na Zachodni wyczaić co i jak z tymi pociągami do Otwocka, bo co innego stoi w Internecie, a co innego jest w Realu, a my sobie nie możemy pozwolić na błędy w sobotę rano. Na dworzec wpada też Janek i od razu robi się romantycznie. To w końcu tu się poznaliśmy dwa lata temu ;)
Na tę okoliczność zajechaliśmy do Bemola na JEDNO piwo :)
Kategoria Użytkowo
Dane wyjazdu:
21.30 km
0.00 km teren
00:49 h
26.08 km/h:
Maks. pr.:35.30 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Kona Caldera
Jadę, bo SRAM ;)
Czwartek, 5 kwietnia 2012 · dodano: 06.04.2012 | Komentarze 38
Jadę.
Przełożenia zmienia się słabo, ale jadę
Trochę boli, ale jadę.
W teren na razie nie wjechałem, bo boli, bo ciemno, ale jadę :)
Wszystko to dzięki beznadziejnemu wynalazkowi o nazwie gripishift firmy SRAM, który w tym przypadku okazał się nie taki znowu beznadziejny.
Całość dzięki wzorowej postawie i zaangażowaniu pracowników Legion-serwis, którzy wzięli moją Konę na warsztat absolutnie poza kolejnością i uwinęli się z serwisem w 1,5 godziny.
Przy okazji pozbywając się towaru, który leżał na półce od dwóch lat i nikt nie chciał go kupić ;)
Przełożenia zmienia się słabo, ale jadę
Trochę boli, ale jadę.
W teren na razie nie wjechałem, bo boli, bo ciemno, ale jadę :)
Wszystko to dzięki beznadziejnemu wynalazkowi o nazwie gripishift firmy SRAM, który w tym przypadku okazał się nie taki znowu beznadziejny.
Prawy SRAM, baczność!© Niewe
Całość dzięki wzorowej postawie i zaangażowaniu pracowników Legion-serwis, którzy wzięli moją Konę na warsztat absolutnie poza kolejnością i uwinęli się z serwisem w 1,5 godziny.
Przy okazji pozbywając się towaru, który leżał na półce od dwóch lat i nikt nie chciał go kupić ;)
Kategoria Na luzie
Dane wyjazdu:
57.14 km
28.00 km teren
02:46 h
20.65 km/h:
Maks. pr.:41.30 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:129 m
Kalorie: 1844 kcal
Rower:Kona Cinder Cone
Zszyto mnie (ale nie zaszyto).
Czwartek, 8 marca 2012 · dodano: 12.03.2012 | Komentarze 21
Jak się dzień kiepsko zaczął, tak się jeszcze gorzej skończył.
To tak syntetycznie.
A teraz bardziej analitycznie.
Umówiłem się na popołudniowe kręconko po Kampinosie z Radkiem. Pierwszy problem pojawił się już zanim ruszyliśmy podczas mycia roweru, gdy okazało się, że przednia przerzutka przestała działać nie od błota jak przypuszczałem, ale w wyniku awarii. Konkretnie pękł pancerz i postrzępiła się linka.
Czasu na naprawę nie mamy, więc biorę mieszczucha, a skoro mieszczuch to trzeba jechać do miasta, nie? :)
Polecieliśmy sobie zatem przez puszczę ścieżkami, które objawił mi Janek, a które bardzo lubię, bo po pierwsze dużo singli, a po drugie prawie cały czas lasem do samej Warszawy. Po drodze objawiła się mała ułomność mojego mieszczucha. W zasadzie brak hamulców. Na ostrym zwrocie Radek skręcił, a ja glebnąłem prosto w las.
Ale nie… to jeszcze nie ta gleba.
Wyjeżdżamy na Wrzecionie, posilamy się u Chińczyków gapiąc się polską kelnerkę :P i jedziemy po tulipany. W końcu to Dzień Kobiet. Cza go zaakcentować jakimś zielskiem.
Jeden tulipan dla Che, drugi dla Dżulii, którą jeszcze dzisiaj zamierza wziąć w WuKaDce Radek.
Znaczy wziąć do WuKaDki.
Zabrać ze sobą ją zamierza ;)
Lecimy oczywiście Pod Rurę, której Radek jako nietutejszy o zgrozo nie zna.
Ale docenia natychmiast :)
Niecałe jedno piwo później dołącza do nas Che i spędzamy jak zwykle uroczy wieczór w jak zwykle doskonałej atmosferze :)
Wszystko co dobre musi mieć jednak swój koniec. Zbieramy się i ruszamy w ciemną noc, zimną noc. Radek chyba trochę się „zrobił”, bo zaczął się w nim budzić dzik i trzeba go było trochę hamować.
Nasze drogi rozjeżdżają się na Woli. Radek odbija do WuKaDki my ponownie w stronę Kampinosu. Do Domu Zła, jak do każdego takiego domu, jedzie się przez las.
No i w tymże właśnie lesie wydarzyło się prawdziwe Zło.
Temperatura spadła do -6 stopni, zamarzły kałuże zamarzło błoto. Na jednej z takich zamrożonych błotnych kolein podcięło mi przednie koło, a potem pozostało tylko oszacować straty. Ja się w pierwszej chwili skupiłem na kciuku, który bolał mnie naprawdę konkretnie, ale jak już Che poświeciła mi na kolano, to nie mogłem się z nią nie zgodzić, że to jest prawdziwy problem. Mięsny, krwawy i pocięty problem. I wymaga interwencji chirurga. Pozostało tylko dotrzeć do domu (jakieś 5 kilo) i zorganizować transport. Na szczęście sprzyjał mi mróz dzięki czemu krew nie lała mi się z kolana jak z wiadra i na szczęście Rooter stanął na wysokości zadania i zabrał mnie do szpitala.
Niniejszym składam podziękowania :)
A w szpitalu po kolei:
- przemiły chirurg, który pożartował, pogadał i zszył mnie w 20 minut od naszego przyjazdu,
- wkurwiony ortopeda, któremu wyraźnie przerwałem albo drzemkę, albo seks z pielęgniarką i który miał mi wyraźnie za złe, że się wyyyeeeebaaaaeeem.
Bardzo Pana niniejszym przepraszam.
Chirurg niejako przy okazji obejrzał łękotkę. Była na wierzchu, więc była okazja :) Sam też sobie zajrzałem z ciekawości. Rzadko kiedy człowiek ma szansę zajrzeć w głąb siebie bez wsparcia psychologa ;)
Ale do rzeczy…
zostałem zszyty (nie zaszyty), zagipsowany i wypuszczony domu. Jeszcze szybki kurs na stację i jedziemy wszyscy do mnie. Ja skończyłem opijać nowe doświadczenie życiowe koło czeciej nad ranem, ale ze zdjęć, które wrzucał Rooter na FB wynika, że razem z Che cieszyli się z mojej usterki jeszcze bardziej niż ja i oblewali ją do szóstej rano.
I tak powinno być w Domu Złym właśnie,
że co kto przyjdzie to milion piw trzaśnie.
Niestety z rowerem to się muszę pożegnać na jakieś 3-4 tygodnie :/
To tak syntetycznie.
A teraz bardziej analitycznie.
Umówiłem się na popołudniowe kręconko po Kampinosie z Radkiem. Pierwszy problem pojawił się już zanim ruszyliśmy podczas mycia roweru, gdy okazało się, że przednia przerzutka przestała działać nie od błota jak przypuszczałem, ale w wyniku awarii. Konkretnie pękł pancerz i postrzępiła się linka.
Czasu na naprawę nie mamy, więc biorę mieszczucha, a skoro mieszczuch to trzeba jechać do miasta, nie? :)
Polecieliśmy sobie zatem przez puszczę ścieżkami, które objawił mi Janek, a które bardzo lubię, bo po pierwsze dużo singli, a po drugie prawie cały czas lasem do samej Warszawy. Po drodze objawiła się mała ułomność mojego mieszczucha. W zasadzie brak hamulców. Na ostrym zwrocie Radek skręcił, a ja glebnąłem prosto w las.
Ale nie… to jeszcze nie ta gleba.
Wyjeżdżamy na Wrzecionie, posilamy się u Chińczyków gapiąc się polską kelnerkę :P i jedziemy po tulipany. W końcu to Dzień Kobiet. Cza go zaakcentować jakimś zielskiem.
Jeden tulipan dla Che, drugi dla Dżulii, którą jeszcze dzisiaj zamierza wziąć w WuKaDce Radek.
Znaczy wziąć do WuKaDki.
Zabrać ze sobą ją zamierza ;)
Lecimy oczywiście Pod Rurę, której Radek jako nietutejszy o zgrozo nie zna.
Ale docenia natychmiast :)
Niecałe jedno piwo później dołącza do nas Che i spędzamy jak zwykle uroczy wieczór w jak zwykle doskonałej atmosferze :)
Wszystko co dobre musi mieć jednak swój koniec. Zbieramy się i ruszamy w ciemną noc, zimną noc. Radek chyba trochę się „zrobił”, bo zaczął się w nim budzić dzik i trzeba go było trochę hamować.
Nasze drogi rozjeżdżają się na Woli. Radek odbija do WuKaDki my ponownie w stronę Kampinosu. Do Domu Zła, jak do każdego takiego domu, jedzie się przez las.
No i w tymże właśnie lesie wydarzyło się prawdziwe Zło.
Temperatura spadła do -6 stopni, zamarzły kałuże zamarzło błoto. Na jednej z takich zamrożonych błotnych kolein podcięło mi przednie koło, a potem pozostało tylko oszacować straty. Ja się w pierwszej chwili skupiłem na kciuku, który bolał mnie naprawdę konkretnie, ale jak już Che poświeciła mi na kolano, to nie mogłem się z nią nie zgodzić, że to jest prawdziwy problem. Mięsny, krwawy i pocięty problem. I wymaga interwencji chirurga. Pozostało tylko dotrzeć do domu (jakieś 5 kilo) i zorganizować transport. Na szczęście sprzyjał mi mróz dzięki czemu krew nie lała mi się z kolana jak z wiadra i na szczęście Rooter stanął na wysokości zadania i zabrał mnie do szpitala.
Niniejszym składam podziękowania :)
A w szpitalu po kolei:
- przemiły chirurg, który pożartował, pogadał i zszył mnie w 20 minut od naszego przyjazdu,
- wkurwiony ortopeda, któremu wyraźnie przerwałem albo drzemkę, albo seks z pielęgniarką i który miał mi wyraźnie za złe, że się wyyyeeeebaaaaeeem.
Bardzo Pana niniejszym przepraszam.
Chirurg niejako przy okazji obejrzał łękotkę. Była na wierzchu, więc była okazja :) Sam też sobie zajrzałem z ciekawości. Rzadko kiedy człowiek ma szansę zajrzeć w głąb siebie bez wsparcia psychologa ;)
Ale do rzeczy…
zostałem zszyty (nie zaszyty), zagipsowany i wypuszczony domu. Jeszcze szybki kurs na stację i jedziemy wszyscy do mnie. Ja skończyłem opijać nowe doświadczenie życiowe koło czeciej nad ranem, ale ze zdjęć, które wrzucał Rooter na FB wynika, że razem z Che cieszyli się z mojej usterki jeszcze bardziej niż ja i oblewali ją do szóstej rano.
I tak powinno być w Domu Złym właśnie,
że co kto przyjdzie to milion piw trzaśnie.
Czasem po obcowaniu z pedałem może pojawić się krew© Niewe
Niestety z rowerem to się muszę pożegnać na jakieś 3-4 tygodnie :/
Kategoria Na luzie
Dane wyjazdu:
26.00 km
24.00 km teren
01:32 h
16.96 km/h:
Maks. pr.:34.50 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:115 m
Kalorie: 735 kcal
Rower:Kona Caldera
Sarnobranie
Poniedziałek, 5 marca 2012 · dodano: 06.03.2012 | Komentarze 8
Krótka przejażdżka żeby rozjeździć trochę wczorajszy rozjazd :)
Do lasu wjechałem z Mariewa i od razu zrobiło się delikatnie mówiąc grząsko. Generalnie dobrze, że nie umyłem roweru :)
W Cygańskich Górach spotkałem całe hordy saren. Zacząłem mieć obawy, że chcą się mną zająć „tak jak poprzednim”. Jedna przebiegła mi dosłownie 3 metry przed kołem. Czad.
Fotek im nie popełniłem, bo się już ściemniało. Wyjąłem swoją niezawodną chińską lampkę tylko po to, żeby się dowiedzieć, że bateria się samorozładowała. Zapasowa bateria wyjęta z plecaka okazała się być w takim stanie w związku z czym lampka przeszła w tak zwany „moon mode” czyli mówiąc po ludzku ledwo się bździła. Musiałem zatem czym prędzej uchodzić z tego lasu :)
Do lasu wjechałem z Mariewa i od razu zrobiło się delikatnie mówiąc grząsko. Generalnie dobrze, że nie umyłem roweru :)
Pęknie czy nie pęknie? Oto jest pytanie.© Niewe
W Cygańskich Górach spotkałem całe hordy saren. Zacząłem mieć obawy, że chcą się mną zająć „tak jak poprzednim”. Jedna przebiegła mi dosłownie 3 metry przed kołem. Czad.
Fotek im nie popełniłem, bo się już ściemniało. Wyjąłem swoją niezawodną chińską lampkę tylko po to, żeby się dowiedzieć, że bateria się samorozładowała. Zapasowa bateria wyjęta z plecaka okazała się być w takim stanie w związku z czym lampka przeszła w tak zwany „moon mode” czyli mówiąc po ludzku ledwo się bździła. Musiałem zatem czym prędzej uchodzić z tego lasu :)
Pozostał mi jedynie księżyc© Niewe
Kategoria Na luzie
Dane wyjazdu:
123.57 km
58.00 km teren
06:33 h
18.87 km/h:
Maks. pr.:41.40 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:591 m
Kalorie: 4065 kcal
Rower:Kona Caldera
Mazowia Mrozy i mały rozjazd :)
Niedziela, 4 marca 2012 · dodano: 05.03.2012 | Komentarze 5
Ze względów różnych kojarzy mi się dobrze :) Ta Mazowia i te Mrozy. W końcu to tu w zeszłym roku o mało nie wygrałem zupełnie niepotrzebnego mi roweru :P
W tym roku pogoda nastroiła mnie na dłuższą jazdę. Od dawna już nie spędziłem całego dnia na rowerze i najwyższa na to pora. Umawiam się zatem z Gorem, że podejmie mnie swoim kombi bez cupholderów o 8:09 w Saint Babice, ubieram się w obcisłe i wycałowany na drogę jak tylko się da wycałować człowieka w kominiarce przez owoc żywota mojego – Hannę, ruszam na spotkanie zajebistego dnia :)
Słońce jak w Saint Tropez, pusty, suchy asfalt, wiatr w plecy i perspektywa 10 godzin na rowerze. Czego więcej chcieć?
No wiadomo. Browarku.
Ale jako rzekłem, resztę drogi planowałem pokonać w aucie Gora, więc i na to znalazła się chwila.
Dojeżdżamy na miejsce, zajmujemy parking na błotnistym polu, wysiadamy i pierwszy szok.
Kurde, mówiąc językiem ulicy: PIŻDZI.
U mnie na wiosce tak nie piździło.
Ubieramy co kto ma i jedziemy na mały obczaing. Początek trasy to asfalt, ale zaraz po wjeździe do lasu widać, że lekko dzisiaj nie będzie. Błoto, zamarznięte błoto, kopny śnieg, lód, woda. To wszystko spotykamy na raptem pierwszych pięciu kilometrach. Potem się okaże, że to trasa dystansu HOBBY, ale fakt jest faktem. Warunki w lesie są „urozmaicone”.
W sumie Lubię To :)
Goro spotyka swojego ziomka z fabryki, potem nadziewamy się (bez skojarzeń) na Obcego, a w sektorze stoi (znowu bez skojarzeń proszę) już Radek. Po drodze jednak mała wpadka. Idąca z przeciwka dupencja przyciąga uwagę Gora. Ma mini, kozaczki i czarne rajtuzy. Oczywiste jest, że każdy normalny, zdrowy heteroseksualny lub biseksualny mężczyzna się obejrzy, obejrzał się i Goro. Pech chciał, że akurat jak się obejrzał to natrafił przednim kołem krawężnik.
Matko jedyna, jak przyciąganie ziemskie jest bezwzględne.
Jak on pizdnął o glebę!
Myślałem, że już po zawodach na dzisiaj i resztę dnia spędzimy w pobliskim szpitalu, ale nie. Ale nie :)
Ładnie się pozbierał i poszliśmy zając miejsca w sektorach. Każdy w swoim.
Spuszczam jeszcze (za przeproszeniem) trochę powietrza z kół i można startować.
Początek, jak napisałem już wcześniej to kilka kaemów po asfalcie. Niestety startuję z sektora piątego połączonego z szóstym i siódmym. Tempo nie jest za wysokie, sporo ludzi, którzy kiedyś musieli pływać w konwojach po oceanach (czyli zygzakują w obawie przed atakiem torpedowym), więc z troski o swoje szlachetne zdrowie nie napieram i nie wyprzedzam za bardzo. Będzie jeszcze na to czas.
Po wjeździe do lasu sytuacja się klaruje. Dla wielu osób lód jest totalnym zaskoczeniem i walą na glebę jak Obcy gruchę, że się tak poetycko zaparaleluję :)
Nie wiem czemu ja się tak do tego Marcina przypiąłem. Może dlatego, że po raz kolejny nie wziął udziału w naszej integracji i się zmył jak Puchaty w Faścikowie?
Tak, chyba właśnie dlatego :)
W każdym razie charakter trasy daje mi nadzieję, że Goro nie dołoży mi tak dużo jak zwykle. Jest cholernie nierówno, sporo wąskich, korzenistych singli, grząskie błoto itp. Wiem, że on tego nie lubi. Do Radka nawet nie próbuję równać, bo ten oszust od dwóch tygodni wdrożył dietę niskoalkoholową i katuje trenażer. To nie moja liga :)
Kręgosłup mi dokucza, ale nie tak tragicznie jak w Karczewie i ogólnie jest fajnie. Trasa pagórkowata, ciekawa widokowo i o dystansie takim jak zapowiadano, co nie jest oczywiste u Zamany. Jest po prostu fajnie. Kusi mnie żeby strzelić parę fotek, ale czuję na plecach lepki oddech Marcina i wiem, że mogą nas dzielić zaledwie sekundy, więc nie odpuszczam.
I słusznie się okazało na koniec, bo wsadziłem mu (za przeproszeniem znowu) zaledwie niecałą minutę. Cholerny trenażerowiec. Goro też był niecałą minutę przede mną, Radek był przed nami jakieś sześć do ośmiu godzin – cholerny oszust.
Na mecie czekała też we własnej zrytej osobie Che.
Chyba na mnie czekała :)
Klikam, że Lubię To :)
Mam dwie poszlaki, które by na to wskazywały. Obie były zimne, w butelkach, niepasteryzowane i wymagały otwieracza, który w swoim zestawie rowerowym akurat przypadkiem mam.
Extra.
Poznaję też quarteza, które przywiodła tu ohydna, kapitalistyczna żądza zysku i ubrany niemalże po cywilnemu zabezpiecza końcowy odcinek trasy, a właściwie nawet metę.
Byłbym nie poznał, jakoś na blogu inaczej wyglądasz :)
Ale do rzeczy. Robimy po piwku i udajemy się na grochówę. Szybka integracja, chłopaki pakują się do aut, a my z Che ruszamy na rowerkach w stronę Otwocka. Chyba przesadziłem przy wyznaczaniu trasy w unikaniu głównych dróg, bo trochę grzęźniemy w błocie, trochę prowadzimy po kolejowym nasypie i trochę kluczymy między wiejskimi gospodarstwami.
Ale to jest właśnie fajne, to lubię i chyba to lubi Che :)
Ostatecznie do Otwocka docieramy naprawdę wycieńczeni późnym popołudniem. Po drodze jeszcze szybkie zakupy w lokalnym sklepiku, do którego jakaś jebnięta dziunia przyszła z białą tchórzofretką na srebrnej smyczy.. wrrrrrr :/
Biedne zwierze było przerażone otwartą przestrzenią, ale ta pizda czuła się chyba modnie w takim towarzystwie :/ Straszne to było.
Wbijamy się do pociągu (kupowanie biletu w SKMce to temat na pracę magisterską pod tytułem „Pociąg pułapka, czyli jak władować passendżera na minę”) i już za chwilę mkniemy w stronę naszej pięknej stolicy (byłbym nie poznał, gdyby nie napisy) racząc się dwoma zimnymi, niepasteryzowanymi, zimnymi przyjaciółmi, których coś czuję wypijemy już niedługo jeszcze większe morze w Latchorzewie, który przeca musimy pokazać ludziom, co to się do stolicy właśnie sprowadzają ;)
A z dworca Warszawa Zachodnia (bo zwykłe Warszawa, to określenie niejednoznaczne, prosimy o uszczegółowienie stacji) do mnie to już tylko 25 kilo, które robimy w zapadających ciemnościach, z pustymi brzuchami i zmarznięci.
Taki fajny to właśnie był dzień :)
W tym roku pogoda nastroiła mnie na dłuższą jazdę. Od dawna już nie spędziłem całego dnia na rowerze i najwyższa na to pora. Umawiam się zatem z Gorem, że podejmie mnie swoim kombi bez cupholderów o 8:09 w Saint Babice, ubieram się w obcisłe i wycałowany na drogę jak tylko się da wycałować człowieka w kominiarce przez owoc żywota mojego – Hannę, ruszam na spotkanie zajebistego dnia :)
Słońce jak w Saint Tropez, pusty, suchy asfalt, wiatr w plecy i perspektywa 10 godzin na rowerze. Czego więcej chcieć?
No wiadomo. Browarku.
Ale jako rzekłem, resztę drogi planowałem pokonać w aucie Gora, więc i na to znalazła się chwila.
Dojeżdżamy na miejsce, zajmujemy parking na błotnistym polu, wysiadamy i pierwszy szok.
Kurde, mówiąc językiem ulicy: PIŻDZI.
U mnie na wiosce tak nie piździło.
Ubieramy co kto ma i jedziemy na mały obczaing. Początek trasy to asfalt, ale zaraz po wjeździe do lasu widać, że lekko dzisiaj nie będzie. Błoto, zamarznięte błoto, kopny śnieg, lód, woda. To wszystko spotykamy na raptem pierwszych pięciu kilometrach. Potem się okaże, że to trasa dystansu HOBBY, ale fakt jest faktem. Warunki w lesie są „urozmaicone”.
W sumie Lubię To :)
Goro spotyka swojego ziomka z fabryki, potem nadziewamy się (bez skojarzeń) na Obcego, a w sektorze stoi (znowu bez skojarzeń proszę) już Radek. Po drodze jednak mała wpadka. Idąca z przeciwka dupencja przyciąga uwagę Gora. Ma mini, kozaczki i czarne rajtuzy. Oczywiste jest, że każdy normalny, zdrowy heteroseksualny lub biseksualny mężczyzna się obejrzy, obejrzał się i Goro. Pech chciał, że akurat jak się obejrzał to natrafił przednim kołem krawężnik.
Matko jedyna, jak przyciąganie ziemskie jest bezwzględne.
Jak on pizdnął o glebę!
Myślałem, że już po zawodach na dzisiaj i resztę dnia spędzimy w pobliskim szpitalu, ale nie. Ale nie :)
Ładnie się pozbierał i poszliśmy zając miejsca w sektorach. Każdy w swoim.
Spuszczam jeszcze (za przeproszeniem) trochę powietrza z kół i można startować.
Początek, jak napisałem już wcześniej to kilka kaemów po asfalcie. Niestety startuję z sektora piątego połączonego z szóstym i siódmym. Tempo nie jest za wysokie, sporo ludzi, którzy kiedyś musieli pływać w konwojach po oceanach (czyli zygzakują w obawie przed atakiem torpedowym), więc z troski o swoje szlachetne zdrowie nie napieram i nie wyprzedzam za bardzo. Będzie jeszcze na to czas.
Po wjeździe do lasu sytuacja się klaruje. Dla wielu osób lód jest totalnym zaskoczeniem i walą na glebę jak Obcy gruchę, że się tak poetycko zaparaleluję :)
Nie wiem czemu ja się tak do tego Marcina przypiąłem. Może dlatego, że po raz kolejny nie wziął udziału w naszej integracji i się zmył jak Puchaty w Faścikowie?
Tak, chyba właśnie dlatego :)
W każdym razie charakter trasy daje mi nadzieję, że Goro nie dołoży mi tak dużo jak zwykle. Jest cholernie nierówno, sporo wąskich, korzenistych singli, grząskie błoto itp. Wiem, że on tego nie lubi. Do Radka nawet nie próbuję równać, bo ten oszust od dwóch tygodni wdrożył dietę niskoalkoholową i katuje trenażer. To nie moja liga :)
Kręgosłup mi dokucza, ale nie tak tragicznie jak w Karczewie i ogólnie jest fajnie. Trasa pagórkowata, ciekawa widokowo i o dystansie takim jak zapowiadano, co nie jest oczywiste u Zamany. Jest po prostu fajnie. Kusi mnie żeby strzelić parę fotek, ale czuję na plecach lepki oddech Marcina i wiem, że mogą nas dzielić zaledwie sekundy, więc nie odpuszczam.
I słusznie się okazało na koniec, bo wsadziłem mu (za przeproszeniem znowu) zaledwie niecałą minutę. Cholerny trenażerowiec. Goro też był niecałą minutę przede mną, Radek był przed nami jakieś sześć do ośmiu godzin – cholerny oszust.
Na mecie czekała też we własnej zrytej osobie Che.
Chyba na mnie czekała :)
Klikam, że Lubię To :)
Mam dwie poszlaki, które by na to wskazywały. Obie były zimne, w butelkach, niepasteryzowane i wymagały otwieracza, który w swoim zestawie rowerowym akurat przypadkiem mam.
Extra.
Poznaję też quarteza, które przywiodła tu ohydna, kapitalistyczna żądza zysku i ubrany niemalże po cywilnemu zabezpiecza końcowy odcinek trasy, a właściwie nawet metę.
Byłbym nie poznał, jakoś na blogu inaczej wyglądasz :)
Ale do rzeczy. Robimy po piwku i udajemy się na grochówę. Szybka integracja, chłopaki pakują się do aut, a my z Che ruszamy na rowerkach w stronę Otwocka. Chyba przesadziłem przy wyznaczaniu trasy w unikaniu głównych dróg, bo trochę grzęźniemy w błocie, trochę prowadzimy po kolejowym nasypie i trochę kluczymy między wiejskimi gospodarstwami.
Choć droga moja prosta, to drogi swej nie zmieniam. Czy jakoś tak :)© Niewe
Ale to jest właśnie fajne, to lubię i chyba to lubi Che :)
Ostatecznie do Otwocka docieramy naprawdę wycieńczeni późnym popołudniem. Po drodze jeszcze szybkie zakupy w lokalnym sklepiku, do którego jakaś jebnięta dziunia przyszła z białą tchórzofretką na srebrnej smyczy.. wrrrrrr :/
Biedne zwierze było przerażone otwartą przestrzenią, ale ta pizda czuła się chyba modnie w takim towarzystwie :/ Straszne to było.
Wbijamy się do pociągu (kupowanie biletu w SKMce to temat na pracę magisterską pod tytułem „Pociąg pułapka, czyli jak władować passendżera na minę”) i już za chwilę mkniemy w stronę naszej pięknej stolicy (byłbym nie poznał, gdyby nie napisy) racząc się dwoma zimnymi, niepasteryzowanymi, zimnymi przyjaciółmi, których coś czuję wypijemy już niedługo jeszcze większe morze w Latchorzewie, który przeca musimy pokazać ludziom, co to się do stolicy właśnie sprowadzają ;)
A z dworca Warszawa Zachodnia (bo zwykłe Warszawa, to określenie niejednoznaczne, prosimy o uszczegółowienie stacji) do mnie to już tylko 25 kilo, które robimy w zapadających ciemnościach, z pustymi brzuchami i zmarznięci.
Taki fajny to właśnie był dzień :)
Dane wyjazdu:
20.45 km
18.00 km teren
01:17 h
15.94 km/h:
Maks. pr.:29.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: 59 m
Kalorie: 509 kcal
Rower:Kona Caldera
Jeszcze bym nie kończył...
Wtorek, 28 lutego 2012 · dodano: 05.03.2012 | Komentarze 0
Wróciliśmy z wyjazdu o tyle nietypowego, że mało rowerowego. Tak jakoś wyszło. Obfitował w inne atrakcje między innymi takie jak biegówki, zjazdówki, browarówki, ale jednak roweru ciągle mało.
A że mi się tak ułożyło, że miałem ok. 2 godzin zapasu czasu w ciągu dnia natentychmiast ruszyłem do lasu.
I TU POWINNY BYĆ WSTAWIONE NAPRAWDĘ FAJNE ZDJĘCIA ZAŚNIEŻONEGO KAMPINOSU, SAREN I W OGÓLE.
Ale za cholerę nie wiem gdzie je skitrałem na dysku (ściągałem je kilka dni temu), a z aparatu już je skasowałem :/
A było naprawdę fajnie. Słońce i śnieżyca jednocześnie. Lód na tyle kruchy, że trzaskał złowrogo jak się po nim jechało, ale na tyle zmarznięty, że nie pękał jak się równomiernie rozłożyło ciężar ciała na rowerze.
Dwie duże sarny widziane z bliska i para pięknych lisów w zimowym futerku. Też z bliska. Pełna romantyka :) Tylko flamingów zabrakło.
No i rzeczonych zdjęć.
Generalnie R.E.W.E.L.A.C.J.A.
A że mi się tak ułożyło, że miałem ok. 2 godzin zapasu czasu w ciągu dnia natentychmiast ruszyłem do lasu.
I TU POWINNY BYĆ WSTAWIONE NAPRAWDĘ FAJNE ZDJĘCIA ZAŚNIEŻONEGO KAMPINOSU, SAREN I W OGÓLE.
Ale za cholerę nie wiem gdzie je skitrałem na dysku (ściągałem je kilka dni temu), a z aparatu już je skasowałem :/
A było naprawdę fajnie. Słońce i śnieżyca jednocześnie. Lód na tyle kruchy, że trzaskał złowrogo jak się po nim jechało, ale na tyle zmarznięty, że nie pękał jak się równomiernie rozłożyło ciężar ciała na rowerze.
Dwie duże sarny widziane z bliska i para pięknych lisów w zimowym futerku. Też z bliska. Pełna romantyka :) Tylko flamingów zabrakło.
No i rzeczonych zdjęć.
Generalnie R.E.W.E.L.A.C.J.A.
Kategoria Na luzie
Dane wyjazdu:
18.40 km
1.00 km teren
01:05 h
16.98 km/h:
Maks. pr.:35.20 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:246 m
Kalorie: 605 kcal
Rower:Kona Caldera
Odwilż w górach od odwilży w mieście różni się głównie brakiem psiego gówna ewryłer
Piątek, 24 lutego 2012 · dodano: 01.03.2012 | Komentarze 18
Dnia drugiego nie będąc pewnymi co do tego w jakim kierunku pójdzie pogoda zabieramy do naszego cygańskiego taboru absolutnie wszystko i jedziemy do Czerwonego Klasztoru w nadziei „zrobienia” go dla odmiany w scenerii zimowej. W scenerii letniej już tu byliśmy.
Po drodze zaliczamy małe zwiedzano zamkowych ruin w Czorsztynie.
Pogoda jaka jest każdy widzi. Trwa odwilż, śnieg zamienił się w kisiel i nie nadaje się za bardzo ani na biegówki, ani na rower. Mimo wszystko próbujemy.
Szybkie przebieranko w cygańskim wozie z rozmaitościami, wybranie sprzętów i można próbować.
Oczywiście wybraliśmy rowery :)
Niestety znowu zonk. Jechać się po prostu nie da. Kisiel totalny. Z żalem odpuszczamy dolinę Dunajca i śmigamy po Słowackich asfaltach.
Dużo się nie naśmigaliśmy, bo mokro, bo zimno, bo planowaliśmy jeszcze biegówki.
A ostatecznie i tak skończyliśmy w knajpie :)
Po drodze zaliczamy małe zwiedzano zamkowych ruin w Czorsztynie.
Ogólna zajawka na sytuację z zamkowych murów© Niewe
Pogoda jaka jest każdy widzi. Trwa odwilż, śnieg zamienił się w kisiel i nie nadaje się za bardzo ani na biegówki, ani na rower. Mimo wszystko próbujemy.
Szybkie przebieranko w cygańskim wozie z rozmaitościami, wybranie sprzętów i można próbować.
Oczywiście wybraliśmy rowery :)
Niestety znowu zonk. Jechać się po prostu nie da. Kisiel totalny. Z żalem odpuszczamy dolinę Dunajca i śmigamy po Słowackich asfaltach.
Czerwony rower w tych szarych chwilach© Niewe
Dużo się nie naśmigaliśmy, bo mokro, bo zimno, bo planowaliśmy jeszcze biegówki.
A ostatecznie i tak skończyliśmy w knajpie :)
Kategoria Góry